Piękny chłopiec/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piękny chłopiec |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bel-Ami |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Plac Świętej Trójcy skąpany był w promieniach lipcowego słońca. W tej chwili było tu niemal pusto. Duszący upał przygniatał Paryż, jak gdyby ciężkie, palące powietrze, spadłszy na olbrzymie miasto, piekło i tłoczyło mu piersi.
Fontanny przed kościołem biły powoli, ociężale. Zdawały się zmęczone, zmordowane i znudzone, a woda, zamknięta w basenie, po którym pływały liście i kawałki papieru, miała odcień brudno-zielonawy.
Pies jakiś, przeskoczywszy kamienną ścianę, kąpał się w tych falach o wątpliwej czystości. Kilka osób, odpoczywających na ławkach w maleńkim, okalającym świątynię ogródku, zazdrośnie przypatrywało się zwierzęciu.
Du Roy spojrzał na zegarek. Była dopiero trzecia, miał więc czekać jeszcze pół godziny.
Śmiał się, myśląc o tej schadzce.
Kościoły wydają się jej odpowiednie do każdego użytku — myślał. — Pocieszaja ją, że wyszła za żyda — dają jej możność zamanifestowania protestu w świecie politycznym, zaszczytną pozycyę w salonach dystyngowanych, a nakoniec schronienie dla schadzki miłosnej. Do tego prowadzi posługiwanie się religią, en-tout-cas. Gdy pogoda, służy za laskę, gdy słońce piecze, ochrania od palących promieni, gdy deszcz pada, służy za parasol, a gdy zostajemy w domu, stoi sobie spokojnie w przedpokoju. A jest takich setki, którzy nie dbając wcale o Boga, nie pozwalają jednak mówić o nim z lekceważeniem i posługują się nim, niby rajfurem. Gdyby im zaproponowano wejść do jakiego pokoju umeblowanego, uznałyby to za niegodziwe; wydaje im się jednak rzeczą najprostszą snuć przędzę miłosną u stopni ołtarza.
Okrążał powoli basen fontanny i spoglądał od czasu do czasu na zegar kościelny. Upłynęło dopiero pięć minut. Zegar wskazywał pięć minut po trzeciej.
Uznał, iż lepiej mu będzie we wnętrzu świątyni, więc wszedł.
Owiał go chłód piwniczny. Odetchnął nim z rozkoszą — następnie obszedł kościół dokoła, chcąc zapoznać się lepiej ze sytuacyą.
Inne jakieś kroki, miarowe, przerywane chwilami, odpowiadały w głębi obszernego budynku odgłosowi jego stąpania, odbrzmiewającemu głucho wśród wysokich sklepień. Zdjęła go ciekawość przypatrzenia się temu spacerowiczowi, i począł go szukać. Był to jakiś otyły, łysy jegomość z nosem zadartym; w ręku trzymał kapelusz.
Tu i ówdzie stara jakaś kobieta modliła się na klęczkach, zakrywając twarz rękami.
Owiewało tu poczucie samotności, pustki, odpoczynku. Światło, przesiane przez różnokolorowe szyby, miłe było dla oka.
Du Roy uznał, że „tu dyabelnie dobrze“.
Powrócił do kruchty i spojrzał ponownie na zegarek. Było dopiero kwadrans po trzeciej. Usiadł przy samem wejściu do głównej nawy, żałując, że nie wolno mu zapalić papierosa. W głębi świątyni, w pobliżu chóru, rozlegały się wciąż powolne kroki spacerującego łysego jegomościa.
Ktoś wszedł. Jerzy odwrócił się nagle. Była to jakaś wieśniaczka, w wełnianej spódnicy, kobieta biedna, która, rzuciwszy się na kolana przy pierwszem lepszem krześle, trwała jakby nieruchoma, ze skrzyżowanymi palcami, wzrokiem wlepionym w niebo, duszą zatopioną całkowicie w modlitwie.
Du Roy przyglądał się jej uważnie, zapytując sam siebie, jakie zmartwienie, jaki ból, jaka rozpacz zakłócać mogła to maluczkie serce ludzkie. Była zrozpaczona, to było widoczne. Może ma męża, bijącego ją niemiłosiernie, a może dziecko umierające.
Biedne stworzenia, myślał w duchu. Więc istnieją ludzie, którzy cierpią naprawdę? Opanowała go wściekłość przeciw nielitościwej naturze. Pocieszył się jednak natychmiast myślą, że głupcy ci wierzą przynajmniej, iż tam, w górze opiekują się nimi i, że ich położenie społeczne, zarejestrowane w niebie, zrównoważy długi z dochodami.
Tam, w górze? Gdzież to? Jakie to wszystko głupie — szepnął, pogrążony w marzeniu, wywołanem ciszą kościelną. Jakie to głupie — powtórzył.
Drgnął, usłyszawszy szelest sukni. To była ona.
Wstał i podszedł do niej. Nie podała mu ręki, lecz szepnęła:
— Mam bardzo mało czasu. Muszę wracać do domu. Uklęknij pan przy mnie, byśmy nie zwrócili czyjej uwagi.
I doskonale znając sytuacyę, zapuściła się w głąb nawy, szukając schronienia przyzwoitego i pewnego. Twarz jej okryta była gęstą zasłoną, a kroki stawiane ostrożnie, budziły echo bardzo dyskretne.
Gdy doszli do chóru, odwróciła się do Jerzego i tajemniczym, w kościele używanym szeptem, rzekła:
— Boczne nawy będą lepsze. Tu jesteśmy zbyt na widoku.
Pochyliła się nisko przed Najświętszym Sakramentem i kierując się na lewo, zawróciła cokolwiek, następnie uklękła na klęczniku.
Jerzy przykląkł na drugim, tuż koło niej, i przybrawszy, jak ona, postawę nieruchomą, jakby w rozmodleniu, począł:
— Dziękuję ci, dziękuję. Ubóstwiam cię. Chciałbym ci zawsze o tem mówić, wyznać, w jaki sposób zacząłem cię kochać, jak mnie oczarowałaś przy pierwszem spotkaniu... Czy pozwolisz mi kiedykolwiek wywnętrzyć się, wypowiedzieć to wszystko, co nagromadziło się w mem sercu?
Słuchała go, zatopiona niby w głębokiem rozmyślaniu, jakby nic nie słyszała.
— Szalona jestem — odpowiedziała przez palce, którymi zakrywała sobie usta — szalona jestem, iż pozwalam panu na podobną rozmowę. Szalona, że przyszłam tutaj; szalona, że robię to, co robię, że pozwalam przypuszczać ci, że... awantura ta może mieć jakiekolwiek następstwa. Zapomnij pan o tem, to konieczne, i nie mówmy już o tem nigdy.
Czekała. On zaś szukał odpowiedzi; szukał słów stanowczych, namiętnych; nie mogąc jednak poprzeć ich odpowiednią gestykulacyą, czuł się zupełnie skrępowanym.
— Ja nie wyczekuję niczego i nie spodziewam się niczego — przemówił wreszcie.
— Kocham cię! Cokolwiekbyś uczyniła — słowa te powtarzać ci będę zawsze. Powtarzać ci je będę tak często, z taką siłą i mocą, że je nakoniec zrozumiesz. Chcę przeniknąć cię moją miłością, chcę słowem po słowie, godzina po godzinie, dzień po dniu, sączyć ci tę moją miłość do duszy, by wreszcie, niby balsam spadający kropla po kropli, przesiąkła cię nawskróś, ułagodziła, zmiękczyła i zmusiła wreszcie do odpowiedzi: „Ja cię także kocham!“
Poczuł drżące ramię, dotykające jego ramienia i gorący oddech kobiety, która wyszeptała bardzo szybko:
— I ja cię kocham.
Drgnął, jakby uderzony obuchem w głowę, i westchnął:
— Ach! mój Boże!...
Mówiła dalej głosem przerywanym od wzruszenia:
— Czyż powinnam ci była to powiedzieć? Czuję się winną i niegodną... ja... mająca dwie córki... lecz nie mogę... nie mogę... Nigdy nie byłabym przypuszczała nic podobnego... nie myślałam... ale to nad siły... to nad moje siły. Słuchaj... słuchaj pan... nigdy nie kochałam nikogo... prócz ciebie... przysięgam. Kocham cię od roku. Kocham w skrytości mojego serca. Oh! ileż ja cierpiałam, jakże walczyłam! Dłużej nie mogę, kocham cię...
Płakała, zakrywając twarz rękoma, a cała jej postać drżała, szarpana wstrząsem gwałtownym.
— Daj mi rękę — mówił Jerzy. — Niech jej dotknę, niech ją uścisnę...
Odjęła powoli rękę od twarzy. Ujrzał teraz jej policzki, mokre od płaczu, i łzę, drgającą jeszcze u rzęsy:
— Ach! jakżebym pragnął napić się twych łez! — szepnął, ściskając podaną sobie rękę.
— Nie nadużywaj pan mojej słabości... jestem zgubiona! — wyrzekła głosem cichym i złamanym, podobnym do jęku.
Omal się nie roześmiał. Jakże mógł nadużyć w tem miejscu? A zużywszy już cały zasób namiętnych frazesów, położył jej rękę na swem sercu i spytał:
— Czuje pani, jak ono bije?
Lecz od kilku minut słyszeli miarowe kroki spacerującego jegomościa, który okrążywszy ołtarze, skierował się znowu ku małej nawie po prawej stronie. Kroki zbliżały się coraz bardziej, a gdy nareszcie doszły do filara, zasłaniającego klęczącą parę, pani Walter, wyrwawszy palec z uścisku Jerzego, ponownie zakryła twarz rękami.
Pozostali tak oboje na klęczkach nieruchomi, jak gdyby zasyłali do nieba prośby wspólne a gorące. Otyły jegomość przeszedł tuż obok klęczącej pary i rzuciwszy na nią spojrzenie obojętne, oddalił się w stronę kruchty, wciąż trzymając kapelusz w rękach, skrzyżowanych na plecach.
— Gdzież zobaczę cię jutro? — spytał Jerzy, pragnąc bądź co bądź otrzymać schadzkę dogodniejszą, niż w kościele.
Kobieta milczała. Klęczała jak zmartwiała, zmieniona w posąg modlitwy.
— Czy chcesz, bym cię spotkał jutro w parku Monceau?
Zwróciła ku niemu swą twarz trupiobladą, skurczoną bólem strasznym i głosem przerywanym poczęła:
— Zostaw mnie w spokoju... zostaw w spokoju... teraz... odejdź... odejdź odemnie... odejdź tylko na pięć minut... za wiele cierpię przy tobie... chcę się modlić... nie mogę... odejdź odemnie... Pozwól mi się modlić... samej... przez pięć minut... nie mogę... pozwól mi błagać Boga... by mi przebaczył... by mię ocalił... odejdź odemnie... na pięć minut...
Twarz miała tak wzburzoną, wyraz tak bolesny, że Jerzy wstał w milczeniu i dopiero po chwilowym namyśle zapytał:
— Czy wolno mi będzie zaraz powrócić?
Skinęła mu głową, jakby w odpowiedzi: „Tak, zaraz“ i Jerzy oddalił się w stronę chóru.
Teraz próbowała się modlić. Z nadludzkim wysiłkiem chciała myśleć o Bogu i drżąca, tracąc zmysły, rzuciła w niebo okrzyk:
— Litości!
W rozpaczy zamknęła oczy, by nie patrzeć dłużej na tego, który się od niej oddalał. Wypędzała go z myśli, buntowała się przeciw niemu, mimo to jednak, zamiast wyczekiwanych widzeń niebieskich, wciąż widziała przed sobą fryzowane wąsiki młodego człowieka.
Od roku już walczyła tak codziennie wieczorami z potęgującą się w niej namiętnością, walczyła z tym obrazem, majaczącym w sennych jej marzeniach, kuszącym jej ciało i spędzającym sen z powiek. Czuła się ujętą w sidła, jak zwierzę, związaną, rzuconą w ramiona tego kusiciela, który zwalczył ją jedynie fryzowanym wąsikiem i kolorem oczu.
I teraz oto, w kościele, tu i blisko Boga, czuła się jeszcze słabszą, bardziej opuszczoną, bardziej zgubioną, niż pod własnym dachem. Nie była już zdolną do modlitwy, myśląc jedynie o nim. Cierpiała już, że się oddalił. Walczyła jednak rozpaczliwie, broniła się, wzywała na pomoc całą siłę ducha. Wolałaby umrzeć, niż upaść tak nisko, ona, która przecież dotąd nie popełniła żadnego czynu niegodziwego. Wargi jej szeptały niewyraźne słowa błagalnej modlitwy, lecz ucho chwytało oddalający się odgłos kroków Jerzego. Zrozumiała, że już po wszystkiem, że dalsza walka byłaby nadaremną! Nie chciała jednak uledz. Napadł ją teraz atak nerwowy, rzucający nieraz na ziemię kobiety drżące, jęczące i wijące się z bólu. Drżała całem ciałem, czując, że upadnie, że zsunie się pomiędzy krzesła i krzyczeć zacznie z całych sił.
Ktoś zbliżał się ku niej szybkim krokiem. Odwróciła głowę. Był to ksiądz. Wówczas powstała i biegnąc wprost ku niemu, ze złożonemi jak do modlitwy rękoma, zawołała:
— Ach! ocalenia! ocalenia!
— Czego pani sobie życzy? — zapytał zdziwiony.
— Chcę pomocy. Zlituj się nademną. Jeśli mi nie dopomożesz, zginę!
Spojrzał na nią, jak na waryatkę.
— W jakiż ja sposób mogę pani pomódz? — zapytał znowu.
Był to młody, cokolwiek już tyjący, piękny wikary bogatej dzielnicy, nawykły do bogatych penitentek. Cerę miał świeżą, policzki cokolwiek obwisłe, zaciemnione czarnym, starannie ogołonym zarostem.
— Proszą mię wyspowiadać — wyrzekła. — Udziel mi rady, pomocy, powiedz, co mam czynić!
— Ja spowiadam co sobotą, od trzeciej do szóstej po południu — odpowiedział.
— Nie! nie! nie! zaraz! — powtarzała, chwyciwszy go za ramię. — Zaraz! To konieczne! On jest tam! w tym kościele! On na mnie czeka!
— Kto na panią czeka? — zapytał wikary.
— Człowiek... który chce mię zgubić... który mię posiądzie, jeśli odmówisz mi swej pomocy... Nie jestem już w stanie uciekać przed nim dłużej... Nie mam już na to siły... nie mam siły... jestem tak słaba... tak słaba!...
Szlochając, rzuciła mu się do nóg.
— Ach! zlituj się nademną, ojcze! Ratuj mnie w imię Boga, ratuj!
Trzymała go za sutannę, by jej nie uciekł, on zaś, niespokojny, rzucał dokoła wzrokiem podejrzliwym, chcąc się upewnić, czy jakie złośliwe lub świętoszkowskie oko nie widzi tej kobiety, leżącej u jego nóg.
— Powstań pani — przemówił wreszcie, czując, iż nie zdoła jej się wymknąć. — Mam właśnie przy sobie klucz od konfesyonału.
I mówiąc te słowa, począł szukać w kieszeni, a wydostawszy z niej pęk kluczyków, wybrał jeden i szybkim krokiem skierował się do maleńkiej budki, rodzaju drewnianego pudła, przeznaczonego do przyjmowania nieczystości duszy, w którem grzesznicy pozbywają się swych grzechów.
Wszedł w drzwi środkowe, zamykając je za sobą, a pani Walter, rzuciwszy się w boczny przedział konfesyonału, poczęła szeptać gorączkowo, z namiętnem uniesieniem i nadzieją zbawienia:
— Pobłogosław mię ojcze, gdyż zgrzeszyłam...
Du Roy okrążywszy dokoła wielki ołtarz, skierował się w boczną nawę. Doszedłszy do połowy, spotkał się znów z łysym jegomościem, przechadzającym się powoli.
— Czego ten człowiek chce tutaj? — zapytał w duchu.
Spacerujący zwolnił jeszcze kroku i spojrzał na Jerzego z widoczną chęcią rozpoczęcia rozmowy. Gdy już się z sobą zrównali, ukłonił się i zagadnął uprzejmie:
— Przepraszam pana, ale czy nie mógłby mię pan objaśnić, kiedy została wzniesioną ta świątynia?
— Dalibóg, i ja nic o tem nie wiem — odparł zagadnięty. — Przypuszczam, iż musi chyba istnieć z jakie dwadzieścia lub dwadzieścia pięć lat. Pierwszy raz tu jestem.
— I ja również. Nie widziałem jej dotąd nigdy.
— Zdaje mi się, iż zwiedza ją pan z wielkiem zainteresowaniem — ciągnął dalej zaciekawiony dziennikarz. — Ogląda pan wszystko tak szczegółowo.
— Ja jej bynajmniej nie zwiedzam — odparł. — Czekam poprostu na żonę, z którą się miałem tutaj zejść, a która się bardzo opażnia. Okropnie jest gorąco na dworze — dodał po chwilowej pauzie.
Du Roy przypatrywał się uważnie nieznajomemu, mającemu minę niesłychanie poczciwą i nagle strzeliło mu do głowy, że łysy jegomość przypomina Forestier’a.
— Pan z prowincyi? — zapytał.
— Tak, z okolic Bordeaux. A pan, czy jedynie przez ciekawość zaszedłeś do tego kościoła?
— Nie, ja czekam również na kobietą.
I z temi słowy, ukłoniwszy się spacerującemu jegomościowi, dziennikarz oddalił się z lekkim uśmiechem na ustach.
Zbliżywszy się do wielkich drzwi, ujrzał powtórnie biedną kobietę, klęczącą ciągle i modlącą się bez przerwy.
— Na honor! to dopiero wytrwałe natchnienie — pomyślał.
Nie był już teraz wzruszonym i nie czuł dla niej żadnego współczucia.
Przeszedł obok klęczącej i podążył ku nawie, koło której pozostawił panią Walter.
Zdala już upatrywał miejsca, gdzie klęczała, dziwiąc się, iż nie może jej dojrzeć. Przypuszczał, iż pomylił się może co do filaru i doszedł aż do końca nawy. Nie znalazłszy jej, zawrócił. Musiała chyba odejść! Stanął wściekły i zdumiony. Potem pomyślał, iż musi go chyba szukać i znów okrążył kościół. Nie znalazłszy jej jednak nigdzie, wrócił i usiadł na krześle, zajmowanem wpierw przez nią, przekonany, iż przyjdzie do niego. Czekał. Niezadługo, cichy jakiś szept zwrócił raptownie całą jego uwagę. Nikogo przecież nie było w tym kącie kościoła. Skądże więc mogą pochodzić te szepty? Powstał, by przekonać się, co to może znaczyć i dojrzał drzwi konfesyonału w bocznej kaplicy. Spostrzegł nawet rąbek sukni, spływającej na posadzkę.
Postąpił kilka kroków, chcąc się przekonać, co to może być za kobieta. Poznał ją. Więc ona się spowiada!...
Poczuł nagle gwałtowną chęć uchwycenia jej za ramiona i odrzucenia od tego pudła obrzydliwego. Prędko się jednak rozmyślił:
— Et! dziś kolej na proboszcza, jutro na mnie!
Z temi słowy usiadł najspokojniej przed drzwiami konfesyonału, poza któremi znajdowała się penitentka. Czekał swojej kolei, śmiejąc się z całej tej awantury.
Długo musiał czekać. Wreszcie pani Walter powstała, odwróciła się, a zobaczywszy Jerzego, zbliżyła się doń.
— Panie — wyrzekła, przybierając postawę zimną i surową — proszę, by mi pan nie towarzyszył, nie szedł za mną i nie przychodził do mnie nigdy. Nie będziesz już nigdy przyjętym. Żegnam!
I oddaliła się krokiem poważnym.
Pozwolił jej się oddalić, gdyż przedewszystkiem trzymał się systemu, by nigdy zbytnio nie nacierać. Następnie, widząc wychodzącego ze swojej kryjówki, trochę pomięszanego, spowiednika, podszedł wprost ku niemu i spojrzawszy mu prosto w oczy, mruknął pod nosem:
— Gdybyś nie miał na sobie tej sutanny, dałbym ci parę razy w tę mordę przebrzydłą.
Zakręcił się na pięcie i wyszedł z kościoła, pogwizdując.
Przede drzwiami kościoła spotkał się znowu z otyłym jegomościem, teraz już w kapeluszu na głowie, z rękoma w tył założonemi; znudzony widocznie oczekiwaniem, przebiegał oczami rozległy płac i przytykające do niego ulice.
Skłonili się wzajemnie.
Dziennikarz, nie mając nic do roboty, udał się do redakcyi. Na samym zaraz wstępie poznał po zakłopotanych minach chłopców redakcyjnych, iż dzieje się tu coś nadzwyczajnego; wszedł więc szybko do gabinetu redaktora.
Walter, widocznie rozdrażniony, przerywanymi frazesami dyktował jakiś artykuł, wydając w pauzach polecenia okalającym go reporterom i Boisrenard’owi, i rozpieczętowując listy.
— Ach! co za szczęście! otóż i Bel-Ami! — zawołał uradowany, spostrzegłszy przybywającego.
Przerwał jednak nagle, cokolwiek zakłopotany:
— Przepraszam pana, iż cię tak nazwałem — tłómaczył się. — Jestem w tej chwili niezmiernie wzburzony, zresztą żona moja i córki nazywają cię tak od rana do wieczora, więc i ja przyzwyczaiłem się do tej nazwy. Nie gniewasz się pan na mnie?
— Ależ bynajmniej — odparł ze śmiechem. — Ten przydomek nie ma dla mnie nic ubliżającego.
— Bardzo dobrze. A zatem i ja pana nazywam Bel-Ami. Otóż słuchaj! Mamy wielkie nowiny. Ministeryum upadło trzystu dziesięciu głosami przeciw dwustu. Wakacye nasze zostały zatem odłożone, odłożone na czas nieograniczony, a mamy już dwudziesty ósmy lipca. Hiszpania rozgniewała się na Marokko, iż zrzuciło Durand’a starszego i jego służalców. Jestemśmy w błocie po same uszy. Marrot’owi polecono sformować nowy gabinet. Wybiera on generała Boutin d’Acre na dowódcę wojskowego, a przyjaciela naszego Laroche-Mathieu na ministra spraw zagranicznych. Sam zatrzymuje tekę spraw wewnętrznych z prezydyum w radzie. Droga, po której myślą kroczyć, jest mi znaną — ciągnął dalej Walter. — Mnie jednak potrzeba czegoś interesującego w kwestyi marokkańskiej, czegoś z chwili bieżącej, jakiejś efektownej kroniki lub czegoś sensacyjnego, sam dobrze nie wiem czego? Bel-Ami, to pan musi wymyśleć.
— Mam już, czego panu potrzeba — rzekł Du Roy po chwilowym namyśle. — Dam panu szkic o politycznej sytuacyi kolonii afrykańskich, z Tunisem na lewo, Algierem w środku i Marokko na prawo; historyę pokoleń zaludniających te olbrzymie przestrzenie i opis wyprawy na granicę marokkańską aż do samej wielkiej oazy Figuig, gdzie nie przedostał się jeszcze dotychczas żaden europejczyk, a która jest przyczyną dzisiejszego zatargu. Czy to będzie odpowiadać?
— Ależ znakomicie! — wykrzyknął Walter.
— A jaki tytuł?
— Od Tunisu do Tangeru.
— Przewybornie!
Du Roy poszedł szukać w rocznikach Vie Française swojego artykułu: „Wspomnienia Strzelca afrykańskiego“, który pod zmienionym tytułem, przerobiony i zastosowany do okoliczności, nadawał się znakomicie od początku do końca; była tam bowiem potrącona kwestya polityczna osadnictwa ludu algierskiego i wyprawy do prowincyi Oran’u.
W ciągu trzech kwadransy wszystko już było gotowe, ułożone w porządku i ze smakiem, a z całego artykułu przebijał hołd dla nowego gabinetu.
Redaktor, przeczytawszy artykuł, oświadczył:
— Wybornie... znakomicie... znakomicie... Jesteś pan nieoceniony. Winszuję.
Du Roy wrócił do domu w humorze znakomitym. Rad był z dnia dzisiejszego, gdyż mimo niepowodzenia u Świętej Trójcy czuł, iż partya jest wygraną. Magdalena oczekiwała męża rozgorączkowana.
— Wiesz już, że Laroche został ministrem spraw zagranicznych? — zawołała, ujrzawszy wchodzącego męża.
— Ależ tak. W tej chwili napisałem nawet artykuł o Algierze z tego powodu.
— Cóż to takiego? Znasz go, ten najpierwszy, który napisaliśmy wspólnie: „Wspomnienia Strzelca afrykańskiego“. Przejrzałem go i zastosowałem do okoliczności.
— Ach! tak! to się wybornie nadaje — potwierdziła z uśmiechem.
Zamyśliła się chwilę, poczem ciągnęła dalej:
— Wiesz? przyszedł mi na myśl ten dalszy ciąg, który miałeś pisać wówczas i który... odłożyłeś na później. Moglibyśmy się teraz do niego zabrać. Mielibyśmy temat do pięknej seryi artykułów, ogromnie odpowiadających potrzebie chwili.
— Wybornie — odpowiedział, zabierając się do rosołu. — Teraz, ponieważ ten rogacz Forestier należy już do przeszłości, nic nam nie stoi na zawadzie.
Dowcip ten conajmniej nie na miejscu — przerwała mu tonem suchym — i proszę cię bardzo, abyś go zaprzestał. Mam już tego dosy
Chciał jej jeszcze coś dociąć, lecz w tejże samej chwili podano mu maleńką, niebieską depeszę, w której, bez żadnego podpisu, znajdowały się te tylko słowa;
Zrozumiał, o co idzie i uradowany, chowając bilecik do kieszeni, rzekł do żony:
— Nie powtórzę już tego nigdy, moja najdroższa. W istocie, sam uznaję, iż to bardzo głupie z mojej strony.
Zabrał się ponownie do jedzenia. Podczas obiadu powtarzał sobie w myśli:
— „Straciłam głowę, przebacz mi i przyjdź jutro o czwartej do parku Monceau.“ A zatem, uległa. o miało znaczyć mniej więcej: „Oddaję ci się, jestem twoją, gdzie chcesz i kiedy chcesz“.
Zaniósł się od śmiechu.
— Co ci jest? — spytała Magdalena.
— Nic wielkiego. Przypomniał mi się ksiądz, którego przed chwilą spotkałem i który był okropnie śmieszny.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Panią Walter ujrzał w małej, starożytnej ruinie, nad strumieniem. Z twarzą zbolałą i niespokojną krążyła dokoła kolumnady.
— Ach! ileż tu ludzi w tym ogrodzie — zawołała zaraz przy powitaniu.
— Tak, to prawda — odpowiedział, korzystając ze sposobności. — Chciałaby pani znaleźć się gdzieindziej?
— Ale gdzie?
— Gdziekolwiek; naprzykład... w karecie. Zapuściłaby pani firankę ze swojej strony i byłaby pani doskonale ukrytą.
— Tak, wolałabym tamto; tu umieram ze strachu.
— Więc dobrze. Za pięć minut spotka mnie pani u bramy, prowadzącej na bulwary.
Przyjadę w karecie.
Z tem i słowy szybko się oddalił.
Zaledwie znalazła się w karecie, zasłoniła starannie okno po swojej stronie i zapytała:
— Gdzie pan kazał jechać?
— Niech pani będzie spokojna — odpowiedział. — On już wie, co ma robić.
Wskazał był woźnicy adres swego mieszkania przy ulicy Konstantynopolskiej.
— Pan nie ma wyobrażenia, jak bardzo cierpią z twego powodu — mówiła dalej pani Walter. — Wczoraj w kościele byłam bardzo surową, lecz chciałam uciec od ciebie za jakąbądź cenę. Tak, lękam się pozostać z tobą sam na sam. Przebaczyłeś mi pan?
— Tak, przebaczyłem. Czegóźby ci nie wybaczył człowiek, który cię tak kocha, jak ja cię kocham?...
— Słuchaj pan — przemówiła tonem błagalnym — trzeba mnie szanować... nie trzeba... nie trzeba... inaczej nie mogłabym cię widywać.
W pierwszej chwili nie wiedział, co ma odpowiedzieć; pojawił mu się nawet na ustach ów uśmiech subtelny, niepokojący kobiety. W końcu jednak szepnął:
— Pani, jestem twoim niewolnikiem.
Teraz pani Walter zaczęła mu opowiadać, w jaki sposób doszła do przekonania, że go kocha. Stało się to wówczas, gdy dowiedziała się o jego postanowionem małżeństwie z panią Forestier. Opowiadała mu szczegóły, wspominała daty i mnóstwo rzeczy poufnych.
Nagle zamilkła. Kareta stanęła przed jakimś domem i Du Roy otworzył drzwiczki.
— Gdzież jesteśmy? — spytała.
— Wysiądź pani i wejdź do tego domu. Tu będziemy spokojniejsi.
— Ale gdzież my jesteśmy? — U mnie. W mojem dawnem kawalerskiem mieszkaniu, do którego powróciłem... na kilka dni... chcąc mieć swobodny kącik, w którym moglibyśmy się widywać.
— Nie, nie, nie chcę! Nie chcę! — zawołała przerażona, na samą myśl podobnego sam na sam.
Uchwyciła się ścianki powozu.
— Przysięgam pani, iż cię uszanuję — wymówił z mocą. — Chodź. Widzisz, iż nam się już przypatrują, a niezadługo otoczy nas gromada gapiów. Spiesz się pani... spiesz... wysiadaj... Przysięgam, iż cię uszanuję — zapewnił znowu.
Handlarz win, stojący przede drzwiami swego handlu, przypatrywał im się ciekawie. Zdjęta przestrachem, wbiegła szybko do bramy.
Chciała już biedź na schody, lecz Jerzy pochwycił ją za ramię, objaśniając:
— To tu, na dole.
Z temi słowy wepchnął ją do mieszkania.
Zaledwie zamknął za sobą drzwi, rzucił się na kobietę, jak na swą zdobycz. Wyrywała mu się, walczyła, szeptała raz po raz:
— Ach! mój Boże!... ach! mój Boże!...
Z namiętnem uniesieniem całował jej szyję, oczy i usta, a ona, niezdolna oprzeć się tym pieszczotom, odpychając go ustawicznie, broniąc ust swoich, mimowoli oddawała mu pocałunki.
Nagle przestała się bronić i pokonana, zrezygnowana, pozwoliła mu się rozbierać. Zręcznie i delikatnie, jak wytrawna pokojówka, zdejmował z niej kolejno wszystkie części ubrania.
Wyrwała mu z rąk gorset i zasłoniwszy nim twarz, stała tak, cała w bieli, wśród rozrzuconego na ziemi ubrania.
Zostawił jej tylko buciki na nogach i pochwyciwszy w ramiona, zaniósł do łóżka. Wówczas pani Walter szepnęła mu do ucha głosem złamanym:
— Przysięgam ci... przysięgam... iż nigdy jak żyją, nie miałam kochanka.
Taksamo, jak młoda dziewczyna w podobnym wypadku powiedziałaby:
— Przysięgam ci, iż jestem niewinną.
— No! to już dla mnie zupełnie obojętne — pomyślał Jerzy.