Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierścień z Krwawnikiem |
Wydawca | A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego samego dnia dr Adolf Firlej przekonał się, że nie wszystko było tak, jak sam myślał i jak mówili japońscy lekarze. Wywnioskował to z tego, że przeor Tassgongu, powiadomiony o ich przybyciu, sam pospieszył z odwiedzinami gości. Znalazłszy ich w domu białego lekarza nachmurzył czoło i z niepokojem przyglądał się gospodarzowi i drobnym postaciom Japończyków, aż nagle nie witając nikogo zaczął się dopytywać:
— Znaliście się już przedtem? Gdzie? Kiedy? Co was łączy?
Pytania te były zadawane głosem niespokojnym, niemal gorączkowym. Zdziwiło to Firleja, odpowiedział jednak natychmiast:
— Poznaliśmy się tu w klasztorze twoim, dostojny pundito. Zaprosiłem gości-lekarzy do siebie, żeby mieli więcej wygód.
Odpowiedź ta uspokoiła nieco przeora, więc począł witać uprzejmie Japończyków i hutuhtę. Zachowanie się pundity zdradzało szacunek, jaki miał dla tych ludzi, nieznanych Firlejowi. Dokładnie orientował się z kim ma do czynienia i rozmawiając z lekarzami japońskimi wyraźnie wymieniał ich imiona i nazwiska, nie mówiąc do nich inaczej, jak „dostojny Szimbo Iwari“, lub „szlachetny Otu Sumbara“. Hutuhtę tytułował z mongolska „horca nindutyj ecege“, co miało oznaczać „ostrowidzący ojciec“. Znał imiona i nazwiska każdego z gości, chociaż nikt nie wymienił ich przed nim. Widocznie pundita był już uprzedzony o ich przybyciu, gdyż oznajmił, że pokoje gościnne od dawna są już przygotowane dla podróżników. W końcu uśmiechając się do kłaniających mu się raz po raz gości oznajmił, że za godzinę w jego pałacu przy świątyni odbędzie się narada, gdyż wszyscy jej uczestnicy już przybyli.
Firlej słuchał i dziwił się. Uświadamiał sobie, że zajęty swoją pracą, nie wie nic, co się dzieje w klasztorze, ukrytym w głębokiej dolinie na pograniczu Tybetu i Assamu, a tymczasem, jak nagle się przekonał, zachodziły tam ważne wypadki, w których on — biały człowiek i cudzoziemiec — nie mógł brać udziału. Cieszył się nawet z tego, bo i cóż wiązało go poza zainteresowaniem ich olbrzymią wiedzą empiryczną, opartą na odwiecznym eksperymentowaniu, z tymi ludźmi obcymi mu z ducha i przekonań Wschodu. Postanowił sobie trzymać się jeszcze bardziej na uboczu, żeby nie być zamieszanym w jakichkolwiek sprawach nie mających bezpośredniego związku z jego pobytem w Tassgongu. Jednocześnie jednak jakiś niewyraźny niepokój zakradł się do duszy młodego lekarza. Czuł się tak, jak gdyby nagle coś groźnego stanęło przed nim. Obejrzał się nawet instynktownie i naprężył wysportowane ciało, ni to przygotowując się do walki, ni to zrzucając z siebie jakąś męczącą zmorę.
Pundita Eher-balan, uznany przez mnichów za „hubiłgana“, w którym przebywała jedna z licznych duchowych odmian Buddy, porozumiawszy się z Japończykami, uśmiechnął się do Firleja i powiedział:
— Uczony Sain-Noin wychwalał mi gorąco białego brata, który jest mądrym lekarzem.
— Dostojny Ta-Emczi jest zbyt łaskaw dla mnie — z ukłonem odparł młody człowiek. — Moja wiedza jest kroplą wobec oceanu jego mądrości, doświadczenia i cudownego daru przewidywania!
Firlej dokładnie już poznał tajnie etykietalnych rozmów wschodnich i umiał się do nich zastosować.
Eher-balan oglądał tymczasem mieszkanie białego człowieka. Był tu po raz pierwszy, rzadko opuszczając swoje komnaty, więc wszystko go dziwiło. Rozglądał biurko i głaskał dłonią jego wypolerowany blat, dotknął kałamarza i wiecznego pióra, zastanawiał się nad przeznaczeniem wałka suszki, a potem długo stał przed szafką z książkami angielskimi, brał w ręce grube tomy w płóciennych oprawach ze złotymi napisami na grzbietach. Zatrzymał się dłużej na tablicy atlasu anatomicznego. Rozpatrywał ją uważnie, a znać było, że orientuje się we wszystkim doskonale, gdyż usta jego poruszały się, wymawiając tybetańskie, mongolskie i hinduskie nazwy narządów organizmu ludzkiego. W sypialni podobała mu się umywalka, sporządzona na zamówienie Firleja przez zdolnego blacharza chińskiego z osady handlowej, i stolik z przyrządami toaletowymi i flakonami, aż w końcu zatrzymał wzrok na obrazie wiszącym nad tapczanem. Była to piękna kopia arcydzieła Gwido Reni — Chrystus w wieńcu cierniowym.
— Borchan? Bóg? — zapytał z nabożeństwem wpatrując się w oblicze Zbawiciela.
Firlej w milczeniu pochylił głowę.
— Znam go! — szepnął pundita. — Syn Boży, który pozwolił się umęczyć! W kaplicy w klasztorze Panczen-Lamy w Taszi-Lumpo widziałem czarny krzyż z białą postacią Syna waszego Boga...
— W Taszi-Lumpo? — spytał młody lekarz myśląc, że przeor się pomylił.
— W klasztorze Panczen-Lamy! — powtórzył Eher. — Siedemset lat temu koło klasztoru mieszkali wasi mnisi, ludzie miłosierni, uczeni i pracowici i modlili się przed tym krzyżem. W sto lat później chińscy urzędnicy zagarnąwszy Tybet wygnali mnichów, ale ówczesny Panczen-lama osądził, że Bóg białych ludzi jest dobrym Bogiem, więc kazał przenieść krzyż do kaplicy i wmurować go w ścianę. Pozostaje on tam po dziś dzień, tylko ukryto go za zieloną kotarą z testamentem założyciela naszej wiary — boskiego Dzonkapy. Niech imię jego powtarzają pokolenia wiernych!
— Chciałbym widzieć ten krzyż! — zawołał Firlej. — To zapewne włoscy Franciszkanie przynieśli go do Tybetu.
— Do siedziby Panczen-Lamy trudniej jest dostać się cudzoziemcowi niż nawet do Potali-pałacu najświętobliwszego Dałaj-Lamy — zauważył przeor surowo spojrzawszy na białego lekarza.
Pundita odszedł wkrótce, odprowadzony z czcią przez gospodarza i gości. Tylko mały wesoły „Knox“ nic sobie z „hubiłgana“ nie robił, szczekał na niego, skakał i tarmosił go za końce długiego pasa o czerwonych frendzlach jedwabnych.
W pół godziny po tej niespodziewanej wizycie Firlej pozostał sam.
Japończycy i hutuhta udali się na naradę do pałacu przeora, młody lekarz przebierał się, by pójść do pracowni, gdy nagle do pokoju wślizgnął się sługa Chińczyk. Twarz miał roześmianą a zarazem tajemniczą. Zasłaniał sobie usta dłonią i szeptał:
— Ta-je! Ta-je![1] Nowina!... W klasztorze zamieszkała kobieta... piękna, młoda kobieta...
— Upiłeś się, Ju-Szu! — powiedział z wyrzutem Firlej. — Czy nie wiesz, że do klasztoru wstęp kobietom jest surowo wzbroniony?
Chińczyk zamachał rękami i począł szeptać jak mógł najprędzej:
— Wiem... wiem... ale zakazy istnieją po to, żeby je łamać... Ten człowiek — Urus...
— Sobcow? — przerwał mu lekarz.
— Tak... ten Urus wprowadził tu kobietę... — opowiadał Ju-Szu. — Widział ją dziś ogrodnik, gdy obcinał suche gałęzie na świętym figowcu... Powiedział mi w tajemnicy, że siedziała z zawiązanymi ustami i miała skrępowane ręce i nogi... Mówił mi też ogrodnik, że widział jej oczy — jak dwie czarne gwiazdy! Na ramieniu miała znak lilii...
— Znak lilii? — zdumiał się jeszcze bardziej Firlej. — Toż to godło brahmanów?! Nienawidzą oni i uważają lamaitów za nieczystych i wyklętych. Skąd więc brahmanka mogła się znaleźć w Tassgongu? Nie-e! Stanowczo, albo łyknąłeś za dużo tej wstrętnej kminkowej „majgoło“, albo śniło ci się, Ju-Szu!
— Na prochy mego ojca — Nin-Szu, który kłamał tylko wtedy, kiedy sprzedawał hurtownikom proso i soję, mówię prawdę! — przysięgał podniecony Chińczyk.
— A że twój czcigodny ojciec skupowywał po Iunnaniu proso i soję przez całe swoje życie, więc nie miał nigdy czasu na zgodę z prawdą. Przysięga twoja wobec tego wcale mnie nie przekonała, miły drabie! — zaśmiał się doktór. — Gdzie mieszka Sobcow?
— Koło świętego drzewa, w domku o żółtych dachówkach, na piętrze — recytował Ju-Szu zacierając ręce i chichocąc z radości, że przyniósł tak niezwykłą nowinę.
— Idź już sobie, przyjacielu, i nie radzę ci zaglądać do cudzych okien — mruknął Firlej i odesłał sługę.
Przebrany do pracy wyszedł z domu. Nowina, przyniesiona przez Chińczyka, zastanowiła go jednak.
— Ten doktór Sobcow jest, zdaje mi się, bardziej tajemniczy niż na to wygląda — myślał. — Taki na pozór szczery, dobroduszny, trochę nawet niby roztrzepany chłop... a tymczasem...
Przechodził właśnie koło „świętego“ drzewa.
Rzucił badawcze spojrzenie na piętrowy budynek o żółtym dachu i zwolnił już kroku, gdy uszu jego dobiegło jakieś charczenie. Rozlegało się w gęstych zaroślach kwitnących azalij. Podszedł i począł rozgarniać ich sztywne, czepiające się ubrania pędy.
Charczenie stawało się coraz bliższe i wyraźniejsze. Doktór skoczył do gąszczu i przedzierając się przez krzaki stanął nagle jak wryty.
Wśród połamanych gałęzi i potratowanych kwiatów leżał na ziemi ogrodnik a w jego piersi tkwił krzywy do sierpa podobny nóż, którym ścinano gałęzie w gaju klasztornym.
Człowiek był już w drgawkach i charczenie jego słabło.
Umierał...
Firlej obejrzał się i, czy wydało mu się, czy było tak w istocie, spostrzegł, że spoza framugi jednego z okienek na piętrze wyjrzała i ukryła się jakaś twarz.
— Hm... — mruknął do siebie doktór. — Ju-Szu nie był pijany...
Po namyśle postanowił nikomu nie wspominać o zamordowanym ogrodniku i wyszedłszy z krzaków skierował się do szpitala, gdzie w tych godzinach Sain-Noin przyjmował chorych.
Wzburzony i podrażniony istnieniem jakiejś złowrogiej tajemnicy, której rozwikłać na razie nie umiał, młody lekarz wszedł do dużego gmachu. Pierwsze trzy sale zatłoczone były ludźmi, przybywającymi do klasztoru po poradę. Kilku lekarzy oglądało chorych w bocznej sali odsyłając ich do odpowiedniego specjalisty. Niektórych wpuszczano do mniejszej izby, gdzie urzędował inny lekarz.
Firlej wszedł do sali, gdzie Sain-Noin przyjmował tych pacjentów, których stan był groźny, lub których choroba nie mogła być przez innych lekarzy rozpoznana.
Karzeł w białej szacie i w okrągłej mycce na głowie siedział na wzniesieniu przypominającym katedrę. Dokoła niego stali pod ścianą słuchacze pracujący w Tassgongu. Sain-Noin trzymał w ręku długą trzcinę o gałce z białego onyksu.
Przed nim na opartym o drewniane kozły ruchomym chodniku sunęli obnażeni do pasa pacjenci. Ta-Emczi dotykał ich onyksowym końcem trzciny, a wtedy kamień rozjaśniał się fosforyzującym zielonym światłem i tak samo świecić się poczynały dotknięte chorobą organy. Stawały się na kilka sekund widzialne wątroba, serce, nerki, śledziona, płuca, żołądek i kiszki jak gdyby prześwietlone od wewnątrz do najdalszych, najtajemniejszych zakątków, pełne właściwych im odruchów i zmian.
Sain-Noin siedział z półopuszczonymi powiekami. Wyczuwało się w jego nieruchomej postawie i w głęboko zaczajonych źrenicach jakieś straszliwe, do nieludzkich bodaj granic doprowadzone skupienie myśli, zmysłów i wnikliwości. Gdy ruchomy chodnik unosił dalej chorego, karzeł kładł trzcinę na stół i w roztargnieniu patrząc na dwóch lekarzy, pochylonych nad księgami, rzucał im krótkie zdania, a raczej jakieś raz na zawsze ustalone formuły. Jeden z nich rozwijał skąpe słowa mistrza w dokładne i szczegółowe rozpoznanie przezeń choroby, drugi — układał recepty na lekarstwo, wydawane w aptece klasztornej, zapisując to wszystko w leżących przed nimi księgach.
Przed każdym nowym pacjentem Sain-Noin podnosił wzrok na wiszący na przeciwległej ścianie wizerunek Buddy z szeroko otwartymi oczyma i wyciągniętą dłonią. W podobnej postaci widuje się Buddę wyłącznie w klasztorach, gdzie przebywają lekarze. Dokoła figury wielkiego mistrza widniały inne jeszcze bóstwa, składające mu niski pokłon. Były to duch ziemi i wody „badahan“, powietrza — „szji“ i słońca — „szara“. Mistrz odmawiał półgłosem krótką modlitwę, wzywając do pomocy potężne bóstwa kierujące życiem ludzi.
Firlej na palcach dotarł do grupy lekarzy malajskich z Tenasserim, mówiących po angielsku, i z uwagą śledził przesuwających się przed Sain-Noinem pacjentów. Widział prześwietlone tajemniczym światłem chore organy cierpiących ludzi i z jednego rzutu oka określał chorobliwe zaburzenia. Tę szybką orientację i spostrzegawczość wyrobił już w sobie pod kierunkiem znakomitych profesorów w Tassgongu, szczególnie zaś samego Sain-Noina, rozwijającego w swych uczniach tę najcenniejszą bodaj cechę lekarza.
Firlej spostrzegł niebawem, że mistrz był dziś niezwykle podniecony. Nastrój jego udzielił się młodemu lekarzowi.
Widział on wyraźnie, że z końców cienkich palców Sain-Noina sączą się nikłe, pełgające promienie, a dokoła całej jego drobnej postaci utworzyła się świetlna aureola.
— Świeci się dziś mój stary, jakby go ktoś wypełnił fosforem — pomyślał doktór. — Coś musiało mu się przydarzyć, ale co? Gdyby on tak wiedział, co tam leży w krzakach, albo słyszał o plotce, którą gdzieś poderwał mój Ju-Szu! Ale co to?
Pochylił się cały i wpatrywał się w wysokiego, kościstego człowieka, którego chodnik umieścił naprzeciwko Sain-Noina.
Karzeł przyjrzawszy mu się przelotnie zacisnął wargi i spuścił oczy. Z jakąś odrazą dotknął go trzciną i mruknął coś do sekretarza. Ten dał znak ręką. Zaskrzypiała korba i zaturkotały walce, na których słudzy przesuwali chodnik. Wąska platforma drgnęła i już ruszyła z miejsca, gdy nagle rozległ się głos Firleja:
— Dostojny Ta-Emczi! Zatrzymaj tego człowieka i zbadaj go raz jeszcze. Spostrzegłem pod jego prawą pachą guz zawierający w sobie jakąś czerwoną substancję.
Powieki Sain-Noina uniosły się błyskawicznie. Gniewem i przerażeniem błysnęły mu czarne oczy. Na ustach miał już jakieś słowa surowe, lecz uspokoił się od razu zrozumiawszy, że odezwał się do niego biały lekarz. Znowu ukrył oczy pod powiekami i głową skinął w stronę oczekującego swej kolejki chorego.
— Masz tobie! — śmiał się w duchu Firlej. — Udało się jajku pouczyć kurę — i na nic! Spaliło na panewce! A przecież widziałem dobrze, że ten człowiek ma guz pod pachą i coś w nim bardzo czerwonego... Zapytam wieczorem starego, dlaczego się tym nie zainteresował.
— Ja też widziałem — szepnął do niego jeden z Malajczyków.
Firlej uśmiechnął się do kolegi i wzruszył ramionami.
— Zauważyliście, że mistrz nic nie polecił zapisać sekretarzom po obejrzeniu tamtego pacjenta? — szepnął znowu lekarz z Tenasserimu.
Firlej skinął głową.
— A to dopiero heca! — myślał. — Tyle lat żyłem w ciszy i spokoju, aż tu nagle — masz, babo, placek, trafiłem w jakąś sieć tajemnic...
Sain-Noin przerwał przyjęcie. Zdenerwowanym głosem, spiesząc się i na nikogo nie patrząc, objaśniał słuchaczom stan obejrzanych chorych, wskazując na związek pomiędzy wewnętrznymi zaburzeniami, a objawami zewnętrznymi. Skończył wreszcie i szybko zeszedł z katedry.
— Ta-Emczi, dlaczego nie zechciałeś spojrzeć raz jeszcze na chorego, o którym ci mówiłem, że widzę pod jego pachą... — zaczął Firlej, lecz Sain-Noin szarpnął go za rękaw i mruknął:
— Jeżeli jesteś lekarzem — uzdrawiaj, ale nie wtrącaj się w rzeczy nie swoje, których nie znasz i nie poznasz nigdy... Powiedziałem!
Ostatnie słowo oznaczało rozkaz.
— No, no! Aż tak bardzo rozgniewałem staruszka! Co w tym może być? — głowił się doktór wychodząc z sali.
Zamierzał już iść na wykład hipnozy, gdy przy wejściu dopadł go kucharz Ju-Tun i czepiając się jego ramienia wyjąkał:
— Ta-je! Ju-Szu poszedł do spiżarni i nie wrócił... nie wrócił, ta-je...
— Cóżeś zwariował? — oburzył się lekarz. — Będziesz zawracał mi głowę takim głupstwem?! Idź i poszukaj swego Ju-Szu, jeżeli stęskniłeś się za tym łobuzem!
— Ta-je! — jęknął kucharz. — Znalazłem Ju-Szu... ktoś mu odciął głowę i zabitego ukrył za pustą skrzynią...
Firlej drgnął. Straszna dłoń tajemnicy sięgnęła już i do jego domu.
— Jeżeli tak jest, to leć do rządcy i opowiedz mu o wszystkim — szepnął do Chińczyka.
Namyślał się przez pewien czas, a potem zacisnął mocno szczęki i mruknął:
— Zaczepiliście mnie — poznacie Firleja! Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę! Adolfku, musisz działać i to szybko a mądrze!
Nie wiedział kto go zaczepił i z jakiego powodu, lecz natychmiast przypomniał sobie wyglądającą z okienka mieszkania Sobcowa czyjąś twarz i nóż, wbity w pierś ogrodnika.
— Tak, wszystko to wypływa z jednego źródła — zawyrokował. — Skoro wiem, skąd to idzie, nie trudno mi już będzie wyjaśnić wszystko... lub skręcić sobie kark.
Uśmiechnął się na tę myśl i znowu mruknął:
— Ale przed tym jeszcze i ja naskręcam karków, jak się widzi! Po co mam myśleć o swoim karku, jeżeli mam duży wybór obcych?! Obaczymy! Jakoś tam będzie! Nie dam się zjeść w kaszy!
Tak rozmawiając z samym sobą wyszedł na obszerne podwórze i, nagle zmieniając postanowienie, czym prędzej ruszył ku domowi. Przechodząc koło domu z żółtymi dachówkami, zobaczył konia, uwiązanego do słupa przy wejściu. Był to mocny, śmigły zapewne wierzchowiec rasy mongolskiej. Miał na sobie dobre siodło z miękkimi poduszkami ze skóry i terlicę z żółtego filcu.
— Siodło — nie mongolskie i terlica — też jakaś inna — zauważył Firlej i podniósł oczy ku oknom na piętrze.
Na tle ciemnego wnętrza przesunęła się znajoma sylwetka doktora Sobcowa.
— Powrócił już — mignęła myśl w głowie lekarza i, decydując się nagle, wbiegł po schodach.
Zapukał do drzwi.
Dobiegł go cichy szept i skradające się kroki.
— Kto tam? — spytał ktoś po tybetańsku.
— Doktór Firlej! — odpowiedział lekarz wesołym głosem. — Dowiedziałem się, że kolega Sobcow już powrócił. Chciałem zaprosić go do siebie na kolację, bo mam ciekawych gości.
— Ach, to pan doktór — odezwał się po angielsku sam Sobcow. — Powróciłem przed chwilą... Miałem bardzo udaną wyprawę, bo nie tylko że uzbierałem kilka rzadkich gatunków roślin, ale miałem sposobność zaobserwować napad pantery na młodego jaka. Widowisko, mówię panu, pierwszorzędne! Przepraszam, że chwilkę zatrzymam kolegę za drzwiami, gdyż jestem nieubrany... Narzucę coś niecoś na siebie i poproszę pana!
„Chwilka“ trwała jednak dość długo.
Chodząc po korytarzu Firlej słyszał dochodzące z mieszkania Sobcowa kroki trzech ludzi, szmer i łoskot przesuwanych przedmiotów, krótkie rozkazy w nieznanym Firlejowi języku i pospiesznie dawane szeptem odpowiedzi.
Wreszcie Rosjanin otworzył drzwi i wpuścił Firleja. Lekarz w jednej chwili obejrzał cały pokój.
Na biurku leżał duży czarny pistolet Kolta.
Firlej uśmiechnął się z niewinną miną i mrużąc oko powiedział:
— Świetny przycisk!
Sobcow z całą swobodą parsknął śmiechem i odparł:
— Lepszy trudno znaleźć, bo taki gruntownie przyciska... do samej ziemi! Jeździłem w dość dzikie okolice... Najlepszy dowód, że spotkałem panterę i dzikiego jaka... Bez broni nie zalecam wdzierać się w głąb tych okolic. Grasują tu tybetańscy bandyci przekradający się z Tsaidamu, chińscy — z Kansu, no, i nie brak tam birmańskich Rinaldinich, polujących na dążące z Chin karawany.
— Rozumiem — kiwnął głową lekarz czekając, że Rosjanin będzie dalej opowiadał.
Rzeczywiście zaczął rozwodzić się nad bogactwem flory tej części Himalajów, lecz Firlej prawie że go nie słuchał.
Nie mógł oczu oderwać od podłogi. Przede wszystkim wzrok jego pociągnęła ku sobie zupełnie świeża szrama na deskach. Zapewne jakiś ostry kant ciężkiego przedmiotu wyżłobił ją odłupując cienkie włókna drewna i pozostawiając głęboką, białą bliznę na deskach. Ten ślad przesuwanego ciężaru biegł ku zamkniętym drzwiom sąsiedniego pokoju i urywał się za progiem.
Niedaleko od tej świeżej bruzdy na podłodze, spoza wygiętej nogi chińskiego stołu wyzierała zmięta szmatka do połowy zwinięta w rulonik. Ktoś zaczął ją zwijać, lecz nie dokończywszy rzucił na podłogę.
Ta świeża, biała rysa na podłodze i szmatka pod stołem niewiadomo dlaczego zaintrygowały młodego doktora.
Słuchając rozgadanego Sobcowa myślał o tym, że przedmiot, który porysował podłogę od okna aż do progu, musiał być bardzo ciężki i mieć ostre, żelazne okucia. Zapewne skrzynia... Lecz cóż mógł mieć w tej skrzyni Sobcow?
Dziwiła doktora też i ta okoliczność, że tak ciężki bagaż był zupełnie nieodpowiedni dla podróżnika, który przeciął, jak w swoim czasie twierdził Rosjanin, cały Tybet. Ciekawiła go też leżąca na ziemi szmatka, gdyż nic innego — najmniejszego skrawka papieru, zapałki, ani nawet ździebełka trawy doktór Firlej nie mógł dostrzec na podłodze.
— Zapewne skądś to wypadło i może się zaprzepaścić — domyślał się.
Zamierzał już wskazać Sobcowowi na zgubę, lecz coś go od tego wstrzymało.
Postanowił zdobyć ten tak zwykły przedmiot, nabierający w tej chwili szczególnego dlań znaczenia.
Opowiadając Rosjaninowi o przyjęciu chorych przez Sain-Noina krążył po pokoju paląc fajkę i w pewnym momencie opuścił na ziemię gumowy worek z tytoniem.
Potrącił go nogą umyślnie, żeby był bliżej stołu, po czym wybrawszy odpowiedni moment szybko się schylił i podniósł woreczek wraz z pochwyconą jednocześnie półzwiniętą szmatką.
Uspokoił się od razu i ciągnął dalej opowiadanie, a gdy wspomniał o pacjencie, który, aczkolwiek miał wyraźny guz pod pachą, nie dostał żadnej porady od Ta-Emczi, Firlej zdumiał się bardzo.
Spostrzegł, że ta wiadomość niezmiernie zaniepokoiła Sobcowa. Obrócił się ku niemu gwałtownym ruchem i bacznie mu się przyglądał zmrużonymi oczyma.
— Mógłby pan poznać tego człowieka? — spytał niespokojnie.
Młody lekarz zaśmiał się i odpowiedział nie zdradzając swego zdziwienia:
— Owszem, kolego, z warunkiem, że byłby nagi! Posiada on bowiem pewne znamię!... Nad prawą łopatką tego człowieka spostrzegłem bliznę od kuli... Zapewne osobnik z burzliwą przeszłością... a może nawet herszt jakiejś bandy zbójów? Wśród nich, jak mi opowiadano w Szanghaju i Nankinie, spotykają się nieraz prawdziwi potentaci...
Sobcow kręcił głową i z lekka pogwizdywał wpatrując się dziwnym wzrokiem w wesołą twarz doktora.
— Ależ niebezpieczny z kolegi człowiek! Niezwykły dar spostrzegawczości... Gdyby się pan stał detektywem, nic z pewnością nie ukryłoby się przed panem i wszyscy zbrodniarze zostaliby wpakowani do więzienia!... — powiedział zagadkowym i szyderczym głosem.
Ton ten nie uszedł uwagi Firleja.
— Aha! Od tej chwili jesteśmy na stopie wojennej! — mignęła mu myśl. — Ale dlaczego? Czyżbym stanął w czymś na przeszkodzie Sobcowowi? Poczekaj, bratku, zaraz uraczę ciebie jeszcze jednym karmelkiem!
Puszczając kłęby dymu z fajki zbliżył się do Rosjanina. Patrząc na niego uprzejmie poklepał go po ramieniu i spytał, oczami wskazując na drzwi.
— Jest tam ktoś?
Sobcow odpowiedział obojętnym głosem:
— Moi ludzie... porządkują zielnik...
Firlej pochylił mu się do ucha i szepnął:
— Mam nowiny... dla nas, zdaje się, nie zupełnie pomyślne... Kto wie, czy nie zmuszą one nas do zwiania z Tassgongu... Wczoraj w poczekalni otruto jakiegoś biedaczynę — „bandi“, dziś zabito ogrodnika i jeszcze jednego Chińczyka... Coś się tu dzieje i obawiam się, że jako cudzoziemcy, ludzie obcy i przez Azjatów na ogół nie bardzo mile widziani, możemy wpaść, jak Piłat w credo... Wiadomość o tych wypadkach otrzymałem z dwóch różnych źródeł!
Sobcow patrzał na kolegę z niezmąconym spokojem.
— Bezpodstawne obawy! — machnął ręką. — Cóż my mamy wspólnego z tymi morderstwami? W klasztorach buddyjskich na terenie Rosji nawet na porządku dziennym bywają takie wewnętrzne, najczęściej polityczne morderstwa. Od sztyletu, a szczególnie od trucizny ginęli nawet Dałaj-Lamowie, jeżeli stawali się zbyt samodzielni, lub ugodowi. Nawet „święta“ Potala pełna jest podobnych tajemnic..
Zaśmiał się zgrzytliwie i zapalił papierosa, lecz natychmiast wrzucił go do mosiężnej popielnicy.
— Jesteś przyjacielu, mocno zdenerwowany — wywnioskował Firlej i dotykając ramienia Rosjanina mruknął do niego:
— W każdym razie miejmy się na baczności! Dzielmy się naszymi obserwacjami i w razie nagłej potrzeby zwiewajmy razem... W towarzystwie weselej i raźniej to nam pójdzie...
Uścisnąwszy dłoń Rosjanina wyszedł na korytarz.
Gdy kroki jego rozległy się na posypanym żwirem placyku, Sobcow zawołał:
— Dżambojew, bywaj!
Wbiegł mały, prawie kwadratowy Mongoł z wygoloną czaszką i kłakami rzadkich włosów na policzkach.
— Ten człowiek wie już o bandim, ogrodniku i Chińczyku... — mruknął Rosjanin.
— Każ, panie, a nikt się już od niego nic nie dowie! — szepnął Mongoł.
Sobcow przeszedł się po pokoju. Widocznie myślał o czymś uporczywie, bo zaciskał palce i marszczył czoło. Wreszcie zamruczał znowu:
— Ten człowiek wieczorem przechadza się po gaju — od swego domu do grobowca nad potokiem...
— Noce są teraz ciemne, panie... — skrzywił się w złowrogim uśmiechu Mongoł. — Dziś wieczorem będę czatował koło grobowca...
Sobcow nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko na niego i skinął mu ręką.
Mongoł wysunął się z pokoju.
Rosjanin szybkim ruchem włożył rewolwer do kieszeni spodni i wybiegł z domu.