Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeżeli rojaliści noc spokojnie spędzili, to samo uczynili stronnicy księcia Andegaweńskiego.
Po dobrej wieczerzy, na której się zgromadzili bez swojego pana, a nawet bez jego wiedzy, pokładli się w łóżka u Entragueta, którego mieszkanie obrano na punkt zborny, jako najbliższy pola bitwy położone.
Koniuszy pana Ribeirac, dobry strzelec i znawca przyborów wojennych, przez całą noc czyścił i ostrzył broń.
Prócz tego, polecono mu o świcie obudzić panów.
Taki był zwyczaj w dnie polowania, albo pojedynku.
Entraguet przed wieczerzą poszedł odwiedzić kupcowę, za którą szalał.
Ribeirac napisał list do matki.
Livarot zrobił testament.
Po uderzeniu trzeciej godziny, to jest kiedy ulubieńcy króla zaledwie się obudzili, oni byli już na nogach weseli i zbrojni.
Wdziali spodnie i pończochy czerwone, aby nieprzyjaciel krwi ich nie widział i aby oni sami jej niewidzieli.
Kaftany wdziali jedwabne, aby w czasie walki nie przeszkadzały im.
Nakoniec wzięli trzewiki bez korków i kazali nieść za sobą miecze, aby żadnego nie doznać utrudzenia.
Prześliczny był czas do kochania, bitwy, albo przechadzki.
Słońce złociło szczyty domów, na których połyskiwała rosa.
Woń przyjemna z ogrodów rozchodziła się po mieście.
Bruk był suchy i powietrze świeżo.
Nim wyszli z domu, wysłali do pałacu księcia Andegaweńskiego, aby się o Bussym dowiedzieć.
Odpowiedziano im, że wyszedł o dziesiątej wieczór i że dotąd nie wrócił.
Posłaniec dowiadywał się, czy wyszedł sam i czy był zbrojny.
Odpowiedziano, że wyszedł z Remym i że obadwa mieli szpady u boku.
Nie byli oni niespokojni o hrabiego, bo często go w nocy w domu nie bywało.
Prócz tego, wiedzieli, że jest zręcznym i silnym.
Trzej przyjaciele kazali sobie powtórzyć wszystkie szczegóły.
— Czy nie wiecie panowie — rzekł Entraguet — że król zalecił łowy na jelenia w lesie Compiègne, i że pan de Monsoreau wczoraj miał wyjechać?
— Tak, odpowiedzieli.
— Wtem zatem gdzie jest hrabia. Kiedy wielki łowczy tropi jelenia, on tropi jego łanię.
Bądźcie panowie spokojni, jest pewnie blisko placu spotkania i na czas przybędzie.
Entraguet wzniósł ramiona.
— Alboż to Bussy zmęczy się kiedykolwiek?... — odparł. Dalej w drogę panowie, pewnie go spotkamy.
I wszyscy wyruszyli.
Było to właśnie w tej chwili, kiedy Henryk swoim ulubieńcom broń wydzielał.
Wyprzedzili ich więc o dziesięć minut.
Ponieważ Entraguet mieszkał przy ulicy świętego Eustachego, udali się przez ulice Lombardów, Verrerie i świętego Antoniego.
Wszystkie te ulice były puste.
Wieśniacy jadący z Montreuil, Vincennes, albo z Saint-Maur-les-fosses z mlekiem i leguminami, śpiący na wozach, albo na mułach, spotykali trzech młodzieńców, z trzema paziami i trzema koniuszymi.
Nie było krzyku, hałasu i gróźb.
Kiedy się ma bić na śmierć, najwięcej roztrzepać stają się wtedy zamyślonymi.
Przybywszy na wysokość ulicy świętej Katarzyny, wszyscy ze znaczącym uśmiechem spojrzeli na domek pana de Monsoreau.
— Jestem pewny — mówił Entraguet — że Dyana nie raz pójdzie do okna.
— Patrzaj — rzekł Ribeirac — zdaje mi się, że już przyszła.
— Dlaczego?
— Okno otwarte.
— Prawda, ale dlaczego drabinka przy oknie, kiedy dom ma drzwi?
— To szczególniejsza!... — zakończył Entraguet.
Wszyscy trzej zbliżyli się do domku, ale z jakiemś smutnem przeczuciem.
— Nie my sami się dziwimy — rzekł Livarot — patrzcie jak wieśniacy stają na wozach i patrzą.
I podstąpili pod balkon.
Ogrodnik tam stał i opatrywał ziemię.
— A! panie de Monsoreau!... — zawołał Entraguet — patrz na nas. Spiesz się, bo my wpierw przyjdziemy.
Czekali, lecz nadaremnie.
— Co tutaj robisz?... — rzekł Livarot do ogrodnika. Czy ty postawiłeś drabinkę?
— Boże uchowaj, panowie — odpowiedział.
— A na co stoi?... — zapytał Entraguet.
— Patrzcie panowie w górę.
Wszyscy trzej wznieśli głowy.
— To krew, a nawet zczerniała — rzekł wieśniak.
— Do drzwi się dobijano — mówił paź Entragueta.
Entraguet spojrzał na drzwi i na okno i w jednej chwili był już na balkonie.
Spojrzał po pokoju.
— Co tam takiego?... — zapytali drudzy widząc jak drży i blednieje.
Straszny krzyk był jego odpowiedzią.
Livarot wszedł za nim.
— Trupy, śmierć, śmierć wszędzie!... — wykrzyknął młodzieniec.
Obadwa weszli do pokoju.
Ribeirac pozostał na dole.
Tymczasem, ogrodnik swojemi krzykami zatrzymywał przechodzących.
W pokoju pozostały ślady okropnej walki nocnej.
Plamy, albo raczej strumienie krwi widniały na posadzce.
Obicia były porąbane pałaszami i podziurawione kulami.
Sprzęty, suknie, ozdoby leżały potłuczone i we krwi powalane.
— O! Remy! biedny Remy!.. — nagle zawołał Entraguet.
— Umarł?... — zapytał Livarot.
— Już zimny.
— Chyba pułk dragonów musiał tędy przechodzić!... — wykrzyknął Entraguet.
W tym czasie, Livarot ujrzał w sieni ślady krwi, co oznaczało, że i tutaj odbyła się walka.
Dziedziniec był pusty i cichy.
Entraguet udał się do sąsiedniego pokoju.
Wszędzie była krew i krew go zaprowadziła do okna.
Schylił się i spojrzał w mały ogródek.
Kraty żelazne utrzymywały jeszcze martwe zwłoki Bussego.
Ten widok nie krzyk, ale ryk z piersi Entragueta wydarł.
Livarot przybiegł.
— Patrzaj — rzekł Entraguet — Bussy zginął.
— Bussy, zamordowany, wyrzucony przez okno. Pójdź, pójdź, Ribeirac!
Tymczasem Livarot wybiegł na dziedziniec i spotkał na schodach Ribeiraca, którego z sobą przyprowadził.
Małe drzwi wychodzące na dziedziniec służyły im za przejście.
— To on!... — wykrzyknął Livarot.
— Ucięto mu rękę — rzekł Ribeirac.
— Ma dwie kule w piersiach.
— Przeszyty sztyletem.
— Biedny Bussy!... — zawołał Entraguet — zemsta, zemsta?...
Odwracając się, Livarot dotknął drugiego trupa.
— Monsoreau!... — zawołał.
— Co! i Monsoreau także?
— Tak, Monsoreau, przebity i głowę ma o mur strzaskaną.
— Tak więc wszystkich naszych przyjaciół wymordowano tej nocy?
— A jego żona?... — zawołał Entraguet.
Nikt nie odpowiedział, lud krążył koło domu.
W tej chwili, król i Chicot przybyli na ulicę świętej Katarzyny i zawrócili, aby uniknąć zebranego ludu.
— Biedny, biedny Bussy!... — zawołał Ribeirac z rozpaczą.
— Tak — rzekł Entraguet — chciano się pozbyć najniebezpieczniejszego.
— To nikczemność! to podłość!... — wykrzyknęli wszyscy.
— Pójdźmy na skargę do księcia — zawołał jeden.
— Nie — rzekł Entraguet — nikomu nie poruczamy zemsty, sami się mścijmy.
Entraguet zeszedł i połączył się z Livarotem i Ribeiracem.
— Przyjaciele — rzekł — patrzcie na tę szlachetną postać najwaleczniejszego z ludzi, patrzcie na te krople krwi jeszcze czerwonej; patrzcie i mścijcie się, Bussy! my się za ciebie pomścimy.
To mówiąc, przyłożył usta do ust Bussego i dobywszy szpadę, we krwi ją umaczał.
— Bussy — rzekł — przysięgam na twoje zwłoki, że się pomszczę na nieprzyjaciołach za krew twoję.
— Przysięgamy zwyciężyć, albo umrzeć — mówili inni.
— Panowie — rzekł Entraguet kładąc szpadę do pochwy — nie ma przebaczenia, wszak prawda?
Dwaj młodzieńcy położyli ręce na ciele Bussego.
— Nie ma przebaczenia!... — powtórzyli.
— Ale — przerwał Livarot — teraz nas tylko trzech przeciwko czterem.
— Tak, aleśmy nie zamordowali nikogo — odpowiedział Entraguet.
— Bóg opiekuje się niewinnymi. Żegnam cię, Bussy.
— Żegnam cię, Bussy!... — powtórzyli inni towarzysze.
I wyszli z tego przeklętego domu ze zgrozą w duszy, bladością na czołach.
Widok śmierci zrodził w nich rozpacz, która podwaja siły; uczuli oburzenie szlachetne, które wysżzym czyni człowieka.
Przybywszy na plac walki zastali nieprzyjaciół swoich, którzy na nich czekali; jedni siedzieli na kamieniach, drudzy oparci byli o baryerę.
Pospieszyli wstydząc się, że późno przybywają; ulubieńcy mieli z sobą czterech masztalerzy.
Cztery szpady leżące na ziemi, zdawały się oczekiwać i spoczywam jak oni.
Przecisnęli się przez tłum, który znacznie się powiększył.
— Panowie — rzekł Quelus podnosząc się i kłaniając z dumą — czekamy więc na was.
— Przebaczcie panowie — odpowiedział Entraguet — bylibyśmy przed wami przybyli, gdyby się jeden z naszych nie spóźnił.
— Zapewne pan de Bussy — odezwał się d’Epernon. Zdaje się, że go dzisiaj potrzeba wytargać za uszy.
— Czekaliśmy do tego czasu — rzekł Schomberg — to jeszcze poczekamy.
— Pan de Bussy nie przyjdzie — odpowiedział Entraguet.
Podziwienie malowało się na wszystkich twarzach.
Epernon był pomieszany.
— Nie przyjdzie!... — rzekł — a więc stchórzył?
— Może nie dlatego — odezwał się Quelus.
— Masz pan słuszność — rzekł Livarot.
— A dlaczego nie przyjdzie?... — zapytał Maugiron.
— Bo nie żyje — odparł Entraguet.
— Umarł!... — zawołali ulubieńcy.
D’Epernon nic nie mówił, ale bladł coraz bardziej.
— Zamordowano go!... — mówił Entraguet. Czy nie wiecie o tem panowie?
— Nie — rzekł Quelus — zkądbyśmy wiedzieli?
— Czy to pewna?... — zapytał d’Epernon.
Entraguet dobył szpady.
— Tak pewna, jak to, że krew jego na mojej szpadzie.
— Zamordowany!... — wykrzyknęli trzej ulubieńcy królewscy. Pan Bussy zamordowany!
D’Epernon kiwnął głową z wyrazem powątpiewania.
— Ta krew woła o pomstę — rzekł Ribeirac — czy pojmujecie to panowie?
— Rzecby można, że przymawiacie komuś — odezwał się Schomberg.
— Niestety! — odpowiedział Entraguet.
— Co to znaczy? — zawołał Quelus.
— Szukaj komu zbrodnia korzystną. — pomruknął Livarot.
— A!... panowie, wytłumaczcie się jaśniej — rzekł Maugiron głosem piorunującym.
— Dlategośmy przybyli — odpowiedział Ribeirac i teraz więcej niż kiedykolwiek mamy powodów mordowania się...
— A więc prędzej szpady do ręki — rzekł d’Epernon.
— Pilno ci panie gaskończyku — rzekł Livarot — nie tak śmiało śpiewałeś, kiedy nas było czterech przeciwko czterem.
— Alboż nasza wina, że was trzech tylko? — zapytał d’Epernon.
— Tak, wasza wina — odpowiedział Entraguet — on zginął, boście woleli, aby był w grobie, niż na ziemi; ucięto mu rękę, aby nic mógł utrzymać szpady; potrzeba było zgładzić go ze świata aby jego oczy was wszystkich nie olśniewały. Czy rozumiecie teraz, wszak mówię jasno..
— Dosyć, dosyć panowie — odpowiedział Quelus.
— Oddal się, panie d’Epernon, trzech będziemy z trzema walczyli; ci panowie przekonają się, czy chcemy korzystać z nieszczęścia, jakie opłakujemy. Pójdźcie panowie — zawołał, rzucając kapelusz i lewą rękę wznosząc do góry — pójdźcie i przekonajcie się, czy walcząc w obliczu Boga, jesteśmy mordercami.
— Nienawidziłem cię — rzekł Schomberg — teraz tobą się brzydzę.
— A ja — odpowiedział Entraguet — przed godziną miałbym litość nad tobą, a teraz żadnej.
— Jak walczymy: w sukniach, czy bez sukien? — zapytał Schomberg.
— Nawet bez koszul — odpowiedział Entraguet — niechaj nagie potykają się piersi.
Młodzi ludzie zrzucili suknie z siebie i zerwali koszule.
— Otóż masz — rzekł Quelus — zgubiłem sztylet. Źle siedział w pochwie i zapewne zginął mi w drodze.
— Może go pan, panie Quelus, zostawiłeś u pana de Monsoreau, przy Bastylli — rzekł Entraguet.
Quelus zapienił się ze złości i stanął gotów do spotkania.
— Ale on nie ma sztyletu przy sobie, panie Entraguet — zawołał Chicot donośnie, przybywając w tej chwili na pole walki zapaśników.
— To jego, nie moja wina — odpowiedział Entraguet.
I lewą ręką pochwyciwszy sztylet, stanął do walki.