Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierścień z Krwawnikiem |
Wydawca | A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce zalewało złocistą, gorącą powodzią głęboką dolinę, gdzie stał czworobok klasztoru, nad którym od świtu powiewała długa zielona chorągiew z trzema czarnymi zawiłymi hieroglifami tybetańskimi, godło znakomitej szkoły medycznej.
Długi wąż przybyłych ludzi stojących w kolejce ciągnął się do otwartej naoścież czerwonej bramy. Każdy musiał pokazać swoją dłoń mnichowi-chiromancie. Ten zbadawszy linie ręki, stawił na niej czerwoną farbą mały znaczek i wpuszczał do wnętrza klasztoru ze słowami pozdrowienia.
W kolejce stali również Japończycy tuż za hutuhtą. Spalona od zimnych wichur twarz jego przybladła stając się martwoszarą i w brzydocie swej straszną.
Gdy lama doszedł wreszcie do chiromanty, ten, spojrzawszy na jego dłoń, rzucił na stojącego przed nim olbrzyma zdumione i służalcze spojrzenie.
— Wielki lamo, błogosław niedostojnego sługę Buddy — szepnął.
— Om! Bądź pozdrowiony! — mruknął Dżałhandzy. — Przybyłem wczoraj z ziemi Ordos.
— Sądzone ci jest wielkie i burzliwe życie — odpowiedział cichym głosem wróżbita. — Na dłoni twojej widzę linię „szi“ przeciętą, rozdwojoną linią „gun“... Obawiaj się człowieka...
— Wiem! — przerwał mu lama.
Wróżbiarz skulił się i ująwszy połę szaty hutuhty dotknął jej ustami. Postawiwszy mu na dłoni czerwony znak, ręką wskazał drogę.
Ujrzawszy Japończyka Iwari, wróżbiarz zerknął nieznacznie w jego stronę i mruknął:
— Zi-Pen[1] jest twoją ojczyzną... I twoją — dodał spojrzawszy na Sumbarę.
Poznaczył im ręce i patrzał w ślad za nimi z jakimś lękiem i przerażeniem, a potem szepnął do siebie:
— Mądry Budda, chroń dom twój w Tassgongu, zbliżają się bowiem czasy straszne i groźne!
Tymczasem hutuhta z Japończykami wchodzili już do poczekalni, gdzie przy małym stoliku podwinąwszy pod siebie nogi siedział lama w czerwonym płaszczu i w kołpaku, przypominającym grzebieniasty hełm grecki.
Dżałhandzy objaśnił go o celu przybycia.
— Dostojny bracie! — mówił poważnym głosem. — Ci dwaj cudzoziemcy wynajęli mnie za przewodnika do Tassgongu, by zaczerpnąć w waszym klasztorze z obfitego źródła głębokiej wiedzy, albowiem skarbnica ta wedle testamentu boskiego Lumbo-Dordżi otwarta jest dla wszystkich, którzy czczą imię Nauczyciela w kwiecie lotosu. Om!
Czerwony lama pochylił głowę z szacunkiem i złożył wszystkim trzem niskie ukłony.
— Stanie się wedle waszej woli! — odpowiedział z powagą. — Czy znane są wam nasze warunki?
Japończycy nic nie mówiąc położyli przed lamą rulony złotych monet. Ten drżącymi z chciwości palcami przeliczył złote jeny i rzucił je na stojącą przed nim wagę.
— Zgadza się! — szepnął. — To dla klasztoru, a dla mnie?...
Jeszcze jeden rulon głucho uderzył o stolnicę i zniknął natychmiast w fałdach czerwonej szaty.
W tej samej chwili rozległ się dźwięczny, wesoły śmiech i młody, barytonowy głos zawołał szyderczo:
— Dostojny lamo Giantse, masz dłonie zwinne, jak u sztukmistrza z jarmarku noworocznego! I po co ci tyle pieniędzy, stary chciwcze? Masz już wątrobę większą niż u sarłyka, więc chyba nie pociągniesz długo. Nie masz nikogo na świecie, kto kochałby ciebie i kogo byś ty kochał lub choć lubił, więc nie potrzebujesz nikomu pozostawiać po sobie spadku! Ty tymczasem ciułasz i ciułasz złoto i srebro! Cha-cha-cha! Masz tyle tego, że żaden wielbłąd nie uniósł by na grzbiecie! Czy może chcesz, żeby ci zbudowano pomnik ze złota i srebra? Zostaw mi swoje skarby, bo ja przynajmniej wiedziałbym, co mam z nimi zrobić!
Czerwony lama burknął coś na swoje usprawiedliwienie, lecz młody człowiek o bujnych jasnych włosach nie słuchał go. Stał i z ciekawością przyglądał się drobnym postaciom Japończyków i olbrzymiemu Mongołowi.
— To dziwne! — mruknął po angielsku i zamaszystym krokiem podszedł do nieznajomych.
— Lekarze? — spytał krótko i zmrużył swe bystre, szare oczy.
Iwari i Sumbara nieznacznie porozumieli się z sobą nieuchwytnym spojrzeniem, zrozumiawszy, że wykręty nie zdadzą się na nic, a mogą nawet zaszkodzić.
— Tak jest! — odparł Iwari również po angielsku.
— Wojskowi lekarze? — padło znowu pytanie i wywołało nową wymianę spojrzeń pomiędzy Japończykami.
— Tak jest! — potwierdził Iwari.
— Cieszy mnie to, że właśnie japońscy lekarze zainteresowali się wspaniałymi wynikami doświadczeń lekarzy tybetańskich! — zawołał młody człowiek. — Cieszę się dlatego, że wnikliwy, niezdolny do pośpiechu umysł azjatycki łatwiej zgłębi to, co nam, ludziom białym, wydaje się tajemnicą nie do rozwiązania. Poza tym jestem szczęśliwy, że będę miał kolegów o cywilizacji, do której przywykłem i za którą tęsknię tu już czwarty rok!
Japończycy uśmiechając się uprzejmie kłaniali się coraz niżej i niżej, jak wymaga tego etykieta ich kraju.
— Panowie pozwolicie, że przedstawię się wam — wyciągając rękę do Iwari powiedział nieznajomy: — Nazywam się doktór Adolf Firlej i jestem lekarzem ze Stanów Zjednoczonych.
— Adolf Firlej? — jak gdyby ucieszył się Iwari. — Czy to pan napisał w „Medical Review“ rozprawę o wpływie krótkich fal na funkcje psychiczne?
— Jestem jej autorem! — odpowiedział z wesołym śmiechem dr Firlej. — Co za dziwny wypadek! Spotkać kogoś wśród Himalajów, kto czytał mój artykuł! To zupełnie tak, jak bym natrafił tu na człowieka, co niegdyś w Nowym Jorku pożyczył ode mnie dolara i w Tassgongu zwraca mi swój dług.
— My — Japończycy śledzimy uważnie śmiałe nieraz prace, podejmowane przez lekarzy amerykańskich — objaśnił z ukłonem Sumbara.
— Dla ścisłości muszę dodać — wtrącił Firlej — że nie jestem Amerykaninem z krwi...
Obaj Japończycy spojrzeli na mówiącego pytająco.
— Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych, lecz w żyłach moich płynie czysta krew polska! — zawołał i nachmurzywszy nieco czoło dodał: — Panowie koledzy nie orientują się zapewne dostatecznie co do Polski? Jest to kraj, który wydał Kopernika; obrońcę Wiednia — Jana Sobieskiego; generała Kościuszkę, walczącego o wolność Ameryki; Marię Curie-Skłodowską...
Japończycy uśmiechali się i kiwali głowami na znak szacunku, głośno wciągając powietrze.
— Wiemy... wiemy! — z dyskretnym śmiechem przerwał mu wreszcie Iwari. — W naszym podręcznikach historii powszechnej mówi się o pogromcy krzyżackiej potęgi, królu waszym Jagielle i o innym, który panował aż po Odrę i Elbę...
— Bolesław Chrobry! — wtrącił z dumą w głosie Firlej.
— Tego nie pamiętam — potrząsnął głową Japończyk — ale pamiętam tragedię rozbioru Polski, świetne dzieje waszego oręża pod sztandarami Napoleona, wasze walki o niepodległość i... jeszcze coś, co zadziwi pana zapewne...
— Nie mogę się domyślić — wtrącił Firlej.
— Waszego marszałka Piłsudskiego, kiedy jako prywatny człowiek, w roku 1905 przyjeżdżał do Japonii... Opowiadał mi o nim mój ojciec, który był adiutantem szefa sztabu generalnego w Tokio...
Doktór Firlej chwycił Japończyka za rękę i z uczuciem potrząsnął ją.
— Będziemy przyjaciółmi! — zawołał radosnym głosem.
Japończycy poczęli się znowu uśmiechać uprzejmie, kłaniać się i „wchłaniać“ powietrze. Nie przeszkadzały im jednak te etykietalne czynności w systematycznym myśleniu. Musieli wiedzieć wszystko o tym dziwnym europejczyku tak dawno przebywającym w klasztorze lamów-lekarzy.
— Więc przebywa pan tu już czwarty rok? — spytał wznosząc czarne oczy ku górze Sumbara. — Dla człowieka cywilizowanego to strasznie długi okres czasu na takim wygnaniu!
Firlej odpowiedział wesołym, beztroskim śmiechem.
— Prawdę powiedziawszy, to nie spostrzegłem nawet jak minęło trzy i pół lata! — zauważył. — Miałem szczęście! Dostałem się pod kierownictwo samego Sain-Noina!
Obaj lekarze zachowali się zupełnie spokojnie przy dźwięku tego nazwiska, ale za to Dżałhandzy, który uważnie przysłuchiwał się niezrozumiałej dlań rozmowie w obcym języku, drgnął nagle i ukląkł posłyszawszy nazwiska Sain-Noina. Klęcząc kiwał się, bił pokłony i powtarzał:
— Wielki mędrzec, błogosławiony syn Władcy świata — Sain-Noin! Sain-Noin!!
Japończycy ze zdumieniem patrzyli na wstrząśniętego czymś olbrzyma, lecz, wierni zasadom wschodniej dyskrecji, o nic nie pytali.
— Tak, koledzy! Jest to najgenialniejszy lekarz i najgłębszy mędrzec! — zachwycał się swym mistrzem Firlej. — Gdybym nie był lekarzem, a tylko z usposobienia Amerykaninem, zastosowałbym do niego, nic zresztą nie mówiące w naszych warunkach określenie — cudotwórca! Gdyby tylko koledzy zechcieli, zaprotegowałbym ich przed niezrównanym „ta-emczi“[2] — Sain-Noinem!
Iwari i Sumbara poczęli się kłaniać i dziękować, aż w końcu pułkownik oświadczył Firlejowi:
— Tymczasem zabawimy tu nie dłużej niż przez tydzień, gdyż mamy polecenie naszego rządu zwiedzić szpital dla cierpiących na chorobę Bantiego w Radżapore pod Bombajem i leprozorium na wyspie Ankuta w grupie Lakkadiwów, po czym dopiero zainstalujemy się w Tassgongu na kilka miesięcy. Poprosimy wtedy czcigodnego kolegę o jego przyjacielską protekcję!
— W każdej chwili jestem do usług panów — obiecał im Firlej i nagle przypomniawszy coś sobie spytał: — W jakim porcie wylądowali koledzy? Zapewne w Kalkucie?
Japończycy spojrzeli na siebie niespokojnym wzrokiem i po chwili, niby na komendę zaczęli chichotać, nie zapominając jednak o pełnym szacunku, głośnym wciąganiu powietrza.
— O, nie! — zaczął wreszcie Sumbara. — Zrobiliśmy niezwykle porywającą podróż z Tientsinu przez ziemię Ordos, wschodni Tsaidam i Kham...
— Przecięliście zatem cały niemal Tybet?!... — wykrzyknął zdumiony Firlej.
— Tak jest! — powiedział wciąż jeszcze chichocząc Iwari. — Mieliśmy wspaniałego przewodnika, lamę-lekarza... z klasztoru... małego klasztoru Ning-Sia, znajdującego się w kraju Ordosów pomiędzy Wielkim Murem chińskim a rzeką Żółtą. Chcieliśmy zwiedzić obóz zadżumionych w pustyni i drugi — dla trędowatych na Tsaidamie, dziwne miejsca, skąd chorzy nie powracają już nigdy lub też zostają uleczeni wodą źródła, powietrzem i zapewne jakiemiś nieznanymi promieniami, emanującymi z ziemi...
— Słyszałem coś o tym... Jest to naprawdę niezmiernie ciekawe i zastanawiające zjawisko — mruknął Firlej. — Zasmuciliście mnie jednak, koledzy! Myślałem, że będę miał jeszcze dwóch cywilizowanych towarzyszy, tymczasem...
— Czy jest tu jeszcze ktoś z Europy? — z niezwykłą dla Japończyka żywością przerwał mu Iwari.
— Z Europy jak z Europy — uśmiechnął się Firlej — ale z Moskwy! Mimo, że jest bolszewikiem, w każdym razie jedyny biały człowiek, to też coś dla mnie znaczy!
— Dobry uczony? Lekarz? — zadali pytania w jeden głos Japończycy.
— Czy dobry — tego nie wiem, lecz w każdym razie niezmiernie śmiały z niego ryzykant! — zaśmiał się lekarz. — Michał Sobcow nie zawaha się, jak mi się zdaje, przed wycięciem pacjentowi kawała kory mózgowej lub całego serca!
Japończycy dyskretnym śmiechem wtórowali Firlejowi, lecz w oczach ich zapalały się raz po raz drapieżne i zimne ognie. Od czasu do czasu zwracali wymowne spojrzenia w stronę hutuhty, lecz, zdawało się, że lama nie spostrzega tego. Klęczał wciąż i w tej pozycji stał się podobny do Buddy z Kamakury. Miał nieruchomą, stężałą w niemej ekstazie twarz i przymrużone, napół przykryte ciężkimi powiekami czarne, jarzące się zawsze oczy.
Iwari zrobił jedno tylko spostrzeżenie, a mianowicie, że Dżałhandzy do najwyższego stopnia doprowadził i zaostrzył skupienie i że żadne słowo, najlżejsza zmiana wyrazu twarzy, ani najbardziej nieuchwytny ruch kogokolwiek z obecnych w poczekalni nie ukryje się przed nim i nie ujdzie jego uwagi.
Hutuhta posłyszał dobrze nazwisko Sobcowa a palce jego rąk, złożonych na kolanach zacisnęły się mocniej, chociaż nikt nie byłby w stanie spostrzec tego.
— Ciekawi bylibyśmy poznać tak śmiałego operatora — zauważył zupełnie spokojnym głosem Sumbara.
— Może uda mi się urządzić spotkanie z nim kolegów — powiedział Firlej — ale chyba dopiero jutro, bo Sobcow dziś o świcie wyjechał w góry na poszukiwanie jakichś ziół leczniczych, które gorąco polecał Sain-Noinowi przy leczeniu schorzeń wątrobianych. Trzeba panom wiedzieć, że ten Sobcow obok chirurgii jest zawołanym „ziolarzem“!
Podczas tej rozmowy drzwi, umieszczone w głębi poczekalni, uchyliły się ostrożnie. Do izby wszedł mały, szczupły lama z rękami ukrytymi w fałdach czerwonej szaty i z bursztynowym różańcem na szyi. Przesunął się jak cień — przygarbiony i milczący. Przelotnie tylko rzucił spojrzenie spod krzaczastych, siwych brwi na Japończyków rozmawiających z Firlejem, a potem na klęczącego Dżałhandzy. Drgnęły mu zaczerwienione powieki, a czarne, przenikliwe oczy zmrużyły się z lekka. Niby coś żując poruszył sinymi wargami i wyszedł na dziedziniec. Iwari spostrzegł, że czerwony lama siedzący przy stoliku skulił się i zamrugał wystraszonymi oczyma, gdy tymczasem twarz hutuhty stała się jeszcze bardziej nieprzenikniona.
— Koledzy! — zawołał Firlej. — Pójdę do Sain-Noina i poproszę go, żeby mi pozwolił przedstawić was sobie. Przed chwilą dopiero pozostawiłem go w jego pracowni.
Japończycy w milczeniu ukłonili się, wyrażając tym ruchem podziękowanie i swoją zgodę.
Młody lekarz opuścił poczekalnię skierowawszy się w głąb budynku.
— Sobcow jest tutaj... Dziś wyjechał o świcie... Podobno w góry... — szepnął po mongolsku podchodząc do hutuhty Iwari, lecz ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Dżałhandzy. Można było przysiąc, że nie posłyszał lub nie zrozumiał tych słów.
Tymczasem w jego okrągłej głowie miotała się w tej chwili jedna tylko myśl.
— Bujuk, lama-truciciel poznał mnie!...
W tej chwili z podwórza wbiegł służka, czy może kleryk klasztorny, zwykły „bandi“ i podał mu leżący na tacy list w czerwonej chińskiej kopercie.
Dżałhandzy ostrym, podejrzliwym wzrokiem przyjrzał się chłopakowi a potem rzucił okiem na kopertę.
— Co to jest? List do mnie? Zapewne zaszła pomyłka? — spytał spokojnie nie zdejmując rąk z kolan.
— Pismo do przewodnika znakomitych gości z ziemi Zi-Pen — odparł „bandi“. — Przysyła je świątobliwy przeor Eher-balan, który chce wiedzieć...
— Dobrze, chłopcze — burknął hutuhta — połóż mi pismo dostojnego pundity do torby wiszącej na pasie... Nie myłem dziś rąk w świętym źródle, przeto nie jestem godzien dotykać pisma świątobliwego przeora!...
Bandi wziął natychmiast list i począł wkładać go do torby Dżałhandzy.
Hutuhta wyprężył się cały i czekał na coś nie spuszczając wzroku z kleryka.
Chłopak, kłaniając się gościom, tyłem cofał się ku drzwiom, ale już prawie u progu wydał nagle przeraźliwy krzyk, począł potrząsać ręką, jak gdyby sto żmij lub jadowitych pająków wpiło mu się w palce i dłoń. Po chwili padł na ziemię, tarzał się rzężąc coraz głośniej, wił się z bólu aż wyprężył się nagle i stężał. Miał szeroko otwarte, pełne łez i śmiertelnego strachu oczy i żółtą, lepką pianę na straszliwie pobladłych wargach.
Czerwony lama z jakimś skowytem wypadł z poczekalni.
— Otruty sokiem kali-batangu! — nie zmieniając pozy szepnął hutuhta do Japończyków, gdy pozostali sami w izbie.
Japończycy milczeli, z zimną ciekawością przyglądając się leżącemu chłopakowi.
Lama powrócił z dwoma innymi. Byli to lekarze. Pochylili się nad „bandim“, zbadali „trzy pulsy“ i wysłuchawszy bicie szybko słabnącego serca obejrzeli się na gości.
— Ten chłopiec ma atak padaczki... — mruknęli.
Japończycy z całym spokojem skinęli głowami. Dżałhandzy nic nie odpowiedział. Klęczał schowawszy ręce w fałdach szaty i, zdawało się, że nie zrozumiał mowy lekarzy tybetańskich.
Lamowie wynieśli nieszczęśliwego „bandi“, a gdy się zamknęły drzwi za nimi, hutuhta syknął znowu:
— Walka się rozpoczęła!... Obawiajcie się dotykać klamek i opierać się rękami o framugi okien... Nie przyjmujcie żadnego poczęstunku... Na podwórzu...
Nie skończył zdania, gdyż do poczekalni wszedł Firlej i zawołał:
— Proszę za mną! Czcigodny Sain-Noin ucieszył się z przyjazdu lekarzy japońskich!
Młody lekarz prowadził gości przez amfiladę łączących się jedna z drugą dużych, pustych sal, gdzie jedynym meblem była wysoka estrada i wąski, ciągnący się przez całą ich długość pomost, ozdobą zaś siedem stylizowanych hieroglifów tybetańskich — zawierających modlitwę do wielkiego ducha Himalajów, wcielonego w postaci arcykapłana z Lhasy. Stanęli wreszcie przed ciężkimi drzwiami z jakiegoś ciemnego drzewa, ozdobionego skuwkami z okrytego śniedzią brązu.
Firlej zapukał i nie czekając odpowiedzi otworzył drzwi.
W półciemnym pokoju, zastawionym jakimiś dziwacznymi retortami z gliny, porcelany i miedzi, przepełnionym mięszaniną kwaśnych oparów wydobywających się spod pokrywy stojącego na węglach tyglu i przeróżnych zapachów ziół w pękach wiszących pod pułapem, siedział człowiek tak małego wzrostu, że można go było uważać za karła.
Na cienkim, zakrzywionym nosie połyskiwały szkła ogromnych chińskich okularów w czarnej oprawie. Spoza lekko zadymionych szkieł migotały dziwnym blaskiem szeroko rozwarte, jak gdyby zdumione oczy. Sain-Noin miał na sobie kusą, śmiesznie obcisłą szatę z ciemnej, straszliwie zatłuszczonej i powalanej tkaniny, na głowie — beret trójgraniasty, w ręku zaś — szeroką niebieską wstęgę.
Na ścianach wisiały malowane na jedwabnych pasach wizerunki potwornych bóstw lamaickich, oprawione w ramy deski z horoskopami i jakaś dziwna mapa zapewne bardzo szczegółowa, chociaż obaj Japończycy nie mogli domyśleć się, co sobą przedstawia.
Dokoła przy długich ladach, koło pieców i przyrządów do destylacji pracowali młodzi i starzy lamowie. Zachowywali oni milczenie i poruszali się cicho, z najwyższym szacunkiem spoglądając w stronę mistrza.
Na stole przed Sain-Noinem leżał cały stos zwiniętych w rulony pergaminów i papyrusów i jakieś grube księgi w czarnych oprawach. Duży zegar kantońskiej roboty z całą orkiestrą dzwonków i z kalendarzem głośno tykał w kącie. Promienie słońca nie zakradały się tu, gdyż wznosząca się naprzeciwko jedynego okna góra rzucała gęsty cień.
Firlej stanąwszy przy mistrzu powiedział mu coś, ruchem ręki wskazując na gości.
Sain-Noin słuchał zda się obojętnie, ale w pewnej chwili zaśmiał się i spytał dziwnym głosem:
— Od kiedyż to wielcy lamowie, przeorowie z Dołon-Noru, obawiają się śmiele i otwarcie wymawiać swoje imię? — oczy karła wbiły się w ospowatą twarz hutuhty.
Dżałhandzy zrozumiał, że został zapewne poznany przez wróżbiarza już przy bramie a może i wcześniej jeszcze, wtedy, gdy na granicy Czaharu wyprzedziła karawanę grupa jeźdźców na rączych koniach. Wytrzymując pałający wzrok Sain-Noina i pochylając się przed nim, szepnął:
— Jeżeli mądry Ta-Emczi pragnie słyszeć moją odpowiedź, to niech raczy kazać swym uczniom opuścić salę...
Zdziwienie odbiło się w okrągłych oczach starca, lecz po chwili rzucił w przestrzeń jakieś słowo do nikogo się nie zwracając. Mnisi — pracujący pod okiem mistrza, a z nimi razem i Firlej wyszli.
— Ciekaw jestem odpowiedzi waszej, świątobliwy hutuhto! — z niespodziewaną żywością zawołał Sain-Noin.
— Nie wymieniam swego nazwiska tam, gdzie się znajduje turdzy Bujuk... morderca bogdochana... zdrajca wobec Żywego Buddy i naszej wiary... sprzedawczyka i zbrodniarza!... — rozległ się głos Mongoła.
Zapadło głuche milczenie, złowrogie i groźne.
Stary karzeł oparł łokcie na stole i podtrzymując głowę obiema rękami wpatrywał się w olbrzyma. W oczach jego widniał ból i oburzenie.
— Wielki Sakkia-Muni![3] Hańba! Przybywający do przybytku wiedzy w Tassgongu lekarz-lamaita nie czuje się tu bezpiecznie! — szepnął.
Mongoł tymczasem zbliżył się do stołu i mówił:
— Cztery czy pięć razy zamierzano zgładzić nas, mądry i sprawiedliwy Sain-Noin, zanim wielbłądy nasze doszły do przełęczy Isungi, skąd oczy nasze ujrzały stare mury skarbnicy mądrości! Nawet tu, w miejscu błogosławionym, o kilkanaście kroków od ciebie, pod dachem świątobliwego Eher-balana dokonano zamachu na mnie!
Dżałhandzy opowiedział o wypadku z małym „bandi“, a potem począł rozmawiać z mistrzem w tajemnej „świętej“ mowie „ahar-om“, której nikt oprócz najwyższych dostojników kultu lamaickiego nie zna, gdyż strzeżona jest zazdrośnie.
Rozmowa ta zakończyła się zagadkowym powiedzeniem Sain-Noina w języku tybetańskim, gdyż chciał, żeby zrozumieli go Japończycy.
— Sprawa wasza wielka jest jak dziedzictwo Dżengiza-chana, Kubłaja, Timura i sułtana Babera, lecz losy jej spoczywają w ręku Wielkiego Ducha Nieba... W wypadkach burzliwych jak morze, które bije w brzegi wysp północnych, ujrzycie nowych, nieprzewidzianych sojuszników i wrogów aż wszystko rozstrzygnie kobieta skwarnej krainy, aby połączyć płomień z lodem... płomień z lodem...
Nikt nie ośmielał się pytać o cośkolwiek więcej mistrza, bo na pomarszczonej twarzy jego i w oczach malowało się wzburzenie i podniecenie. Spojrzawszy na stojących przed nim ludzi, klasnął w dłonie. Weszli lamowie i bez słowa rozpoczęli przerwaną pracę. Sain-Noin skinął ręką hutuhcie dając mu znak odejścia.
— Om! Sajn! — mruknął.
— Om! Amur-sajn! — odpowiedział Dżałhandzy, a to pozdrowienie natychmiast powtórzyli Japończycy, żegnając Ta-Emczi.
W sąsiedniej sali oczekiwał ich Firlej.
— Nie wiem dlaczego, lecz sądzę, że będzie najmądrzej, jeżeli nikomu nie powtórzę waszych nazwisk — szepnął.
Skryci i nieufni ludzie Wschodu obojętnie wzruszyli ramionami.
— Gdzie tu zamieszkacie? — spytał młody lekarz.
— W zajeździe Ti-Sun-Li — odpowiedział hutuhta.
— Dziura, brudna, hałaśliwa dziura, gdzie schodzą się palacze opium i wszelcy nicponie, żerujący na biedakach, otumanionych dymem trucizny! — zawołał Firlej. — Zapraszam was do siebie. Mam mały domek koło „obo“ Wan-Czona, wśród gaju laurowego...
Nowi znajomi z radością przyjęli to zaproszenie. Dżałhandzy zacierał ręce i uśmiechał się tajemniczo. Przenosiny i ulokowanie się w nowym miejscu nie trwały długo. Dwóch chińskich kulisów przeniosło pięć „terkyłów“ podróżników i na tym polegała cała przeprowadzka. W domu wśród laurów spotkał ich wesołym szczekaniem biały ostrowłosy fox-terrier z czarną plamą przez lewe oko i ucho, co nadawało mu śmieszny i zawadiacki wygląd.
Piesek Firleja, wypieszczony i wychuchany przez właściciela, tu w Himalajach czuł się również dobrze, a może nawet lepiej niż na trawnikach parków chicagowskich lub bostońskich i bardzo się ucieszył nowym znajomym. Szczególniej przylgnął do hutuhty, który zaskarbił sobie serce rozbrykanego pieska tym, że pozwolił mu urwać kawałek poły swojej żółtej szaty. „Knox“ latał po gaiku jak szalony, powiewając swoją zdobyczą niby nieprzyjacielskim sztandarem. Od tej chwili na krok już nie odstępował Mongoła, łasił się do niego, wskakiwał mu na kolana, lizał po twarzy, to znów skakał dokoła i ujadaniem zachęcał do zabawy ze sobą.
Dowiedziawszy się o nagłej śmierci „bandi“, Firlej zamyślił się i po chwili powiedział:
— Sądzę, że w moim domu nie przydarzy się wam żadne nieszczęście. Jestem pod opieką samego Dałaj-Lamy. Ambasador amerykański w Nankinie wyrobił mi to na zlecenie naukowej fundacji Rockefellera, ponieważ z jej ramienia zostałem delegowany na studia medycyny tybetańskiej.
— Dziękujemy! — kłaniali się Japończycy.
— Czy turdzy Bujuk będzie się również liczył z ambasadorem Stanów Zjednoczonych? — spytał z chytrym uśmiechem Dżałhandzy. — On nie zatrzymał się nawet przed zamordowaniem Żywego Buddy, chociaż dostojnik ten korzystał z przywilejów i tytułu „brata Dałaj-Lamy“!
— To nadzwyczajne, że nic jeszcze o Bujuku nie słyszałem i do dnia dzisiejszego nie widziałem go, chociaż znam tu każdy zakątek — zauważył Firlej.
Hutuhta zaśmiał się głośno, mówiąc:
— Gotów jestem przyjąć każdy zakład, że biały lekarz może znać wszystkie tajemnice naszego lecznictwa, lecz nie zna żadnej tajemnicy klasztoru Tassgong! Zresztą — nie zna ich nawet przeor, pundita[4] Eher-balan.
— A wy, dostojny lamo, znacie je? — zaciekawili się Japończycy.
Mongoł pomyślał chwilę i odparł szeptem, ni to obawiając się, że ktoś może go podsłuchać:
— Część, zaledwie małą część...
Z daleka dobiegło głuche trąbienie, huczenie bębna i basowy brzęk gongu.
— Południowa modlitwa do Wielkiego Mistrza! — szepnął Dżałhandzy klękając i przebierając palcami paciorki różańca.
W kilka minut potem sługa Chińczyk zaprosił wszystkich do sąsiedniego pokoju na śniadanie. Mongoł przyjrzał mu się bacznie i spytał:
— Czy dobrze posoliłeś strawę? Spróbuj i powiedz nam...
Kucharz laseczkami brał szczypty każdej z potraw i powolnie żuł, kiwając głową i mrucząc:
— Dobrze! W miarę posoliłem. Ani za mało, ani za dużo. I-Tun nigdy się nie pomyli. Niech poświadczy sam biały emczi!
— I-Tun jest dobrym kucharzem, jestem z niego zadowolony — potwierdził ku szczerej radości Chińczyka Firlej.
Gdy sługa odszedł, hutuhta powiedział z chytrą miną na ospowatej twarzy:
— Teraz możemy jeść spokojnie! Strawa nie jest zatruta!
— Któż by się ośmielił struć moich gości?! — oburzył się Firlej.
— Bujuk ma długie ręce — odpowiedział mu Mongoł ze smakiem zajadając ociekający tłuszczem kawał mięsa baraniego. Cmokał głośno, sapał i mlaskał grubymi wargami. Wymagały tego dobre wychowanie jeźdźców stepowych i odwieczna etykieta mongolsko-chińska.
„Knox“ nie odstępował hutuhty, skwapliwie i zręcznie w locie chwytając rzucane mu chrząstki i kości, których nie mogły skruszyć potężne zęby przeora z Dołon-Noru.
Za oknem, w gąszczu liści laurowych rozśpiewały się jakieś ptaki. Turkały synogarlice i dzwoniły cykady, przygrzane gorącym słońcem. W oddali chrapliwie i żałośnie porykiwał wielbłąd i basowym szczekaniem odpowiadał mu pies klasztorny — czarny owczarek tybetański — ponury i zły.