Piękny chłopiec/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piękny chłopiec |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bel-Ami |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, wszedłszy do biura, Jerzy udał się natychmiast do Boisrenard’a.
— Kochany przyjacielu, mam do ciebie prośbę. Od niejakiego czasu bawią się tutaj w nazywanie mnie Forestier’em. Co do mnie, zaczynam to uważać za mocno głupie. Czy nie byłbyś tak łaskawym uprzedzić delikatnie wszystkich kolegów, iż wypoliczkuję pierwszego, pozwalającego sobie na podobne żarty. Niech sami osądzą, czy zabawka ta warta kulki w łeb. Zwracam się do ciebie, gdyż jako człowiek spokojny możesz zapobiedz nieprzyjemnym następstwom, a przytem byłeś już raz moim świadkiem w pojedynku.
Boisrenard podjął się zlecenia.
Du Roy wyszedł na miasto za interesami i wrócił za godzinę. Nie usłyszał już zwykłego przezwiska. Powróciwszy do domu, usłyszał w salonie jakieś głosy kobiece.
— Kto tam? — zapytał służącego.
— Pani Walter i pani de Marelle — brzmiała odpowiedź.
Uczuł cokolwiek silniejsze bicie serca.
— Ano, zobaczmy — rzekł do siebie i otworzył drzwi.
Klotylda siedziała w rogu kominka, naprost światła, padającego na nią z okna. Zdało się Jerzemu, iż pobladła nieco na jego widok. Przywitał naprzód panią Walter i dwie jej córki, siedzące tuż koło niej, jakby na straży; potem dopiero zwrócił się do dawnej kochanki. Podała mu rękę, którą uścisnął wymownie, jakby chciał przez to powiedzieć: „Kocham cię zawsze.“ — Odpowiedziała na ten uścisk.
— Jakże się pani miewa? — zapytał. — Od wieków pani nie widziałem.
— Doskonale — odpowiedziała tonem swobodnym. — A wy, Bel-Ami?
— Pozwolisz, bym nazywała go jak dawniej: Bel-Ami? — spytała, zwracając się do Magdaleny.
— Ależ ma się rozumieć, moja droga, pozwalam na wszystko, czego tylko zechcesz.
W słowach tych zdawała się ukrywać lekka ironia.
Pani Walter opowiadała o jakiejś zabawie, urządzanej przez Jakóba Rival’a, w kawalerskiem jego mieszkaniu; miał to być jakiś turniej w obecności kobiet z towarzystwa.
— To będzie nadzwyczaj interesujące — mówiła. — Jestem też w rozpaczy, że nie będę miała z kim pójść, gdyż mąż mój wyjeżdża właśnie.
Du Roy ofiarował swe usługi, które przyjęto.
— Będziemy panu ogromnie wdzięczne — rzekła — ja i moje córki.
Spojrzał na młodszą z panien Walter i pomyślał:
— To wcale niczego dziewczyna, ta mała Zuzanna. Tak, wcale niczego.
Robiła wrażenie laleczki o jasno blond fryzowanych włosach, maleńkiej, lecz zgrabnej, smukłej i wiotkiej jak trzcinka, istnej figurki miniaturowej. Oczy miała jasne, szaro-niebieskie, jakby malowane przez fantastycznego, a pracowitego artystę, ciało bardzo białe, bardzo delikatne, gładziutkie, bez najlżejszej plamki, włosy, mocno fryzowane, rozrzucone umiejętnie, tworzyły dokoła twarzy uroczy, delikatny obłoczek, podobny do fryzury pięknych i zbytkownych lalek, jakie spotykać można niejednokrotnie u dzieci, trochę zaledwie większych od swych zabawek.
Starsza siostra, Rozalia, brzydka była, płaska i nie zwracająca na siebie uwagi, jedna z tych dziewcząt, z któremi i o których nie zwykło się mówić.
— A zatem mogę liczyć na pana w przyszły czwartek, o godzinie drugiej po południu — odezwała się pani Walter, powstając.
— Tak pani. Stawię się z pewnością — dopowiedział.
Zaledwie te panie wyszły, podniosła się również pani de Marelle:
— Do widzenia, Bel-Ami — rzekła na pożegnanie, podając mu rękę.
Tym razem uścisk pochodził od Klotyldy — uścisk bardzo silny i długi. Jerzego wzruszyło ciche wyznanie tego prawdziwie cygańskiego i dobrego dziecka, które może i naprawdę go kochało.
— Pójdą do niej zaraz jutro — pomyślał.
Zaledwie znalazł się sam na sam z żoną, Magdalena wybuchnęła śmiechem wesołym, serdecznym.
— Czy wiesz — rzekła, patrząc mu prosto w oczy, — że roznieciłeś namiętność w sercu pani Walter?
— Cóż znowu? — odparł z niedowierzaniem.
— Tak, zapewniam cię. Mówiła mi o tobie z szalonym entuzyazmem. To bardzo zabawne z jej strony! Pragnęłaby znaleźć dwóch takich mężów dla swoich córek!... Na szczęście, podobne rzeczy nie mają w danym wypadku żadnego znaczenia.
— Jakto, nie mają żadnego znaczenia? — zapytał, nie wiedząc, co chce przez to powiedzieć.
— Oh! pani Walter — odpowiedziała tonem kobiety, przeświadczonej o trafności swego sądu — pani Walter jest jedną z tych, o których nie powiedziano nigdy złego słowa, ale to nigdy a nigdy. Jest ona niezdobytą pod każdym wzglądem. Męża jej znasz tak samo, jak ja, ale ona, to zupełnie co innego. Cierpiała wprawdzie wiele, że wyszła za żyda, pozostała mu jednak wierną.
— Ja myślałam, że ona jest również żydówką — przerwał młody człowiek ze zdziwieniem.
— Ona? Cóż znowu! Ona jest protektorką wszystkich filantropijnych stowarzyszeń w kościele świętej Magdaleny. Wzięła nawet ślub religijny. Nie wiem jednak, czy ojciec Walter się ochrzcił, czy też, poprostu kościół patrzył na to przez palce.
— Ach! — bąkał Jerzy — ona... mię zatem... łapie?
— Najpewniej i najzupełniej. Gdybyś nie był już w niewoli, poradziłabym ci starać się o rękę... Zuzanny raczej, niż Róży, nieprawdaż?
— Ach! sama matka jeszcze niczego — odparł, podkręcając wąsika.
— Wiesz, mój mały — rzekła Magdalena zniecierpliwiona — matki, to ci życzę z całego serca. Nie przeraża mnie ona jednak. W tym wieku nie popełnia się pierwszego błędu. Trzeba się do tego zabrać wcześniej.
— A gdyby to było prawdą, że mógłbym dostać Zuzannę — pomyślał Jerzy. — Potem wzruszył ramionami:
— Ależ... szaleństwo... Czyż ojciec byłby mi ją oddał!
Postanowił jednak uważać lepiej na zachowanie się wobec niego pani Walter, nie zadając sobie pytania, czy mógłby z tego korzystać.
Przez cały wieczór nagabywały go wspomnienia miłosne z Klotyldą, wspomnienia tkliwe i zmysłowe zarazem. Przypominał sobie jej głupstwa, pieszczoty, wycieczki awanturnicze:
— Doprawdy, ona jest nadzwyczaj przyjemną — powtarzał w myśli. — Tak, pójdę do niej jutro.
Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, poszedł w istocie na ulicę de Verneuil. Taż sama dziewczyna otworzyła mu drzwi i zwyczajem służących u średnio zamożnych mieszczan, spytała poufale:
— Jakie się pan miewa? dobrze?
— Doskonale, moja mała — odpowiedział.
Wszedł do salonu, w którym słychać było niewprawne ćwiczenie na fortepianie. Grającą była Lorka. Przypuszczał, że rzuci mu się na szyję. Dziewczynka jednak, powstawszy z powagą, złożyła mu ukłon ceremonialny, godny osoby dorosłej i oddaliła się w milczeniu. Miała minę kobiety obrażonej, która go zdumiała.
Za chwilą weszła matka. Ujął ją za rękę i pocałował.
— Ileż razy myślałem o pani — przemówił.
— Ja także — odparła.
Usiedli, patrząc sobie prosto w oczy i uśmiechając się nawzajem, mając ochotą ucałować się w usta.
— Maleńka moja Klo, kocham cię.
— Ja również.
— A zatem... zatem... nie bardzo się na mnie gniewałaś?
— Tak i nie... Sprawiło mi to przykrość, potem jednak zrozumiałam powód i powiedziałam sobie: Ba, powróci do mnie, dziś czy jutro.
— Nie śmiałem przyjść, nie wiedząc, jak mnie przyjmiesz. Nie śmiałem, lecz miałem ogromną ochotą. Ale, à propos. Powiedz mi, co się dzieje z Lorką. Zaledwie raczyła mnie powitać i uciekła, jakby rozgniewana.
— Albo ja wiem! Nie można jednak mówić z nią o tobie od czasu twego ożenienia. Doprawdy, przypuszczam, iż musi być chyba zazdrosną o ciebie.
— Ale cóż znowu!
— Tak, tak, mój kochany. Nie nazywa cię już Bel-Ami, tylko Forestier’em.
Du Roy poczerwieniał, poczem zbliżając się do młodej kobiety, szepnął:
— Daj buzi.
Spełniła jego życzenie.
— Gdzie moglibyśmy się zobaczyć? — zapytał.
— Ależ... przy ulicy Konstantynopolskiej.
— Więc mieszkanie nie jest wynajęte?
— Nie... zatrzymałam je.
— Zatrzymałaś?
— Tak, myślałam zawsze, że powrócisz.
Fala pychy radosnej rozdęła mu piersi.
Ta więc go kochała miłością prawdziwą, głęboką i stałą.
— Uwielbiam cię — szepnął. — A twój mąż, dobrze się miewa? — zapytał po chwili.
— Tak, doskonale. Był tu przez cały miesiąc i wyjechał dopiero pozawczoraj.
— Wybornie się składa! — zawołał Jerzy, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu.
— A tak, doskonale się składa — odpowiedziała naiwnie. — Chociaż, co prawda, bytność jego też niewiele przeszkadza. Wszak wiesz o tem.
— Tak, to prawda. Zresztą, to bardzo przyjemny człowiek.
— A ty? — zapytała. — Jakże to nowe życie?
— Ni złe, ni dobre. Żona moja, to towarzyszka... wspólniczka.
— Nic więcej?
— Nic więcej... Co do serca...
— Rozumiem dobrze. Jest jednak przyjemna.
— Tak, ale to mnie nie wzrusza. Kiedyż się zobaczymy? — szepnął, przysuwając się do Klotyldy.
— Ależ... jutro... jeśli chcesz?
— Tak, jutro, o godzinie drugiej.
— O drugiej.
Powstał, zabierając się do wyjścia, poczem wyjąkał z pewnem zakłopotaniem:
— Wiesz, chciałbym wziąć teraz całkowicie na siebie to mieszkanie przy ulicy Konstantynopolskiej. Chcę tego koniecznie. Tegoby jeszcze brakowało, byś ty za nie płaciła.
Tym razem Klotylda ucałowała z uwielbieniem ręce kochanka, szepcząc miłośnie:
— Uczynisz, jak zechcesz. Wystarcza mi, iż zachowałam je do naszego spotkania.
Du Roy oddalił się pełen zadowolenia.
Przechodząc koło jakiejś fotograficznej wystawy, ujrzał portret wspaniałej kobiety, przypominąjącej mu panią Walter.
— Mniejsza o to — powiedział sobie — musi ona być jeszcze niczego. Jak to się stało, iż nigdy nic zwróciłem na to uwagi? Ciekaw jestem, jak mnie przyjmie we czwartek.
Idąc, zacierał ręce. Serce miał napełnione wewnętrzną i głęboką radością powodzenia, radością w całem tego słowa znaczeniu, radością człowieka zręcznego i dochodzącego do celu, radością subtelną, złożoną z zadowolonej próżności i rozkoszy zmysłowej, jaką daje przywiązanie kobiety.
We czwartek, zapytał Magdaleny:
— A ty nie pójdziesz na ten turniej do Rival’a?
— Oh! nie. To mnie zgoła nie zajmuje. Pójdę dziś do Izby deputowanych.
Pojechał zatem po panią Walter, a ponieważ pogoda była prześliczna, wziął odkryty powóz.
Zdziwił się niezmiernie, ujrzawszy ją dzisiaj: tak była piękną i młodą. Nosiła jasną tualetę, a wycięty cokolwiek stanik pozwalał się domyślać pod przeźroczystą koronką, pełnej i falującej piersi. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak świeżą i ponętną. Osądził, iż jest to jeszcze kobieta godna pożądania.
Postawę miała szlachetną i dystyngowaną, pewien pozór spokojnej mamy, co pozwalało jej przesuwać się niepostrzeżenie pośród lwów salonowych. Zresztą mówiła zwykle mało, wygłaszając sądy znane, przyzwoite i umiarkowane; wszystkie jej myśli były w porządku, dobrze uszykowane, wolne od jakichkolwiek wybryków.
Córka jej Zuzanna, cała w zwojach różowej materyi, przypominała świeżo werniksowany portret à la Watteau, siostra zaś starsza miała minę guwernantki, towarzyszącej tamtej ślicznej żywej laleczce.
Przed mieszkaniem Rival’a stał już cały szereg powozów.
Du Roy podał ramię pani Walter.
Zabawa urządzona była na dochód sierot szóstego okręgu, pozostających pod opieką wszystkich żon senatorów i deputowanych, mających jakiekolwiek stosunki z La Vie Française.
Pani Walter nie przyjmując tytułu protektorki, przyrzekła jednak przybyć na tę uroczystość ze swemi córkami. Nazwiska swego udzielała jedynie sprawom, odbywającym się pod egidą kościoła; nie przez krańcową dewocyę, lecz dlatego, że małżeństwo z żydem zobowiązywało ją poniekąd do pewnej gorliwości religijnej, zabawa zaś urządzana przez dziennikarza, przybierała pewien odcień republikański, co mogło się wydawać antyklerykalnem.
Od trzech już tygodni można było czytać w dziennikach różnorodnej barwy:
„Nasz znakomity współpracownik, Jakób Rival, powziął myśl zarówno genialną jak i szczęśliwą, urządzenia w swej prześlicznej zbrojowni, znajdującej się przy jego mieszkaniu kawalerskiem, rodzaju wielkiego turnieju, z którego dochód przeznacza się na rzecz sierót szóstego okręgu.
„Zaproszenia rozsyłają senatorowie: Laloigue, Remontel, Rissolin i żony znanych deputowanych, panie: Laroche-Mathieu, Percerol i Firmin. Podczas antraktów odbędzie się zwykła kwesta, a kwota zebrana przejdzie natychmiast w ręce komisarza szóstego okręgu lub jego reprezentanta“.
Była to szalona reklama, jaką zręczny dziennikarz wymyślił na swoją korzyść.
Jakób Rival oczekiwał gości przy drzwiach, prowadzących do jego mieszkania, w którem urządzony był bufet, również na korzyść funduszu ogólnego. Następnie uprzejmym gestem wskazywał małe schodki, prowadzące do piwnicy, w której znajdowała się zbrojownia i strzelnica, dodając:
— Na dół, panie, na dół. Turniej urządzony jest w apartamentach podziemnych.
Ujrzawszy żonę swego redaktora, skoczył ku niej z przywitaniem, poczem uścisnął rękę Jerzego:
— Jak się masz, Bel-Ami?
— Któż ci to powiedział, że... — zapytał zdziwiony.
— Obecna tu pani Walter, uważając ten przydomek za nader odpowiedni — przerwał gospodarz.
— Tak — potwierdziła pani Walter, czerwieniejąc.
— Wyznają, iż gdybym pana znała lepiej, zrobiłabym jak mała Lorka, nazywając go Bel-Ami. Przydomek ten bardzo panu przystoi.
— Alei pani, proszą, racz mnie tak nazywać — odpowiedział ze śmiechem.
— Nie. Zbyt mało się znamy — odparła, spuszczając oczy.
— Pozwól mi pani mieć nadzieją, iż poznamy się bliżej — odrzekł.
— Więc wtedy zobaczymy — odpowiedziała.
Zaczęli zstępować po wąskich schodkach, oświetlonych jedynym gazowym płomieniem. Kontrast gwałtowny słonecznego dnia z tą żółtawą jasnością miał w sobie coś niezwykle ponurego. Zapach piwniczny wznosił się ku tej krętej drabinie, zapach rozgrzanej wilgoci i spleśniałych, oczyszczonych chwilowo murów, do czego przyłączał się jeszcze zapach benzoesu, przypominając uroczystości kościelne, a z tem wszystkiem znowu spływały się kobiece perfumy, werwena, irysy i fiołki.
Z podziemia dolatywały głośne gwary, szmer tłumu podnieconego.
Piwnica oświetlona była gazowemi girlandami i latarniami weneckiemi, wyłaniającemi się z pod liści, okrywających ściany. Nic nie było widać, prócz zieleni. Sufit przybrany wrzosami, podłoga zasypana liśćmi i kwieciem.
Zachwycano się cudownym tym pomysłem. W małej piwniczce, w głębi, urządzona była estrada dla walczących, dokoła której stały dwa rzędy krzeseł dla sędziów. Główna piwnica mieściła kilka rzędów ławeczek, mogących pomieścić przeszło dwieście osób. Liczba wszystkich zaproszonych gości dochodziła do imponującej cyfry czterystu.
Przed estradą umieściła się już grupa młodych ludzi, przybranych w kostyumy zapaśników. Postacie wyniosłe, szczupłe, o ruchach elastycznych. Szeptano sobie ich nazwiska, wyliczano mistrzów i amatorów, cały zastęp znakomitości na polu szermierki. Dokoła tej grupy widać było mężczyzn starych i młodych, przybranych w długie tużurki i rozmawiających poufale z bohaterami uroczystości. Inni również pragnęli być widzianymi i poznanymi. Byli to książęta mieczowi, ubrani po cywilnemu, — kompetentni sędziowie.
Wszystkie niemal ławeczki zajęte były przez panie, czyniące wiele szmeru rozmową i szelestem jedwabiów. Wachlowały się jak w teatrze, gdyż duszno już było w tej grocie napełnionej zielenią. Dowcipniś jakiś krzyczał od czasu do czasu:
— Oranżada! limoniada! piwo!
Pani Walter zajęła z córkami miejsca zachowane dla nich w pierwszym rzędzie. Du Roy, umieściwszy je na ławeczce, rzekł:
— Oddalam się, gdyż mężczyznom nie wolno zajmować tych miejsc.
— Miałabym jednak ochotę zatrzymać pana przy sobie — z wahaniem rzekła pani Walter. — Mówiłby mi pan nazwiska walczących. Ot, gdyby pan tak stanął za ławeczką, nie przeszkadzałoby to nikomu.
Spojrzała nań swemi wielkiemi, słodkiemi oczyma.
— Zostań z nami... panie... panie Bel-Ami — nalegała.
— Jest nam pan niezbędnie potrzebny.
— Pani... usłucham z przyjemnością... — odpowiedział.
— Jaka to zabawna ta piwnica — odzywały się głosy ze wszystkich stron. — Jak tu przyjemnie!
Piwnicę tę znał Jerzy doskonale. Stanął mu teraz w pamięci ów nieszczęśliwy ranek, poprzedzający dzień jego pojedynku. W tej to sklepionej sali przepędził wówczas tyle godzin, naprzeciw maleńkiego białego punkciku, spoglądającego nań z głębi drugiej piwniczki, jakby wielkie a straszliwe jakieś oko.
— Zaczynamy — rozległ się od schodów donośny głos Jakóba Rival’a.
W tejże samej chwili weszło na estradę sześciu mężczyzn, przybranych w niesłychanie obcisłe tużurki, zarysowujące znakomicie ich torsy i zajęli miejsca, przeznaczone dla sędziów. Podawano sobie dokoła ich nazwiska: generał de Raynaldi, prezydent, mały człowieczek z wielkimi wąsami; artysta-malarz Józef Roudet, wysoki, łysy, z długą brodą; Mateusz de Ujar, Szymon Ramoncel, Piotr de Carvin, trzech młodych salonowców i mistrz Gaspard Merleron.
Dwie pankarty, umieszczone po dwu stronach piwnicy podawały nazwiska: „Pan Crevecoeur“ czytano po prawej, „Pan Plumeau“ po lewej stronie estrady.
Byli to dwaj mistrze, dobrzy mistrze drugorzędni. Zjawili się; szczupli, o twarzach marsowatych i ruchach cokolwiek sztywnych.
Powitawszy wszystkich automatycznym ukłonem wojskowym, przystąpili do ataku. W białych kostyumach, nawpół płóciennych, nawpół skórzanych, przypominali dwóch piechurów, bijących się na żarty.
Od czasu do czasu padało słowo: „trafił“. Wówczas sześciu sędziów, z minami znawców kiwało poważnie głowami. Publiczność nie widziała nic, prócz dwóch żywych maryonetek, rzucających się i wyciągających ramiona. Nie rozumiała nic, była jednak zadowoloną. Jednakowoż te dwie gestykulujące figury wydawały się jej niezbyt eleganckie i ogromnie śmieszne. Każdemu przychodziły na myśl drewniane figurki gladyatorów, sprzedawane na bulwarach w dzień Nowego Roku.
Dwaj pierwsi zapaśnicy ustąpili teraz miejsca panom: Planton i Carapin; jeden z nich był cywilem, drugi wojskowym. Pan Planton, mały człowieczek, stanął naprzeciw niezmiernie otyłego pana Carapin. Zdawało się, iż pierwsze dotknięcie szpady rozetnie ten balon, jak wydętego ze skóry słonia. Śmiano się serdecznie. Pan Planton skakał jak małpa. Pan Carapin ruszał ramieniem, reszta zaś ciała z powodu nadzwyczajnej otyłości pozostawała w stanie nieruchomym; co pięć minut zaś pochylał się naprzód z taką siłą, z takiem wytężeniem i energią, jakby tu naprawdę chodziło o życie. Trudno mu się było następnie wyprostować.
Znawcy oceniali jego walkę jako nadzwyczaj silną i wprawną. Ufna publika przyświadczała.
Następnie ukazali się panowie: Porion i Lapalme, jeden szermierz fachowy, a drugi amator. Ci wykonywali znowu ruchy gimnastyczne z taką zajadłością, iż sędziowie zmuszeni byli przenosić swoje krzesła z jednego końca estrady na drugi. Jeden z walczących uchylał się, drugi nacierał skokami wielkimi i nader komicznymi. Niektóre ruchy przy cofaniu się, śmieszyły zebraną damską publikę, inne gwałtowne, nacierające, przejmowały ją podziwem. Gimnastyczny ten atak wywołał okrzyk, wydany przez niewiadomo kogo: „Nie połamcie sobie żeber, ostrożnie“ Publika zrażona brakiem taktu, zawołała „Pst!“ Z ust do ust podawano sobie wyrok sędziów. Walczący wykazali wiele siły, nie zachowując niekiedy przepisów. Część pierwszą zakończyło piękne skrzyżowanie szabel Jakóba Rival’a ze znakomitym belgijskim profesorem, Lebeque. Rival podobał się ogólnie kobietom. Był to w istocie piękny chłopiec, dobrze zbudowany, giętki, zwinny i o wiele zręczniejszy, a bardziej elegancki od wszystkich poprzedników. W ruchach odpornych lub atakujących, zachowywał zwykłą swą a sympatyczną elegancyę salonową i stanowił dodatni kontrast wobec energicznych lecz pospolitych ruchów przeciwnika.
— Czuć człowieka dobrze wychowanego — mówiono.
Zwyciężył. Zasypano go gradem oklasków.
Dochodzący z góry od kilku minut jakiś dziwny odgłos, zaczął niepokoić zebraną w podziemiach publikę. Było to wielkie tupanie, połączone z głośnymi wybuchami śmiechu. Druga część zaproszonych, a nie mogących pomieścić się w piwnicy, zabawiała się widocznie na swój sposób. Na wąziuchnych, kręconych schodkach tłoczyło się z pięćdziesiąt osób. Upał stawał się nieznośnym. Wołano dokoła:
— Powietrza!
— Pić!
Tenże sam dowcipniś co przedtem, krzyczał głosem piskliwym:
— Oranżada! Limoniada! Piwo!
Rival, czerwony, nosząc jeszcze strój szermierza, wmieszał się między publikę, oświadczając, iż każe podać napoje chłodzące. Pobiegł ku schodom. Tu jednak komunikacya była zupełnie przerwana z jego mieszkaniem. Łatwiej było przebić sufit, niż przedostać się przez zbitą masę ludzką.
— Proszę przepuścić, lody dla dam! — krzyknął Rival.
— Lody! Lody! — powtórzyło z pięćdziesiąt głosów.
Zjawiła się w końcu taca, ale... z próżnemi szklaneczkami. Wszystko wypito po drodze.
— Udusić się tu można — wrzasnął jakiś głos donośny. — Kończmy prędko i wynośmy się.
— Kwesta! — odezwał się ktoś inny.
— Kwesta?... kwesta... kwesta — powtarzała dysząca ze znużenia, lecz mimo to wesoła publika.
Wówczas sześć pań poczęło krążyć między ławeczkami i do woreczków posypało się z brzękiem srebro i złoto.
Du Roy obznajamiał panią Walter z nazwiskami znakomitych osobistości. Byli to dziennikarze wielkiego świata, piszący do wielkich dzienników, a na Vie Française patrzący z lekceważeniem i pewną ostrożnością, dyktowaną doświadczeniem. Widzieli oni już tyle umierających świstków polityczno-finansowych, tworów kombinacyi podejrzanych, a zmiażdżonych upadkiem któregokolwiek z ministrów. Spotykało się tu również nazwiska malarzy i rzeźbiarzy, ludzi, należących zwykle do klubu strzeleckiego; był nawet jeden członek akademii, którego sobie wzajem pokazywano, dwóch artystów muzyków i wielu przedstawicieli szlachty zagranicznej; przy ich nazwiskach dodawał zawsze Du Roy sylabę Rast (co znaczy Rastaquouere), naśladując, jak mówił, anglików, kładących Esq. na swoich kartach wizytowych.
— Dzień dobry, kochany przyjacielu — krzyknął ktoś zdaleka do Jerzego.
Był to hrabia de Vaudrec. Młody człowiek przeprosiwszy damy, pospieszył przywitać wołającego.
— Co to za zachwycający człowiek ten hrabia Vaudrec — zadecydował, powróciwszy do pani Walter. — Czuć w nim rasę.
Pani Walter milczała. Była trochę zmęczona, a pierś jej falowała jakby z trudem, co zwróciło uwagę Jerzego. Od czasu do czasu spotykał spojrzenia „swojej redaktorowej“, spojrzenia niespokojne, niepewne, które spocząwszy na nim, natychmiast się odwracały.
— Ho!... ho... ho — pomyślał. — Czyżbym i tą był urzekł?
Skończono kwestą. Woreczki napełnione były srebrem i złotem. Nowa pankarta, umieszczona na estradzie, oznajmiała: „Wielka niespodzianka“. Członkowie sądu zajęli swoje miejsca.
Na estradzie ze szpadami w ręku pojawiły się dwie kobiety. Przybrane były jak do walki, w ciemny trykot, w bardzo krótką, zaledwie do połowy łydek sięgającą spódnicę i w nadęty na piersiach pancerz, zmuszający je do trzymania głowy wysoko. Były młode i piękne. Miłym uśmiechem powitały zebraną publiką. Oklaskiwano je długo. Rozpoczęła się walka wśród uprzejmego szmeru i szeptanych dowcipów.
Przyjazny uśmiech osiadł na wargach sędziów, oklaskujących z lekka piękne zapaśniczki.
Publice podobało się nadzwyczaj to widowisko. Nie szczędziła tez pochwał. Mężczyźni zapałali żądzą, u kobiet rozbudził się wrodzony gust paryski do przyjemnostek trochę błazeńskich, do elegancyi dwuznacznej, piękności półświatkowej, ogródkowych śpiewaczek i piosnek kabaretowych. Dreszcz radosny przebiegał zgromadzonych, ilekroć któraś z walczących się poddawała. Zwracając się do publiki plecyma, plecyma dobrze wydatnemi, zapalała spojrzenia i rozchylała usta wszystkich. Nie na same też tylko ruchy ręki zwracano uwagę.
Sala zabrzmiała hucznem brawem. Nastąpiło starcie mieczów, na które nikt jednak nie zwracał uwagi. Wszystkie zmysły skupiły się w słuch. Na górze działo się coś niezwykłego. Od kilku już minut słychać było niezmierny hałas, odgłos przesuwanych mebli, jakby przy przeprowadzce. Nagle dźwięki fortepianu przebiły się przez sklepienie i usłyszano wyraźnie rytmiczne posuwanie się nóg. Ludzie na górze urządzili sobie bal z tańcami. Pocieszali się jak mogli, nie mogąc być świadkami widowiska.
Śmiech głośny rozległ się między zgromadzonymi w zbrojowni widzami. Kobiety poczuły gwałtowną chęć do tańca i przestały zajmować się tem, co działo się na estradzie. Zaczęły nawet głośno rozmawiać.
Pomysł urządzenia balu przez maruderów wydał się im ogromnie zabawnym. Tamci się nie nudzą. Jakżeby i one chciały być tam, na górze.
Tymczasem dwaj nowi szermierze kłaniali się zgromadzeniu, a rozpoczęli walkę z tak niezwykłą wprawą, iż zdołali skupić na sobie uwagę. Poddawali się i składali z tak nadzwyczajnym wdziękiem, z taką pewnością i siłą, ruchem tak zręcznym i umiarkowanym, że odrazu porwali nieznającą się na tem publikę.
Ich spokojna zręczność, giętkość, szybkość ruchów tak obliczona, iż wydawały się powolnymi, — przyciągały i zniewalały oko, samą potęgą doskonałości. Publiczność czuła, że patrzy na coś pięknego i niezwykłego, że dwaj wielcy artyści w swoim fachu pokazują jej coś najdoskonalszego — wszystko, co możliwem jest u dwóch szermierzy, posiadających wprawę, przebiegłość i zręczność fizyczną. Wszystkie głosy umilkły. Patrzono tylko na walczących. Następnie, gdy po ostatniem starciu szabel, antagoniści uścisnęli sobie dłonie, rozległo się jedno przeciągłe: „hura“. Tupano nogami, krzyczano. Wszystkim wiadome były ich nazwiska. Byli to: Sergent i Ravignac.
Podniecone umysły zdolne były do najzaciętszych sprzeczek. Mężczyźni spoglądali zaczepnie na swoich sąsiadów. Wyzwaliby niechybnie za najlżejszy uśmiech. Ci, którzy nigdy nie mieli w rękach szpady, wykonywali laskami ruchy i obroty szermierskie.
Tłum powoli zaczął się zmniejszać. Wracano na górę małemi schodkami, aby się wreszcie czegoś napić. Jakież było oburzenie, gdy przekonano się naocznie, iż bawiący się goście, obrabowawszy cały bufet, ulotnili się następnie, oświadczając jeszcze na odchodnem, iż było rzeczą niegodziwą fatygować dwieście osób po to, by im nic nie pokazać.
Nie było ani jednego ciastka, ani jednej kropli szampana, syropu lub piwa, ani jednego cukierka, owocu, nic, nic, nic. Splądrowano wszystko, zjedzono, uprzątnięto.
Służbie, robiącej smutne miny, a siłą wstrzymującej się od śmiechu, kazano sobie opowiadać wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Panie były jeszcze bardziej łakome od mężczyzn, jadły, ile się tylko dało! Opowiadali to wszystko takim tonem, jak ludzie cudownie ocaleni po jakimś straszliwym rabunku lub krwawem najściu nieprzyjaciela.
Trzeba było jednak odejść. Mężczyźni żałowali swoich dwudziestu franków, danych na kwestę; oburzało ich, że ci z góry uraczyli się, nie dawszy ani grosza.
Panie protektorki zebrały przeszło trzy tysiące franków. Po potrąceniu wszystkich kosztów, pozostało dla sierot szóstego okręgu dwieście dwadzieścia franków.
Du Roy, towarzyszący paniom Walter, czekał na powóz.
Odwożąc redaktorową, spotkał się raz jeszcze z jej unikającym go a tkliwym wzrokiem, który wydał mu się zmieszanym.
— A do licha! — myślał. — I ta już widocznie ugodzona.
I uśmiechał się, nabierając przekonania, że naprawdę ma szczęście do kobiet, gdyż pani de Marelle od nawiązania ponownie stosunku, zdawała się go kochać szalenie.
Powrócił do domu uradowany.
Magdalena czekała nań w salonie.
— Mam dla ciebie nowiny — rzekła. — Sprawa marokańska zaczyna się wikłać! Francya za jakie trzy miesiące może tam wysłać pomoc zbrojną. W każdym razie chcą z tej sprawy korzystać, celem usunięcia dzisiejszego ministeryum a Laroche pochwyci sposobność otrzymania teki spraw zagranicznych.
Du Roy, jedynie dla sprzeciwienia się żonie, udawał, iż w nic nie wierzy! Nie byliby przecież takimi waryatami, by rozpoczynać awantury w Tunisie.
Magdalena niecierpliwie wzruszyła ramionami:
— Mówię ci, że tak! mówię ci, że tak! — zawołała. — Nie rozumiesz więc, że to stanowi dla nich kolosalną sumę. Dziś, mój drogi, w kombinacyach politycznych nie trzeba mówić: „Szukaj kobiety“, lecz: „Szukaj interesu“.
— Ba! — szepnął, udając pogardę, by ją bardziej jeszcze zirytować.
— Masz go! — zawołała z rosnącą niecierpliwością. — Jesteś tak samo naiwny, jak Forestier.
Chciała mu dokuczyć i wyczekiwała gniewu z jego strony. On jednak odpowiedział z uśmiechem:
— Co, ten Forestier z rogami?
— Ach, Jerzy! — szepnęła zaskoczona.
— No i co? — ciągnął z miną bezczelną i szyderczą. — Alboż nie wyznałaś mi sama owego wieczoru, że przyprawiałaś mu rogi? Biedaczysko! — dodał tonem głębokiego politowania.
Magdalena odwróciła się plecami i nie raczyła nawet odpowiedzieć, a po chwilowem milczeniu odezwała się, jak gdyby nic nie zaszło.
— We wtorek będziemy mieli gości: pan Laroche-Mathieu przyjdzie tu na obiad z hrabiną de Percemur. Czy chcesz zaprosić Rival’a i Norberta de Varenne? Ja idę jutro do pani Walter i pani de Marelle. Być może, iż przyjdzie jeszcze pani Rissolin.
Od niejakiego czasu, korzystając z politycznego wpływu męża, wytwarzała sobie stosunki, przyciągając do swego domu żony senatorów i deputowanych, potrzebujących niezbędnie pomocy dziennika.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Jerzy. — Biorę na siebie Rival’a i Norberta.
Zacierał ręce z radości, rad, że wynalazł nareszcie znakomitą piłę dla żony i odwet za skrytą nienawiść, za ową mętną i gryzącą zazdrość, jaka się w nim zrodziła od owej przejażdżki do lasku. O Forestierze nie odzywał się inaczej, jak: „Forestier z rogami“. Czuł, iż doprowadzi to Magdalenę do wściekłości. Wieczorem znalazł sposobność do powtórzenia kilkakrotnie tego samego epitetu.
Teraz nie zazdrościł już nieboszczykowi; teraz mścił się za niego.
Magdalena starała się nie słyszeć i przybierała minę obojętną i uśmiechniętą.
Wobec tego, że żona miała się udać nazajutrz z zaproszeniem do pani Walter, postanowił ją uprzedzić, pragnąc znaleść się sam na sam z redaktorową i przekonać się, czy rzeczywiście jej na nim zależy. Bawiło go to i pochlebiało.
A przytem... czemuż nie... jeśli to możliwe... możliwe... O godzinie drugiej, zameldował się przy bulwarze Malesherbes. Wprowadzono go do salonu. Czekał krótką chwilą.
Pani Walter wyszła na spotkanie gościa.
— Jakież bogi łaskawe przyprowadziły pana do mnie? zapytała, podając mu rękę z uszczęśliwionym wyrazem twarzy.
— Nie bogi, lecz tylko pragnienie ujrzenia pani — odpowiedział. — Jakaś siła parła mię tutaj, nie wiem nawet dlaczego, gdyż nic nie mam pani do powiedzenia. Przyszedłem, jestem! Wybaczy mi pani tę ranną wizytę i szczerość wyznania.
Powiedział to uprzejmie, tonem żartobliwym, z lekkim uśmiechem na ustach, lecz z odcieniem powagi w głosie.
— Ależ... doprawdy — wyrzekła zdumiona i lekko zaczerwieniona pani Walter.
— Nie rozumiem pana... to takie dla mnie niespodziane...
— Oświadczenie na nutę wesołą, by panią nie przerazić zbytecznie — dorzucił.
Usiedli tu i koło siebie. Gospodyni obróciła to w żart:
— A zatem oświadczenie... na seryo?
— Ależ najzupełniej! Dawno już pragnąłem je uczynić, bardzo nawet dawno. Nie miałem jednak śmiałości. Mówią, że pani taka surowa, taka niedostępna...
— Dlaczegóż wybrał pan dzień dzisiejszy? spytała, odzyskując zwykły spokój.
— Alboż wiem?... Może dlatego, że od wczoraj myśl moja wyłącznie jest zajęta panią — dodał niepewnym szeptem.
Pani Walter gwałtownie pobladła.
— No, dość już tego dzieciństwa, mówmy o czem innem.
On jednak rzucił jej się do nóg ruchem tak gwałtownym, że aż się przestraszyła. Chciała wstać, lecz objął ją silnie ramionami, powtarzając raz po raz głosem namiętnym:
— Tak, to prawda, kocham cię, kocham cię szalenie i to od dawna. Nie odpowiadaj mi nic. Cóż chcesz, jestem szalony! Kocham cię... Ach! gdybyś wiedziała, jak ja cię kocham!
Ona dysząca, zmęczona, chciała próbować mówić. Nie znajdowała jednak słowa. Obiema rękami odpychała go od siebie, ująwszy go za włosy, by tym sposobom nie pozwolić zbliżyć się jego ustom, które już czuła blisko swoich. Zmrużywszy oczy, by go już nie widzieć, kręciła gwałtownie głową na prawo i na lewo.
Dotykał jej przez suknię, obejmował, ona zaś omdlewała pod tą brutalną i silną pieszczotą. Nagle wstał i chciał ją ku sobie przyciągnąć, lecz kobieta, uczuwszy się wolną przez sekundę, wyrwała mu się ruchem gwałtownym i uciekała teraz z fotelu na fotel.
Uznał, iż pogoń taka jest komiczną i padłszy na pierwsze lepsze krzesło, zakrył twarz rękami, udając łkanie konwulsyjne.
Następnie zerwał się i krzyknął:
— Żegnam, żegnam! — i wybiegł szybko z salonu.
W przedpokoju zabrał najspokojniej pozostawioną tu laskę i wyszedł na ulicę, myśląc:
— Do licha! zdaje mi się, że jestem już u celu.
Z temi słowy udał się na stacyę telegraficzną, by przesłać Klotyldzie małą niebieską depeszę, zapowiadającą jej schadzkę nazajutrz.
Powróciwszy do domu o zwykłej godzinie, zapytał żonę:
— No i cóż, będziesz miała gości na obiedzie?
— Tak — odrzekła. — Tylko pani Walter coś kaprysi. Nie wie, czy będzie wolną. Namyśla się. Sama nawet nie wiem, o czem mi chciała mówić. Coś o zobowiązaniu jakiemś, o sumieniu. Jednem słowem, wydała mi się zabawną. Mniejsza o to; mam nadzieję, że przyjdzie mimo wszystko.
— Ah, ma się rozumieć, że przyjdzie — zadecydował, wzruszając ramionami.
W głębi duszy nie był jednak pewnym i niepokoił się do samego wtorku.
Tego dnia rankiem Magdalena otrzymała bilecik od redaktorowej, zawierający słowa następujące:
„Urządziłam się tak, iż jestem swobodną i stawię się dzisiaj o godzinie naznaczonej. Mąż mój jednak nie będzie mi mógł towarzyszyć.“
— Doskonale zrobiłem, nie narzucając się więcej — pomyślał Du Roy. — Ot i uspokoiła się, a teraz baczność!
Z pewnym jednak niepokojem wyczekiwał jej przybycia. Wydawała się bardzo spokojną, cokolwiek chłodniejszą i wyniosłą.
Jerzy przybrał wyraz uniżony, cichy i uległy.
Panie Laroche-Mathieu i Rissolin przybyły z mężami. Pani de Percemur opowiadała o wielkim świecie. Pani de Marelle urocza była w swym nadzwyczajnie fantazyjnym hiszpańskim kostyumie czarno-żółtym, obciskającym doskonale jej kibić, uwydatniając piersi i krągłe ramiona. Główka jej ptasia wydawała się dzisiaj bardziej jeszcze ruchliwą.
Du Roy zajął miejsce po lewej stronie pani Walter i podczas całego obiadu opowiadał jej z przesadnem uszanowaniem rzeczy najpowabniejsze. Od czasu do czasu spoglądał na Klotyldę.
— Doprawdy, ładna jest i świeża — myślał.
Później znów kierował wzrok na żonę, którą obserwował bardzo dobrze, mimo, że zachował do niej gniew skrywany a zaciekły.
Redaktorowa jednak obchodziła go w tej chwili najwięcej. Trudność położenia i pragnienie nowości, zawsze nęcącej mężczyzn, podniecały mu nerwy.
Pani Walter oświadczyła chęć wczesnego powrotu do domu.
— Będę pani towarzyszył.
Odmówiła. On jednak nalegał:
— Czemu mi pani nie raczy pozwolić? Dotknie mię pani mocno. Czy nie zechce mi pani dać dowodu przebaczenia? Widzi pani przecież, jak jestem spokojny.
— Nie może pan opuszczać swoich gości — odrzekła.
— Ech! oddalę się na dwadzieścia minut — rzekł z uśmiechem. — Nikt nawet nie spostrzeże mojej nieobecności. Jeśli mi pani odmówi, obrazi mię tem do żywego.
— A zatem dobrze, przyjmuję — odrzekła.
Zaledwie jednak znaleźli się w karecie, pochwycił jej rękę i począł okrywać namiętnymi pocałunkami.
— Kocham cię, kocham — powtarzał. — Pozwól mi to mówić. Nie lękaj się, ani cię dotknę. Pozwól mi tylko powtarzać, że cię kocham.
— Ach! to bardzo źle... po tem, coś mi pan przyrzekł... To bardzo źle... bardzo źle.
Zdało się, że czyni wysiłek nadzwyczajny; wreszcie szepnął głosem stłumionym:
— Widzi pani, jak nad sobą panuję. A jednak... Ach! pozwól mi tylko powiedzieć... kocham cię... i pozwól mi to powtarzać codziennie... tak, pozwól mi przychodzić do siebie, pozwól, bym zapatrzony w twarz twą ukochaną, na klęczkach, przez pięć minut, powtarzał ci te dwa wyrazy.
Pozostawiła rękę w jego dłoni i, oddychając ciężko, wymówiła:
— Nie, nie mogę, nie chcę. Pomyśl tylko, co pomyślałaby moja służba, moje dzieci. Nie, to niepodobna.
— Nie mogę już żyć dłużej bez twego widoku — mówił dalej. — Mniejsza z tem, czy zobaczę cię w twoim domu, lub gdziekolwiek. Potrzebuję cię widzieć choćby na minutę, na minutę codziennie. Potrzebuję dotknąć twojej ręki; potrzebuję odetchnąć tem samem, co ty, powietrzem, potrzebuję nasycić wzrok ślicznemi liniami twego ciała i wpatrzeć się w twe wielkie, piękne oczy, napełniające mię szałem.
Drżąca i wzruszona, wsłuchiwała się w tę banalną muzykę miłosną.
— Nie, nie, — jąkała. — Nie... to niepodobna. Uspokój się pan!
— Słuchaj... trzeba koniecznie — szeptał jej w ucho, czując, iż skromną tę kobietę trzeba brać powolutku, że trzeba nakłonić ją do naznaczenia schadzki naprzód tam, gdzie ona ją wybierze, by potem... samemu już stawiać warunki. — Słuchaj — szeptał — trzeba... zobaczę cię!.. czekać będę na ciebie przed drzwiami twego mieszkania... jak żebrak. Gdy nie zejdziesz, przyjdę do ciebie... lecz muszę cię zobaczyć... zobaczę cię... jutro...
— Nie, nie, nie przychodź pan. Nie przyjmę cię wcale. Pomyśl, że mam córki.
— A więc powiedz mi, gdzie cię mogę spotkać... na ulicy... gdziekolwiek... o którejkolwiek godzinie... abym tylko cię mógł ujrzeć... Ukłonię ci się... Powiem: „Kocham cię“ i pójdę dalej.
Traciła zmysły, walczyła. Powóz stanął przed bramą pałacową, prędko więc rzuciła:
— A zatem dobrze, będę jutro w kościele Świętej Trójcy, o trzeciej po południu.
Wysiadłszy następnie z karety, rozkazała stangretowi:
— Odwieź pana Du Roy do domu.
— Gdzieżeś był tak długo? — zapytała go żona, gdy wrócił do salonu.
— Byłem na stacyi, gdzie nadałem bardzo pilną depeszę — odpowiedział cicho.
— Czy odprowadzisz mnie, Bel-Ami? — zagadnęła go pani de Marelle.
— Wszak pan wie, iż pod tym jedynie warunkiem przychodzę tu z tak daleka na obiad. Nie jesteś przecie zazdrosną? — dodała, zwracając się do Magdaleny.
— Nie bardzo — przeciągle odpowiedziała pani Du Roy.
Goście już wychodzili. Pani Laroche-Mathieu wyglądała na prowincyonalną pokojówkę. Była to córka notaryusza, z którą ożenił się Laroche, będąc jeszcze podrzędnym adwokatem. Pani Rissolin, stara i pretensyonalna kobieta, przypominała starodawne akuszerki, których wykształcenie odbywało się jedynie w czytelniach publicznych. Hrabina de Percemur wyniośle spoglądała na te panie. Jej „biała łapka“ niechętnie dotykała tych rąk prostaczych.
— Znakomity był twój obiad — odezwała się, pokryta koronkami pani de Marelle, wychodząc. — Niezadługo salon twój stanie się pierwszym salonem politycznym Paryża.
— Ach! mój kochany Bel-Ami — rzekła, ściskając go, gdy ujrzeli się nareszcie sami. — Ach! mój kochany, z każdym dniem więcej cię kocham.
Powóz unoszący ich, toczył się szybko.
— To nie to, co nasz pokój — rzekła.
— Ach! nie — odpowiedział.
Lecz myślał o pani Walter.