Piętnastoletni kapitan (Verne, tł. Tarnowski)/Część 2/7

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Piętnastoletni kapitan
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1930
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ 7.

W niewoli.

Zły los, zaiste, sprawił, że Dick ze swą drużyną zmuszony był szukać schronienia w mrowisku, znajdującem się w pobliżu obozu handlarzy niewolnikami. Gdyby nie to, byłby on niewątpliwie się dostał do rzeki Coanzy i jej wodami, na tratwie, dostał się na morskie wybrzeże, na którem wcześniej czy później znalazłby się jakiś ratunek.
Na nieszczęście, stało się inaczej i rozbitkowie nasi znaleźli się w mocy owego araba Ben Hamisa, o którym mówił Harris Negorowi.
Obóz tego handlarza niewolnikami znajdował się cały pod potężnymi konarami jednego olbrzymiego boababa, w cieniu którego pomieścićby się mogło wygodnie do pięciuset żołnierzy. Niewiarogodnie wielkie rozmiary tych drzew w podziw wprawiają wszystkich podróżników po Afryce centralnej. Leutenant Cameron, który przeprawił się przez Coanzę, w swej powrotnej drodze do Benguelli, opowiadał, że widział drzewa o wiele większe jeszcze, aniżeli boabab wzmiankowany, mianowicie sykomory, figi i banany.
Otóż pod cieniem jednego z takich gigantów roślinnego świata, zatrzymała się powyżej wzmiankowana karawana niewolników, należąca w całości do znanego w całej Afryce handlarza Alveza.
Partja nieszczęśliwych niewolników dozorowana była przez sporą ilość doskonale uzbrojonych żołnierzy, krajowców przeważnie. Prowadzona ona była przez agentów, na targ do Kassande. Stamtąd dopiero mieli być nieszczęśliwi wysłani bądź do osad zachodnich, bądź do Nyangwe, gdzie żywe mięso ludzkie zazwyczaj najwyższe osiągało — ceny i było pędzone potom dalej, do, wyższego Egiptu lub do faktorji Zanzibaru.
Gdy tylko łódka, w której się znajdowali biedni bohaterowie powieści naszej, przybiła do brzegu, czarni żołnierze, rozmawiający pomiędzy sobą w jakiemś narzeczu najzupełniej dla starego Toma niezrozumiałym, pochwycili świeżo ujętych więźniów i zaciągnęli ich do obozu, w którym skrępowano ich sposobem, jakim pętano wszystkich pędzonych na targ niewolników. Starego Toma, jego syna, Baty’ego, Akteona i Austyna, traktowaną ze specjalną jakby srogością nawet. Powiązano ich po dwóch, specjalnemi widłami, które obejmują szyje; widły te są zakończone żelaznemi klamrami, na kłódki zamykanemi. Tak skrępowani iść musieli niewolnicy w szeregu nieprzerwanym, jeden niewolnik za drugim, nie mając możności zboczenia na krok w tę lub inną stronę.
Ręce pozostawiano im wolne, to mając na celu, by mieli możność dźwigania ciężarów. Nogi również mieli swobodne zupełnie, o ucieczce wszelako nie mogli nawet marzyć!
Tom, Akteon, Baty i Austyn, a nawet i biedna, stara Noon, musieli poddać się losowi, Z obłąkanem przerażeniem spoglądali oni na dno otchłani i przeklinali los, który sprawił, iż w jednej chwili przeobrazili się oni, z ludzi wolnych, w niewolników. Z jakąż zazdrością myśleli o Herkulesie. I jak się dręczyli myślą, że nie mogą go naśladować!
A jednak los tego ich towarzysza, aczkolwiek uniknął on niewoli, nie był bynajmniej zazdrości godzien. Któż przewidzieć był zdolen, jaki los oczekiwał go, samotnego, w dziewiczym, afrykańskim lesie? Mógł być on okropny. Herkules był bardzo silny, to prawda, lecz czyż jedna siła okazać się może zdolna do przezwyciężenia wszystkich niebezpieczeństw puszczy, z jej dzikiemi zwierzętami, ulewami, głodem? Kto wie, czy nie pozazdrości on jeszcze losu współtowarzyszy, którzy nie mogli się przecież spodziewać żadnej litości od przywódców karawany, arabów, lub portugalczyków, mówiących niezrozumiałym dla nich językiem, a którzy z nimi porozumiewali się jedynie przy pomocy groźnych ruchów, lub spojrzeń dzikich. Zimny pot występował na twarze czarnych przyjaciół naszych, gdy myśleć zaczynali o tem, co ich jeszcze czekało w przyszłości.
Nie o wiele lżejsze było położenie Dicka. Prawda, nie ośmielili się zakuć go w niewolniczą deskę, lecz niemniej, mimo te powierzchowne pozory, był on również niewolnikiem. Tę, bądź co bądź, ulgę zawdzięczał tomu, że był białym, nie ośmielano się więc traktować go na równi z murzynami. Odważny chłopiec nie stracił bynajmniej głowy w swem nie do pozazdroszczenia położeniu. Uważnie rozglądał się dokoła, tek iż nic nie zdołało ujść jego uwagi. Szukał bezustannie wzrokiemHarrisa, lub Negora, gdyż nie wątpił, że uwięzienie ich stało się nie tylko z ich wiedzą, ale zapewne i z ich rozkazu. Lecz nikczemników tych nie udało mu się nigdzie zobaczyć, tak iż był prawie pewien, że ich niema w obozie, po którym krążyli maurowie jedynie, czarni żołnierze i agenci.
Nieobecność Harrisa i Negora w obozie zaczęła wreszcie niepokoić Dicka, gdyż zdawało się to wskazywać, że dwaj ci zbrodniarze znajdowali się w jakimś drugim obozie, do którego przewieziona została niewątpliwie pani Weldon. Zapominając o swym własnym losie, młody chłopiec niepokoił się myślą, co się z jego dobrą opiekunką dzieje i z jej małym synkiem, z kuzynem Benedyktem wreszcie? O tem myślał jedynie, zapominając o własnych cierpieniach i niewoli.
Karawana niewolników, w gronie których znajdował się również i nasz mały bohater, składała się z 800 mniej więcej osób. Jądrem karawany byli niewolnicy, w liczbie 500 ludzi, różnej płci i wieku. Do pilnowania ich było 200 żołnierzy, na pozostałą setkę składali się dozorcy, naganiacze, agenci, tragarze, służba wreszcie.
Tragarze, którzy zazwyczaj towarzyszą karawanom niewolników, są używani przeważnie do dźwigania ciężkiej kości słoniowej, waga której bywa przeważnie ponad siły kobiet i dzieci. Tych ostatnich bowiem bywa w karawanach najwięcej, zaś tak właśnie się dzieje z tej przyczyny przeważnie, że olbrzymi procent mężczyzn ginie w walkach bratobójczych; z konieczności przeto do niewoli są brane kobiety, a także dzieci małoletnie.
Co do nadzorców, to przywódcy karawan takich bywają, w przeważającej ilości wypadków, pochodzenia arabskiego, lub portugalskiego. Trudno sobie wyobrazić okrucieństwo, z jakiem nieludzcy naczelnicy ci obchodzą się z niewolnikami. Widok tych nieszczęśliwych mógłby wzbudzić litość w sercach dzikich zwierząt nawet. W sercach handlarzy niewolnikami wszelako, uczucie podobne nie gości nigdy. Serce się wzdryga, gdy się czyta opisy w tej mierze podróżników, w rodzaju, jak Livingstone, lub Stanley. Niewolnicy są bici bezustannie, zaś tych, którzy padają na drodze z wyczerpania, zabijają bez litości.
Domyśleć się nie trudno, iż agentami przedsiębiorstw handlowych podobnego rodzaju są łotrzykowie ostatniego rzędu, którym zbyt ciasno było w Europie, z której uciekli, w obawie przed czekającą ich tam karą; skazańcy, dezerterzy, niepowieszeni handlarze niewolnikami wreszcie; jednem słowem; — ostatnie szumowiny Europy. Do takiej kategorji nikczemników właśnie należeli Harris i Negoro.
W czasie pochodów, jak i odpoczynków, jeńcy byli bardzo surowo strzeżeni. To też Dick odrazu się spostrzegł, że o ucieczce nie może być mowy, że o niej niema co i myśleć.
Mimo całego dna nędzy swojej, Dick Sand nie o sobie myślał, martwił się położeniem swej opiekunki, pani Weldon, i był pełen lęku, że może być ono okropne, gdy się to zwłaszcza weźmie pod uwagę, iż znajduje się ona w rękach tej miary nikczemników, co Harris i Negoro.
— Boże!... szeptał, zgrzytając zębami z wściekłości — gdy sobie wspomnę, iż miałem możność zabicia każdego z tych nędzników, ogarnia mnie rozpacz i straszliwy żal, że tego nie uczyniłem! O, gdybym spotkał ich jeszcze kiedyś! Wtedy nie przepuściłbym już sposobności!
Lecz cóż mógł zdziałać biedny jeniec bezsilny, będący tylko bezwolną jednostką w spędzonem ludzkiem stadzie? O!... gdyby był wolny, na podobieństwo Herkulesa, któremu się udało wydostać szczęśliwie z rąk oprawców!
Bez względu na to, iż Dick nie znał języków: portugalskiego i arabskiego, jak również żadnego z narzeczy miejscowych, wyrozumiał wszelako, iż karawana dąży do Kassande, a nawet, — że stanie w tem mieście niezadługo.
Dawniejsza namiętność Dicka do rozczytywania się w opisach podróży różnych podróżników, a także i do geografji, ogromnie okazała się dla niego korzystną teraz. Dzięki tej namiętności bowiem, wiedział, z dużą mniej więcej ścisłością, czem są te olbrzymie, dziewicze przestrzenie, które my Afryką centralną nazywamy. Wiedział przeto również, co oznacza słowo „Kassande”, tak często przez wszystkich wymawiane. Otóż miasto to, a mówiąc właściwiej: osada, znajdowała się w odległości około 400 mil od San Paulo de Loanda, a więc w odległości 250 mil, mniej więcej, od Coanzy, nad brzegami której była rozłożona właśnie karawana Ben Hamisa. Rozmyślając nad tem, Dick doszedł do przekonania, że nawet wyzuci z sił niewolnicy okażą się zapewne zdolni do przebycia drogi tej, w trzytygodniowym okresie czasu conajwyżej. Dick pragnął bardzo ten wynik dociekań swych zakomunikować Tomowi i jego towarzyszom, a to z tego względu, iż staćby się to mogło wielką dla nich pociechą, gdyby wiedzieli, że nie zostaną zapędzeni w głąb Afryki, skąd się już nie wraca lecz do bliskiego morza Kassande.
By to swoje pragnienie przyoblec w ciało, Dick winien był postarać się oto, ażeby się zbliżyć, o ile to będzie możliwe, najbardziej, do swych współtowarzyszy niedoli. a następnie pierwszemu lepszemu z nich szepnąć do ucha jedno choćby tylko słowo „Kassande“.
Szczęśliwym trafem, Tom i jego syn, Baty, połączeni zostali jednemi widłami, przyczem znajdowali się na skrzydle prawem obozowiska.
Lecz jakim sposobem by można się zbliżyć do nich, bez zwrócenia uwagi dozorców?
Bez względu na te niesprzyjające okoliczności, Dick, udając iż go zabolała noga, zaczął postępować wolniej, co chwila się zatrzymując, tak iż w krótkim czasie Tom i Baty zbliżyli się bardzo do niego. Wtedy Dick, podskoczył szybko i zdołał szepnąć Baty’emu, że karawana dąży do Kassande i że stanie na miejscu, za jakieś trzy tygodnie.
Strażnicy rozmowę tę zauważyli jednak natychmiast i jeden z żołnierzy rzucił się niezwłocznie na Dicka i brutalnie powalił go nu ziemię, z nadzwyczajną wprost siłą. Dick bronił się zaciekle, lecz wkońcu uległ przemocy. Rozwścieczeni oporem żołdacy byliby go zarąbali być może i Dick polecał już duszę Bogu, na widok nożów, które ukazały się w rękach oprawców, gdy nagle na miejscu walki znalazł się jakiś wysoki arab, w biały burnus przyodziany; jednem słowem uspokoił on żołnierzy, którzy na głos jego jakby zamarli w bezruchu. Był to, jak się później o tem Dick dowiedział, sam Ben Hamis, przywódca całej karawany.
Zjawieniu się Ben Hamisa Dick zawdzięczał swe ocalenie, najzupełniej wypadkowo, to też przyrzekł sobie, iż w przyszłości będzie ostrożniejszy.
Zgodnie z dalszymi rozkazami wodza, Dick został, dość delikatnie nawet, odprowadzony na dawne swe miejsce, jakie w pochodzie zajmował, gorzej było z Tomem i z jego synem, którzy, bezlitośnie bici batami, zostali odprowadzeni do oddziału specjalnie i bardzo surowo strzeżonego, w którym się znajdowali tak zwani „zbuntowani” niewolnicy.
Z wypadku tego Dick wywnioskował, że co do jego osoby wydane zostały jakieś specjalne rozkazy, dzięki którym mógł się on nie obawiać natychmiastowej śmierci. Kto mógł to sprawić? Oczywiście Harris i Negoro jedynie, którym najwidoczniej na jego życiu zależało. Jaki cel był w tym ukryty? Z uczuciem przerażenia, lecz i nieposkromionej odwagi, myślał Dick o tem.
Pochód wypadkiem tym zatrzymany ruszył dalej. Lecz po chwili, z szeregów niewolników, idących dotychczas w głuchem milczeniu, wzbił się ku niebu śpiew, któremu towarzyszyły dźwięki jakiegoś prymitywnego instrumentu muzycznego, podobnego do harfy o trzech strunach:
„Myśmy niewolnicy — bezwolni w waszych bezlitosnych rękach. Lecz nie na długo. Śmierć targa okowy, więc wyzwoli nas ona z waszej przemocy. Pędzicie nas lasami bagnami, łożyskami rzek... Podróż nasza trwa miesiące całe. Lecz nasza droga powrotna szybsza będzie! Wracać będziemy na skrzydłach śmierci i na zemsty skrzydłach. Żywi — waszą jesteśmy własnością, po śmierci — będziemy wolni, a wtedy mścić się będziemy, mścić strasznie! I zemstę swą wywierać będziemy nie na was tylko, lecz i na waszych dzieciach i na dzieciach waszych dzieci. Zemsta nasza będzie wiecznie, wiecznie, wiecznie trwać”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.