Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 1/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piętnastoletni kapitan |
Wydawca | Nowe Wydawnictwo |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Krzyk ten wywabił wszystkich na pokład. Nie mówiąc już nic o kapitanie, pani Weldon i Noon, nawet kuzyn Benedykt oderwał się od swych zbiorów i zaciekawiony wychylił swą głowę zza drzwi swej wiecznie zamkniętej kajuty. Jeden tylko Negoro pozostał głuchy, jak zwykle, nawet na ten wypadek najzupełniej obojętny. Cóż go obchodzić mógł cudzy, rozbity statek?!
Wszyscy wpatrywali się z uwagą w daleki ciemny punkt na morzu, znajdujący się od nich w odległości trzech mil mniej więcej.
— Niema wątpliwości, że to jest rozbity statek! — powiedział kapitan.
— Ach, Boże! — zawołała wtedy pani Weldon — kapitanie, śpieszmy tam!... Przecież na tych szczątkach znajdować się mogą ludzie wyczekujący pomocy?!
— Przekonamy się o tem — odpowiedział spokojnie kapitan, który, zwracając się następnie do sternika, zakomenderował:
— Howicku, skieruj statek ku rozbitym szczątkom.
W bardzo krótkim czasie Pilgrim znajdował się już w odległości pół mili od rozbitego statku. Wtedy wszyscy z całą dokładnością rozpoznać byli w stanie, iż statek, leżący na lewym boku, był ciężko uszkodzony i fale zalewały jego część już w wodzie się znajdującą.
— Tutaj miało miejsce zetknięcie się dwóch statków — powiedział z bólem w głosie kapitan Hull, pokazując pani Weldon dużą szczelinę widniejącą w prawym boku statku, — gdyby otwór ten znajdował się pod wodą, statek zatonąłby już oddawna; na szczęście zdarzyło się inaczej.
— No, w takim razie, chwała Bogu, że przynajmniej na tym nieszczęsnym statku niema rozbitków — rzekła z westchnieniem ulgi pani Weldon — boć przecież statek, który był winowajcą zderzenia się, musiał wziąć niewątpliwie całą załogę statku poszkodowanego na swój pokład.
— Tak przynajmniej statek ten uczynić był obowiązany — odpowiedział kapitan — mogło się stać wszelako i inaczej, tak mianowicie, że załoga tonącego statku zmuszona została do szukania ratunku na swych własnych szalupach. Bardzo często się bowiem zdarza, iż statki, które wyszły cało z wypadku, ratują się ucieczką, ażeby uniknąć odpowiedzialności.
Pani Weldon podniosła wtedy na mówiącego swe piękne, pełne zdumienia oczy.
— Czyżby mogli się znaleźć ludzie-zawolała-do tego stopnia podli, by pozostawić bez ratunku tonących, świadomi przytem jeszcze, iż są winni nieszczęściu? Czyżby się mógł znaleźć kapitan, do tego stopnia nieludzki?
— Niestety, podobnego rodzaju nikczemnicy trafiają się dosyć często, pomiędzy żeglarzami wszystkich narodowości, zaś najczęściej — pomiędzy Anglikami. Chęć uniknięcia odpowiedzialności, a zwłaszcza obawa, iż w razie stwierdzenia winy, przyjdzie płacić odszkodowanie za uczynione straty, aż nazbyt często sprawia iż winowajcy, nie troszcząc się o załogę skazaną ich czynem na zagładę-w szybkiej ucieczce, starają się zatrzeć swój ślad. I w tym wypadku tak właśnie się niewątpliwie stało. zaś to moje mniemanie opieram na fakcie, że nie widzę u boków tonącego statku ani jednej łodzi ratunkowej. Gdyby osada była przyjęta na pokład tamtego statku, — szalupy byłyby pozostały.
— Może jednak zostały one porwane falami — nieśmiało odważył się wtrącić swe zdanie młody Dick.
— Byłyby wtedy pozostały resztki sznurów, a tych nie widzę tutaj — odpowiedział kapitan. — Stwierdza to, iż były opuszczane na wodę przez samą załogę.
— A więc w takim razie należy jedynie prosić Boga, ażeby nieszczęśliwym pozwolił cało dotrzeć do brzegów — żałośliwym głosem powiedziała pani Weldon.
— Niestety!.. Staćby się to mogło cudem chyba jedynie. Najbliższy ląd jest tak daleko, iż nadzieje ocalenia równa się zeru.
— Mamo, mamo! — wmieszał się nieoczekiwanie do rozmowy mały Janek — mnie się zdaje, iż z tamtego statku dochodzi do nos głos jakiś. Może więc tam ktoś pozostał?
Te słowa chłopczyny zastanowiły wszystkich. Zaczęli się uważnie przysłuchiwać.
— Mam wrażenie — powiedział nakoniec Dick — jakbym słyszał szczekanie psa.
— Tak jest, — zawołał radośnie Janek — to piesek szczeka! My go uratujemy, nieprawdaż mamusiu?...
— Poproś o to kapitana, dziecino moja! On jest tutaj panem — odpowiedziała ciepłym głosem pani Weldon — jestem jednak przekonana, że wysłucha on twej prośby.
— Uczynię to bez najmniejszej kwestji, proszę pani. Grzechem by było pozostawiać na pastwę głodowej, powolnej śmierci nieszczęśliwe stworzenie.
Po wypowiedzeniu słów tych, zacny kapitan zwrócił się z rozkazem do sternika:
— Hallo!... zatrzymać statek i spuścić na wodę szalupę. Dicku — mówił dalej kapitan, zwracając się do praktykanta, — pojedziesz ze mną, ażeby obejrzeć pozostałe szczątki i przeprowadzić na statek tego nieszczęśliwego psiaka.
— Słucham! — odpowiedział młody chłopiec, przywykły do ślepego posłuszeństwa.
Nie upłynęło pięciu minut nawet, jak mała łódka kapitańska płynęła ku resztkom rozbitego statku, popychana dwoma parami wioseł, znajdujących się w żylastych rękach dwóch marynarzy. Młody Dick zajął miejsce przy sterze i skierował łódkę ku rufie, gdzie, jak się zdawało, najłatwiej było można wydostać się na pokład.
W miarę zbliżania się statku, szczekanie słychać było coraz wyraźniej, aż nakoniec wielki pies ukazał się na parapecie, utrzymując się z trudem na pochyłości.
— Dicku!... stop! — zakomenderował kapitan.
Pies, na widok zbliżających się, zaczął ujadać gwałtownie, a następnie wyć żałośnie i podbiegać do drzwi, do wnętrza statku prowadzących.
— Czyżby się tam ktoś znajdował? — zrobił uwagę kapitan.
— Uważaj, piesku, uważaj, bo spadniesz, — wołał tymczasem z oddali mały Janek, przesyłając psu powietrzne pocałunki.
Pies na ten głos ucichł nagle, wyciągnął mordę i zaczął węszyć.
W tej samej chwili ze swego kuchennego państwa wyszedł na pokład Negoro i w milczeniu, jak zazwyczaj, zbliżył się ku przodowi statku.
Zaledwie Negoro zaczął się zbliżać ku rozbitemu statkowi, idąc po pokładzie »Pilgrima“, zachowywanie się psa zmieniło się zasadniczo. Ze wściekłem ujadaniem zaczął się rwać ku Pilgrimowi i była chwila, iż chciał się już rzucić do wody.
Brwi Portugalczyka na widok psa zmarszczyły się, a twarz zawsze blada nabrała ziemistych odcieniów. Negoro niczem wszelako nie ujawnił swego wzburzenia, i równie spokojnie, jak przyszedł, wrócił do swej kuchni, jakby nie znajdując nic ciekawego w widoku tonącego statku.
— Co się temu psu nagle stało, wściekł się, czy co? — zapytał kapitan Hull ze zdziwieniem.
Lecz z oddaleniem się Negora i pies uspokoił się momentalnie.
— Biedak, najwidoczniej ginie z głodu — zrobił uwagę kapitan — i to go chwilami do szału doprowadza.
Łódź tymczasem przybita już do brzegu tonącego statku, z wody się wynurzającego i wtedy Dick przeczytał nazwę okrętu: »Waldeck“. Nic ponad to. Z budowy pudła wszelako i z różnych innych szczegółów, które ujść nie mogły fachowemu oku, kapitan Hull wywnioskował, iż Waldeck byt zbudowany w Ameryce, czego dowodziła zresztą sama nazwa. Statek miał około 500 ton objętości.
Po za psem na statku nie było najmniejszego śladu żywej istoty. Stan pokładu okrętowego, z którego fale zmiotły już wszystko, ujawniał, iż katastrofa dość już dawno się wydarzyła.
— Jeżeli na statku tym ludzie pozostali nawet, to oddawna musieli już poumierać z głodu i pragnienia — odezwał się smutnym głosem sternik Howick — i jestem zdumiony, że ten pies żyje jeszcze, wypadek bowiem, zdarzył się conajmniej dwa tygodnie temu.
— Masz, najzupełniejszą słuszność Howicku, — przyznał kapitan — jednak obowiązkiem naszym, gdy raz już tu jesteśmy, zbadać wnętrze statku, zwłaszcza iż zachowywanie się tego psa daje do myślenia. Być może, iż znajdziemy jeszcze pod pokładem nieszczęśliwych, na ratunek oczekujących.
— Znajdziemy conajwyżej parę trupów — pochmurnie odpowiedział stary sternik.
— Mylisz się Howicku — pełnym wiary głosem odezwał się Dick — inne zupełnie byłoby zachowywanie się tego psa, gdyby w kajutach nie było nikogo żyjącego.
Pies, jakby zrozumiał słowa te, z głośnym skowytem poskoczył ku drzwiom, do kajut wiodącym, a następnie jednym skokiem rzucił się do wody i zaczął płynąć ku łódce, na którą wydostały go bez większego trudu silne ręce majtków i Dicka. Gdy pies znalazł się już w łodzi, natychmiast podbiegł do beczułki ze słodką wodą i zaczął pić chciwie.
— Otóż to, — zawołał sternik — czyż nie mówiłem?.. — biedak zdychał z pragnienia.
No, teraz możemy już śmiało wracać do Pilgrima.
I, mówiąc to, uderzył wiosłami, które oddaliły natychmiast łódkę od rozbitego pudła.
Lecz pies spostrzegł to natychmiast, bez najmniejszego ociągania się zaprzestał gasić pragnienie i zaczął wyć żałośnie, zwracając mordę ku okrętowym szczątkom. Jego postać i wycie były tak wymowne, że zrozumieć je musiał każden. Nie mogło już ulegać najmniejszej wątpliwości, iż na statku ktoś się znajdował, właściciel psa najprawdopodobniej. Lecz z jakich przyczyn nie dawał on znaku życia? Jeżeli żyje, to słyszeć musiał przecież głosy nawołujących majtków.. Dlaczego więc nie odpowiada?...
Wahać się wszelako było nie sposób dłużej. Łódka powtórnie przybliżyła się do pudła, a gdy się to stało, pies momentalnie wydostał się na pokład i stanął przy drzwiach kajuty, przymilającym skomleniem przywołując przybyłych.
Dick i kapitan podążyli za nim i wydostali się na pokład, po którym, czołgając się, z wielkim trudem dotarli do przejścia między masztami i weszli pod pokład. Gdy się tam znaleźli, ujrzeli pięć ciał, które leżały bez ruchu na podłodze, zdawało się, że martwe. Byli to murzyni.
— Spóźniliśmy się — smutnie powiedział kapitan, zdejmując czapkę z głowy. — Niech ich Bóg przyjmie do Chwały Swojej.
Lecz pies najwidoczniej nie podzielał zdania tego, gdyż z głośnymi skowytami rzucał się na nieruchome ciała, liżąc ręce i twarze.
— Możliwe, iż w biedakach tych tli jeszcze życie, że znajdują się oni w silnem omdleniu jedynie, wywołanem wycieńczeniem organizmu — odezwał się Dick — w każdym razie nie możemy ich tak pozostawić, bez porobienia prób przyprowadzenia ich do życia.
Dla wykonania powyższego, nieszczęśliwi szalupami zostali przewiezieni na pokład „Pilgrima“, gdzie po licznych zabiegach zaczęli wszyscy powracać do życia.
Wtedy kapitan zawołał Negora, ażeby ten dał buljonu i rumu dla uratowanych.
Nie zdążył kapitan wymówić słowa Negoro, gdy pies, który do tej chwili tulił się do uratowanych, skomląc cicho, stanął wyprostowany i zaczął pokazywać groźne kły.
— Negoro! — zawołał kapitan ponownie — ogłuchłeś, czy co?
Portugalczyk ukazał się nakoniec na pokładzie, lecz wtedy pies jednym skokiem rzucił się na niego, chcąc go pochwycić za gardło.
Na szczęście inni majtkowie pochwycili rozjuszonego psa.
— Co to ma znaczyć? — zapytał zdziwionym głosem kapitan Hull — z jakiej przyczyny pies ten, taki łaskawy dla wszystkich, tobie jednemu pokazuje zęby, Negoro? — Czy go znałeś? — I może wtedy wyrządziłeś mu jakąś krzywdę?
— Ja? Pierwszy raz w życiu widzę psa tego — spokojnie odpowiedział Negoro — z głodu oszalało psisko i upatrzyło sobie coś do mnie.
— Szczególna rzecz — szepnął do siebie wtedy Dick — i myślę, że pies ten mógłby nam opowiedzieć wiele o przeszłości tego człowieka, którego nie znamy zupełnie.