Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/8

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 8.

Z pamiętnika Dicka Sanda.

Bez względu na to, iż burza i połączona z nią ulewa ucichła z pierwszymi blaskami wschodzącego dnia, ciężkie chmury ciągle jeszcze przewalały się po niebie. I trudno było spodziewać się nawet, by ten stan atmosfery zmienił się tak szybko, pora deszczowa bowiem trwa w okolicach tych parę tygodni zazwyczaj, przyczem bardzo rzadki jest dzień, w którym by deszcz nie padał. Zazwyczaj ulewa rozpoczyna się pod wieczór i trwa do rana. Pogoda taka, rzecz zrozumiała, zwiększała jeszcze bardziej cierpienia nieszczęsnych niewolników.
Cierpiały kobiety zwłaszcza. pomiędzy któremi duża ilość była matek z drobnemi dziećmi, u piersi nawet. — Wraz z innymi ciężki swój los dźwigała z cierpliwością niesłychaną i znajoma nam Noon, którą skuto z jakąś młodą matką dwojga dzieci, z których jedno było przy piersi, zaś drugie, trzyletnie zaledwie, do tego stopnia było słabe, że nie mogło się utrzymać formalnie na swych cienkich nożynach. Stara Noon, aczkolwiek nad wszelkie pojęcie wyczerpana sama, nie mogła patrzeć spokojnie na cierpienia maleńkiej tej dziewczynki i wzięła ją na ręce. Lecz ciężar ten, aczkolwiek lekki stosunkowo, okazał się ponad jej siły, to też wprost uginała się pod nim; dźwigała go jednak, resztkami sił, ponieważ niesiona dziecina w zaognionych, krwawych ranach miała cało stopy.
Dick Sand szedł w samym środku karawany. w pobliżu samego Ben Hamisa, który niejednokrotnie zbliżał się na koniu do naszego bohatera, ażeby rzucić okiem na jego zachowywanie się.
Okolica po przez którą karawana postępowała, była nieomal wszędzie porosła lasem, dość rzadkim, na szczęście, tak iż przejścia wszędzie były łatwe. Miejscami znów cała karawana ginęła wprost w bambusowych krzewach.
Dzień w dzień karawana wyruszała w drogę z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca i szła bez wytchnienia aż do pierwszego postoju, który miał miejsce stale w czasie południowej godziny; wtedy wszyscy niewolnicy dostawali po parę garści maniokowej mąki, którą spożywać musieli na surowo, popijając wodą. Jeżeli przechodzili przez uprawne pola, co się zdarzało zresztą bardzo rzadko, to do tej skromnej porcji żołnierze dodawali każdemu po parę surowych kartofli, które tam noszą miano patatów. — Aczkolwiek pożywienie to było bardzo nie wystarczające, głodowe, nie wszyscy okazywali się zdolni do spożywania; kobiety zwłaszcza, które formalnie padały ze znużenia, w minutę po zatrzymaniu się na postoju, zapadały w sen głęboki, albo gorzej, leżały, apatycznie z otwartemi oczyma, na głód już nieczułe.
Podobny stan zdrowotny niewolników musiał ogromnie powiększać ich śmiertelność, to też bardzo często widzieć się dawało, że ci, którzy po przejściu na postój zapadali w sen tylko, okazywali się, w chwili ponownego ruszania karawany w dalszą podróż, martwymi. Nie upłynął jeszcze nawet tydzień od chwili opuszczenia przez karawanę brzegów Coanzy, gdy już około dwudziestu niewolników różnej płci i wieku padło po drodze i na niej już pozostało, na pastwę dzikich zwierząt. — Lwy, pantery i lamparty szły nieprzerwanie za karawaną w oczekiwaniu na świeże ofiary i codziennie po zachodzie słońca ich wycia rozlegały się do tego stopnia blisko, iż w każdej chwili obawiać się było można napaści.
By się uchronić od napaści takiej, co noc dookoła obozu płonęły wielkie stosy porąbanych drzew. Nierzadko koncerty takie dzikich zwierząt były do tego stopnie silne, że po całych nocach nie sposób było na chwilę choćby zmrużyć oka.
W chwilach takich Dick Sand ze strachem myślał o Herkulesie, nie tylko ze względu na jego los, który w tych warunkach mógł być okropny, lecz jeszcze, iż miał nadzieję, że olbrzym ten będzie mógł może jakoś im przyjść z pomocą, ułatwić ucieczkę?
W rękach autora powieści tej, znajdowały się, przez czas bardzo krótki zresztą, autentyczne notatki Dicka Sanda, z których dajemy poniżej wyjątki, dotyczące pochodu karawany niewolników..
Oto co skreślił bohater powieści niniejszej w dniach od 25 do 27 maja:
Przechodziliśmy w pobliżu małej osady murzyńskiej, otoczonej trzcinowym płotem, przewyższającym wzrost dorosłego człowieka. Dookoła niej widniały wszędzie pola bardzo dobrze uprawione na których rosły kukurydza, sorgho i pataty. Nasi żołnierze wdarli się się poza palisadę, mieszkańcy na szczęście zdołali się już ukryć w pobliskim lesie, zdołano jednak pochwycić dwóch młodych chłopców, którym, gdy ich do karawany przyprowadzono, natychmiast zarzucono widły na szyje.
Opodal znajdowała się druga wioska; mieszkańcy tej ostatniej wystąpili do walki. Zabito piętnastu, pomiędzy którymi znalazły się kobiety i dzieci; wzięto do niewoli jedną kobietę i troje dzieci, pozostali uciekli; nie byli ścigani, z przyczyny braku czasu zapewne.
Następnego dnia przeprawiliśmy się przez jakąś rzekę bardzo bystrą i szeroką, po moście prowizorycznym. uczynionym bardzo sprawnie i szybko przez żołnierzy, z pni drzewnych, które łączono ljanami, obficie rosnącemi nad brzegami rzeki. Przejście przez most podobny było nad wszelkie pojęcie niebezpieczne. Jedna z murzynek w czasie przejścia dostała zawrotu głowy i pociągnęła za sobą w odmęty drugą kobietę, trzymającą dziecko na ręku. Nie starano się nawet ratować ich! Po chwili fale zarumieniły się krwią, a z wody wychylił się czarny łeb krokodyla.
Dn. 28 maja. Przechodziliśmy przez las drzew niezwykle czerwonych; nazywają je „żelaznemi”. Od rana pada deszcz; grunt rozmiękł bardzo, co ogromnie utrudnia pochód. Widziałem Noon. Dźwigała ona z trudem paroletnią dziewczynkę. Ledwo powłóczyła nogami. Całe plecy miała oblane krwią, która jeszcze nie zakrzepła. To ślad bata. Nocą ryki lwów i ujadania szakali były tak głośne, że oka nie można było zmrużyć. Żołnierze zabili już w samym obozie panterę, przyczem jednak zastrzelili również dwie kobiety, a parę ciężko poranili. Około północy liczbę płonących stosów powiększono znacznie. O biedny Herkulesie, jak tam radzisz sobie, w tym lesie, jeżeli naszymi śladami dążysz?
29 i 30 maja. Dają się odczuwać pierwsze chłody tak zwanej „zimy afrykańskiej“, pora deszczowa natomiast się kończy, co nic przeszkadza, że niziny wszędzie jeszcze stoją pod wodą. Wieje silny wiatr północno-zachodni, bardzo niezdrowy, febrę zwłaszcza sprowadzający.
Nie napotkałem nigdzie najmniejszego śladu pani Weldon, Janka i kuzyna Benedykta. Dokąd mogli oni ich wywieźć? Boże! miej litość nad niepokojem moim.
Od dn. 1 do 6 czerwca. Kroczymy niziną, która stoi pod wodą jeszcze. Nieszczęśliwi, nadzy nieomal niewolnicy w tej wodzie i panującem zimnie cierpią niewypowiedzianie. — Gdy nadeszła pora noclegu, nie można było znaleźć nigdzie suchego miejsca. Wszędzie woda, dochodząca chwilami do pasa. Trzeba było iść dalej bez względu na ciemności i zmęczenie. Co chwila ktoś wpada do wody i już się z niej nie podnosi. Żałować ich? Nie! Zazdrościć im raczej. Nie cierpią już, są wolni. Z posępnej zadumy rozbudziły mnie głośne krzyki i wołania. Żołnierze zapalili pochodnie, ze smolnych drzew uczynione. Okazało się, że to stado krokodyli napadło na tabor. Kilka kobiet stało się ofiarą napadu. Jeden z potworów otarł się swem chropawem cielskiem o me nogi i pochwycił młodego chłopca za mną idącego, którego ze straszną siłą wydarł z wideł i wciągnął pod wodę. Jeszcze teraz dzwoni mi w uszach rozpaczliwy krzyk nieszczęśliwego.
7 i 8 czerwca. Porachowano liczbę strat, Okazało się, iż krokodyle porwały 24 ofiary. Jak się dowiedzieć, czy nie zginął który z przyjaciół moich? Oddawna ich nie widziałem. Długo szukałem ich wzrokiem, aż nakoniec, już pod wieczór dojrzałem. Chwała Bogu wszyscy żyją. Jednej tylko Noon zobaczyć nie zdołałem. Czyżby zginęła w czasie tej nocy okropnej?
Otóż i koniec nizin, o ile się zdaje. Od 24 godzin znajdujemy się już na gruncie nie zalanym wodą, zupełnie suchym nawet miejscami. — A i niebo zaczyna się przecierać. Nawet słońce świeci. Mokre odzienie wyschło nakoniec. O, cóż to za rozkosz móc położyć się na suchej ziemi, w suchej odzieży, bez obawy ukąszeń pijawek, które od tylu dni ssały krew mych nóg! Czy i pani Weldon była narażona na cierpienia podobne? Nie sposób! Nie zniosłaby ich ona, ani jej maleńki synek. Pomiędzy murzynami szerzy się ospa i liczne zabiera ofiary, Który z chorych iść nie może i kładzie się na ziemi, — już na niej pozostaje. Karawana idzie dalej.
9 czerwca. Widziałem Noon. Jest to już szkielet, a nie żyjąca istota. Już nie niosła na ręku dziecka, lecz wlokła się sama. Nie można było patrzeć na nią bez najwyższego żalu. Pozwolono mi zbliżyć się do niej. Stara niańka długo przypatrywała mi się zamglonemi oczyma, aż nakoniec chrapliwym głosem wyszeptała:
— To ty, mister Dick! Umieram. I już nigdy nie zobaczę mej dobrej pani, ani mego drogiego Janka!... Potknęła się. Podskoczyłem, ażeby ją podtrzymać, lecz wtedy bezlitosne uderzenie bicza spadło na jej wychudłe plecy. Rzuciłem się na nikczemnika, mogącego się znęcać nad umierającą kobietą, lecz mą wzniesioną w górę rękę pochwycił jeden z przywódców karawany, który żołnierzowi powiedział jedno tylko słowo: „Negoro“, co sprawiło ten skutek, że oddalił się natychmiast.
— Negoro! — pomyślałem sobie wtedy — więc jego wpływy sprawiają, że jestem tutaj na odmiennych, aniżeli wszyscy pozostali niewolnicy, prawach. Oszczędza mnie. Z jakich przyczyn? — Co za los mi on szykuje?
10 czerwca. Przechodziliśmy przez dwie palące się wioski. Pola dookoła spustoszone. Moc trupów. Z żyjących nikogo. Widocznie nie tak dawno odbywały się tutaj łowy na niewolników.
Na nocleg zatrzymaliśmy się na krańcach jakiegoś większego lasu. Mimo ogromnego znużenia nie mogłem zasnąć. Wtem w pobliskich krzakach usłyszałem jakiś szelest. Początkowo zaniepokoiłem się. Może zwierz jaki dziki. Lecz szybko się uspokoiłem. — Cóż?... może lepiej by było... Jedno uderzenie potężną lwią łapą i byłoby po wszystkiem... Szelest powtórzył się i był coraz bliższy. Nakoniec jakiś zwierz rzucił się na mnie. Chciałem krzyknąć, co by wzbudziło ogólną trwogę, lecz na szczęście nie uczyniłem tego. Na szczęście!... bo to był Dingo! Mój drogi, wierny i poczciwy Dingo. Jakim sposobem mógł mnie znaleźć? Instynkt?.. Lecz czyż wolno instynktem nazwać wierność podobną?
Położył się obok mnie i lizać zaczął mą twarz i ręce. A więc poczciwy pies nie zginął, nie zabili go. Objąłem go za szyję, przyciskałem do piersi i całowałem gorąco jego łeb olbrzymi. Przy pieszczotach tych wypadkowo wyczułem, że za jego obrożą znajduje się kawałek trzciny ljaną umocowany. Wyjąłem trzcinę natychmiast, następnie ją przełamałem i znalazłem w jej wnętrzu kawałek papieru, którego nie mogłem jednak przeczytać odrazu, ze względu na nocne ciemności.
Od kogo list ten pochodzić może?
Gdy tak rozmyślałem, Dingo znów lizać mnie zaczął po twarzy, następnie się szarpnął, wyrwał się z mych objęć i znikł w ciemnościach.
Z otwartemi oczyma wyczekiwałem dnia, a gdy się tylko rozwidniło, rozwinąłem kartkę. List był pisany ołówkiem, ręką Herkulesa, tej treści:
„Pani Weldon i mały Janek odbywają podróż na noszach. Razem z nią znajdują się: Harris i Negoro. Pan Benedykt również należy do tego małego oddziału, który karawanę główną wyprzedza o jakieś trzy dni drogi. — Porozumieć się z panią Weldon nie miałem jeszcze możności. Dinga znalazłem w lesie, ciężko kulą rannego, lecz na szczęście przyszedł on szybko do zdrowia. Odwagi, panie Sand. Ja o was jedynie myślę, a i uciekłem dla tego jedynie, by mieć możność dania wam pomocy następnie.

„Herkules.“

A więc, Bogu dzięki, pani Weldon żyje! Nie stało się nic również i jej małemu synkowi! I wygodniej podróżują. Lecz jakie względem niej mieć mogą zamiary Harris i Negoro? Niegodziwcy ci dążą również najwidoczniej do Kassando. W takim rasie może mi się uda panią Weldon tam zobaczyć?
Od 11 do 12 czerwca. Karawana nieprzerwanie dąży naprzód. Niewolnicy już tylko z wielkiemi trudnościami iść dalej są zdolni. Nieomal wszyscy mają rany na nogach, tak że ich przejście znaczone jest śladami krwi.
Według moich obliczeń, do Kassande mamy jeszcze dziesięć marszów. Iluż z nas nie ujrzy końca tej podróży! Lecz ja... dojść muszę, a więc dojdę! Drogą naszą kroczyła niedawno najwidoczniej jakaś inna karawana niewolników.
Co krok napotykamy liczne trupy, lub żywych ludzi, którzy w naszych oczach umierają... z głodu.
16-24 czerwca. puszczają mnie siły; lecz wytrwać trzeba; mnie nie wolno, ja nie mam prawa umierać!
Pora deszczowa przeminęła ostatecznie, Pochód nasz odbywa się teraz w przyspieszonem tempie. Idziemy teraz nieprzerwanie pod górę, wśród traw wysokich, które utrudniają bardzo posuwanie się naprzód. Nazywa się trawa ta „niaccu“ i jest niesłychanie ostra, kłująca i twarda, to też bezustannie rani ciało. Moje obuwie, na szczęście, jest jeszcze całe.
Agenci zaczynają pod koniec podróży segregować niewolników; ze słabszych zdejmują widły i wyrzucają ich po za obręb taboru, na los szczęścia, a raczej na pewną śmierć głodową, Czynić zaś to są zmuszeni ponieważ zapasy żywności mają się już ku końcowi.
Dziś, dn. 20 czerwca, dwudziestu ludzi, a w ich liczbie i starą Noon, zarąbano toporami. Obraz ten był nazbyt okropny, by go opisywać można. Biedna Noon!
Co noc oczekuję Dinga. Lecz się nie zjawia. Czyżby go spotkało jakie nieszczęście? A może to Herkules padł ofiarą? Nie, nie!... nie chcę, nie mogę robić przypuszczeń takich. Ostatnia by wtedy zgasła nadzieja. Milczenie to dowodzi tego jedynie, że Herkules niema dla mnie żadnych świeżych wiadomości, więc nie chce Dinga bezpotrzebnie na niebezpieczeństwo narażać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.