Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierścień z Krwawnikiem |
Wydawca | A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mała karawana, złożona z trzech zaledwie wielbłądów i dwóch kosmatych i ponurych jaków jucznych stanęła na szczycie — przełęczy Czetang. Od zachodniej jej strony ciągnęły się majestatyczne wierchy Himalajów i we wrześniowym słońcu skrzyły się lodowatymi szczytami, uchodzącymi coraz dalej i dalej, tam, gdzie strzelały ku niebu białe, martwe piramidy Everestu, Gaurizankaru, Kang-czendżungi i Dawalagiri. Te olbrzymy górskie podnosiły swoje głowice w białych zawojach śnieżnych zbyt daleko, aby je widzieć z przełęczy, na której stanęła znużona ciężkim przejściem karawana. Za to zębaty wierch Kulhakangri, otulony w tej chwili ciężką, szarą chmurą, panował nad całym południowo-wschodnim Tybetem.
Mongoł, zapewne przewodnik, zszedł z wielbłąda i rozejrzał się dokoła. Po chwili wyciągnął rękę ku północy tam, gdzie w przerwie pomiędzy górami niby rzucona na ziemię klinga szabli błyszczała wstęga rzeki.
— Jaro-Tsungro! — mruknął, przypomniawszy sobie ciężką przeprawę na chwiejnym promie tybetańskim.
W tym samym kierunku pobiegły też oczy dwóch jego towarzyszy. Byli oni zupełnie niepodobni do olbrzymiego Mongoła, stojącego przed nimi. O ile ten miał niemal potwornie szerokie bary i potężne kabłąkowate nogi, okrągłą, płaską, ospą pooraną twarz, o tyle jego towarzysze byli małego wzrostu, zwinni i ruchliwi. Wąskie, inteligentne o cienkich rysach twarze ich o lekkoskośnych oczach zdradzały japońskie pochodzenie obu.
— Patrz, Iwari! — wskazał jeden z nich na połyskujące w oddali zakole rzeki. — To przecież Brahmaputra!
— Widzę! — uśmiechnął się starszy Japończyk. — Widzę i przypominam sobie, jakeś drżał wczoraj o nasze wielbłądy, Sumbaro, kiedy prom na środku rzeki przechylił się, natrafiwszy na kamień.
— Ha! — wzruszył ramionami Sumbara. — Myślałem, że cała nasza wyprawa weźmie w łeb! Tam za Tanglą nigdzie nie znaleźlibyśmy wielbłądów, bo wszystkie spędzono do Lhasy i Taszi-lumpo, pułkowniku. Poza tym byłem zły na Tybetańczyków. Bęcwały! Dobre dwa tysiące lat w tym samym miejscu przepływają rzekę i nie wiedzą, gdzie są kamienie...
Iwari zachichotał cichutko i chytrze.
— Tybetańczycy znają dokładnie łożysko Brahmaputry, ale zna go też ktoś inny... — mruknął zagadkowym głosem.
— Czyżbyś myślał, że to on namówił przewoźników? — spytał Sumbara z niepokojem. — Czyżby już podejrzewał?
— Nie twierdzę tego, ale... czyż jest to tak niemożliwe, majorze? — pytaniem na pytanie odpowiedział Iwari i ześlizgnął się z wielbłąda. — Musimy wyprostować nogi!
Po chwili podeszli obaj do Mongoła. Z wyrazu szacunku z jakim patrzyli na niego można byłoby wywnioskować, że ten olbrzymi człowiek o brzydkiej, ordynarnej, a jednocześnie dumnej twarzy jest czymś więcej niż zwykłym przewodnikiem przez „dach świata“, jak Tybetańczycy nazywają swoją niedostępną, tajemniczą, górzystą krainę.
Rzeczywiście obejrzawszy się dokoła Iwari powiedział:
— Dostojny kapłan dokonał prawdziwego cudu! W tak krótkim czasie i prawie bez przeszkód zrobiliśmy ten przebieg z Dołon-Nor aż do granicy Tybetu!...
Mongoł uśmiechnął się wyniośle i mruknął:
— Nie podejmuję się rzeczy, których wykonać nie mogę! Panowie widzieli, że zielony kamień mego pierścienia otwiera przede mną bramy klasztorów i usta ludzi, powtarzających trzy razy dziennie imię boskiego Buddy-Gotamy... teraz pozostaje nam jeszcze jedna próba, najcięższa bodaj próba...
— Próba? Tak już blisko jesteśmy granicy Assamu... — wtrącił niespokojnym głosem Iwari.
Mongoł rozwiązał szeroki pas i rozpiął długi kożuch barani. Ukazały się fałdy szerokiej szaty kapłańskiej z żółtego jedwabiu. Na tej wspaniałej tkaninie widniały liczne plamy i uszkodzenia — ślady dalekiej i ciężkiej snadź podróży.
Ślady jej odnaleźć można było również na twarzach i rękach podróżników, a nawet na wielbłądach.
Skóra ludzi opalona na węgiel przez mroźne wichry i odbite od śnieżnych pól promienie słońca, miała głębokie pęknięcia na wargach, nozdrzach i koło paznokci. Oczy o nadmiernie rozszerzonych źrenicach były przekrwione i otoczone zaczerwienionymi powiekami. Ruchy nawet u małych, szczupłych Japończyków odznaczały się niezwykłą dla tego ludu powolnością i ociężałością, nabytą na wielkich wysokościach, gdzie byle gwałtowniejsza praca mięśni powodowała krwotoki z nosa i uszu lub nawet nagłe omdlenie.
Wielbłądy, oszerszeniałe i okryte szronem, stały z nisko opuszczonymi łbami, ciężko robiąc bokami; z pysków ich i z chrapów zwisały długie sople zamarzniętej śliny i krwi. I tylko na jakach-sarłykach o końskich ogonach i zawsze wściekłych oczach nie znać było długiego i ciężkiego niewymownie marszu.
— Dostojny kapłan zna tu wszystkie drogi, ścieżki i przełęcze tak dokładnie, jak gdyby podróżował po swoim kraju Czacharów — odezwał się major Sumbara, zapalając cienką fajeczkę. — Bez mapy, kompasu i zegara nie omylił się wielki kapłan ani razu!
— Długo mieszkałem w klasztorze Taszi-lumpo i z polecenia świętobliwego Panczen-Lamy zwiedziłem wszystkie „kure“[1] i pustelnie wschodniej połaci Tybetu — odpowiedział. — Przed dziesięciu laty nie spotkalibyśmy tu bodaj żadnego człowieka, który nie znałby Dżałhandzy-hutuhty...[2] Z całego kraju napływały do mnie tłumy chorych...
— Tak, tak! — zawołał Iwari. — Słyszałem dziwne opowieści o waszej wiedzy lekarskiej, hutuhto! Ale pozwoli dostojny kapłan, że powtórzę mu moje pytanie. Jakiej jeszcze nowej próby musimy oczekiwać?
Lama spojrzał na słońce i zamruczał, zawijając się w poły kożucha.
— Gdy słońce przygasać pocznie na śnieżnym wierchu Kulhakangri, trafimy na drogę karawanową. Biegnie ona do klasztoru Tassgong. Tam czeka na nas próba...
Oczy Mongoła błysnęły dziwnym ogniem.
— Klasztor Tassgong? — powtórzył Sumbara. — Mamy informacje, że rządzi tam pundita Eher-balan... człowiek pewny, nasz...
Dżałhandzy zmrużył oczy i wydął wargi.
— Eher jest pewnym człowiekiem, oddanym sprawie, lecz przy nim jak cień nieodstępny tkwi ktoś inny... ktoś inny...
— O kim mówi dostojny kapłan? — spytali Japończycy.
Hutuhta jeszcze bardziej zmrużył oczy. Przez ledwie dostrzegalną szparę pomiędzy nabrzmiałymi powiekami, niby dwie niezagasłe, nikłe iskierki świeciły się z jakiejś niezbadanej głębiny drapieżne źrenice.
— Mówię o turdzy-lamie imieniem Bujuk — szepnął.
— Bujuk? Nie znam tego nazwiska! — zdumiał się Iwari.
Hutuhta pokiwał głową i machnął ręką.
— Tak też myślałem! — uśmiechnął się samymi tylko oczyma. — Opowiem o nim panom, ale przed tym spełnijmy przepis mojej wiary. My, lamaici na wszelkich niebezpiecznych miejscach musimy składać ofiary bogom i duchom. Na przełęczy Czetang włodarzy zły duch Puryn. Musimy uczcić i ułaskawić go ofiarami!
To mówiąc oczami wskazał na złożoną na spychu górskim kupę suchych gałęzi. Było to tak zwane „obo“, najprostszy na świecie ołtarz bóstwa.
Mongoł zeszedł trochę niżej, gdzie w głębokich szczelinach płaszczyły się tuż przy piargach zaczajone modrzewie niziutkie, chociaż o grubych, straszliwie wykoszlawionych i powyginanych pniach i gałęziach. Zrąbawszy dużym nożem trzy gałązki, rzucił je na „obo“ a potem, uchyliwszy połę kożucha, oddarł od podołu żółtej szaty pasemko jedwabnej tkaniny i zawiesił je na wystających ze stosu prętach.
— Ofiarujcie Purynowi soli i prosa... po garści! — powiedział podchodząc do towarzyszy.
Sięgnęli do „terkyłów“, skórzanych worów, zawieszonych na siodłach wielbłądzich, i pogrzebawszy w nich poczęli się zbliżać do „obo“.
— Stójcie! — zawołał Dżałhandzy. — Nie wolno rzucać ofiar na ziemię, trzeba je stawić w naczyniu.
— Mamy po jednej tylko miseczce... — zauważył major.
— Oddajcie je Purynowi! — poradził lama. — Wieczorem w Tassgong kupimy nowe miseczki u kupców chińskich mających swoją osadę pod murami klasztoru.
Gdy ofiary zostały umieszczone przed ołtarzem złego ducha przełęczy, hutuhta powiedział:
— Posilmy się prażonym prosem na sucho! — i wydobywszy z torby garść ziaren zaczął żuć je mocnymi, żółtymi zębami, przyglądając się sępowi, który z jękliwym kwileniem zataczał nad przełęczą coraz to węższe i węższe koła.
W pewnej chwili drapieżnik jak kamień spadł na jednego z wielbłądów, zatrzepotał nad nim potężnymi skrzydłami i, zanim Mongoł zdążył nadbiec, wyszarpnął nieszczęśliwemu zwierzęciu kawał mięsa z rany, natartej przez twarde siodło. Wielbłąd zatoczył się i wydał żałosny ryk.
— Wczoraj opadły go czarne wrony z czerwonymi dziobami, a dziś znów sęp! — zamruczał lama z troską w głosie. — Ten wielbłąd długo już nie pociągnie... Będziemy zmuszeni kupić nowego w Tassgongu, jeżeli tylko mnisi zechcą go nam sprzedać.
— Dlaczego by nie zechcieli? Zapłacimy złotem! — zauważył Iwari.
— Wszystko będzie zależało od turdzy-lamy Bujuka — warknął Mongoł.
Zapanowało milczenie.
Japończycy oczekiwali obiecanych im wyjaśnień i kładąc sobie do ust małe szczypty prosa przeżuwali je ostrożnie. Nagle Sumbara przypomniał coś sobie i wstał.
— Dam obrok zwierzętom — powiedział.
— Nie trzeba! — potrząsnął głową hutuhta. — Na takiej wysokości nawet sarłyki jeść nie będą.
Japończyk usiadł na odłamku skały i znowu w milczeniu żuł ziarnka prosa.
Mongoł zaspokoiwszy głód, otarł usta, wyszeptał jakąś modlitwę i zaczął swe opowiadanie, kołysząc się całym ciałem, co stało się nawyknieniem jeźdźca.
— Wiecie przecież, że Mongolia miała swego cesarza, z którym, nie uznając go oficjalnie, liczyły się jednak Chiny i Rosja?...
— A jakże! Był nim Żywy Budda, bogdochan, przeor klasztoru w Urdze — odpowiedzieli natychmiast Japończycy. — Ale Żywy Budda nie żyje! W roku 1926 zabili go bolszewicy, zająwszy stolicę Mongolii... — odpowiedział pułkownik.
Dżałhandzy potakiwał im ruchem głowy, a, gdy zamilkli, zamruczał:
— Bolszewicy nigdy by się nie odważyli zamordować Żywego Buddy, lecz podjął się tego przekupiony przez nich Bujuk. Piastował on wówczas straszliwą godność wśród lamów ze świty arcykapłana. Był turdzy-lamą!...
— Cóż to za godność? — spytał Iwari obcierając dłonie o poły kożucha.
— Turdzy-lama oznacza kapłana-truciciela! — szepnął Mongoł. — Wielcy arcykapłani z Lhasy, Taszi-lumpo i Urgi zwykle mają przy sobie turdzy-lamów.
— Po co?
— Na rozkaz kierowników naszej wiary usuwają oni niedogodnych, niebezpiecznych i buntowniczych ludzi — objaśnił hutuhta. — Bujuk użył swej wiedzy przeciwko osobie arcykapłana, po czym bolszewicy z łatwością już zagarnęli ojcowiznę wielkiego Dżengiza-chana — Mongolię!
— W jakiż sposób ten zdrajca mógł pozostać przy życiu?! — zawołał oburzony Sumbara.
— Tego nikt nie wie! — ze smutkiem odparł lama. — Dopiero w tym roku dowiedzieliśmy się przypadkowo, że pod przybranym nazwiskiem przebywa on w klasztorze Tassgong i ma tam ogromne wpływy.
— Bujuk przecież o nas nic nie wie, więc z tej strony nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo — wtrącił Iwari i spojrzawszy na hutuhtę dodał: — Chyba, że pozna was, kapłanie...
— Bujuk nie zna mnie! — przecząco potrząsnął głową Dżałhandzy. — Za czasów turdzy-lamy nie bywałem na dworze Żywego Buddy, gdyż nie zgadzałem się z wrogą względem Chin polityką arcykapłana i pomiędzy Urgą a klasztorem moim w Dołon-norze doszło w końcu do rozłamu.
Japończycy słuchali uważnie.
Hutuhta ciągnął dalej:
— Miałem sposobność przekonać się, że Bujuk ma długie ręce i długie uszy...
— Co to znaczy?
— Znaczy to, że ma swoich ludzi wszędzie i dokładnie wie, co się dzieje w naszym kraju. Była chwila, że bolszewicy zamierzali uczynić go arcykapłanem w Urdze! Bujuk — arcykapłanem w Urdze! — ze zgrozą w głosie powtórzył Dżałhandzy.
— Dlaczegóż nie zrobili tego? — spytał Sumbara. — Było by to dla nich wygodne i korzystne?
— Ach! — zaśmiał się hutuhta. — Bolszewicy poczęli wówczas właśnie wykorzeniać u siebie wszelkie religie, więc nie mogli już narażać się swoim komunistom uznaniem nowego arcykapłana!
Japończycy uśmiechali się chytrze i kiwali głowami.
Rozmowa się urwała.
Wszyscy myśleli o tym, co czeka ich w tajemniczym klasztorze Tassgong, gdzie miała siedzibę najsłynniejsza na cały Tybet, Mongolię, Sin-Kiang, Chiny, Birmanię i Indie szkoła kształcąca niezrównanych lekarzy tybetańskich, i gdzie zaczaił się morderca Żywego Buddy, lekarz-truciciel — nieuchwytny i podstępny.
Podróżnicy siedzieli w milczeniu patrząc przed siebie.
Ku wschodowi ni to grzebieniasty tułów potwornego smoka, ni to fale bijące w wiszary nadbrzeżne i nagle skamieniałe uchodziły w mglistą dal coraz to niższe uskoki Himalajów, by tam, gdzieś przed doliną Mekongu powiązać swoje gałęzie z zawiłą siecią grzbietów indochińskich. Poniżej przełęczy widniały fałdy szybko opadających spychów. Tam i sam pomiędzy ich graniami odcinały się od śniegu i szarych osypisk piargowych granatowoczarne plamy lasów modrzewiowych. O jakieś dwieście kroków od „obo“ widniał szkielet wielbłąda. Padł tu zapewne niedawno, gdyż na kościach jego pozostały jeszcze szmaty rudej skóry i czarnego mięsa, którego sępy nie zdołały poszarpać i pożreć.
Nagle rozległ się głośny tupot.
Na tej wysokości, w nieruchomym, stężałym powietrzu tupot wydał się niezwykle głośnym, tymczasem to tylko poruszyły się wielbłądy, przestępując z nogi na nogę.
— Wsiadajmy! — zawołał Mongoł. — Wielbłądy wypoczęły trochę i mogą już iść dalej. Zanieśmy raz jeszcze modły duchowi gór!
Poszli do „obo“ i nie zwrócili uwagi, że jeden z jaków raz po raz potrząsał brodatym łbem, boczył się i parskał. Gdy stali przy stosie gałęzi, narzuconych tu przez podróżnych, czekając aż Dżałhandzy skończy dość długą modlitwę i zaklęcia, spoza zachodniej krawędzi przełęczy wyślizgnął się jakiś człowiek a, śmignąwszy wśród głazów i złomisk, podczołgał się do wielbłądów i wprawnym ruchem ręki wbił im coś w obsady kopyt. Zanim hutuhta z towarzyszami powrócili do zwierząt, człowiek ów zniknął już w głębokiej rozpadlinie, ukrył się w niej i wsiąknął w szarzyznę skał, jak złowróżbny duch przełęczy, nienawidzący ludzi — Puryn.
Mongoł i Japończycy słyszeli jękliwe zawodzenia wielbłądów, lecz przecież nieraz już ryczały tak żałośnie, znużone daleką i niewymownie ciężką drogą. Dosiedli swoich dwugarbnych wierzchowców i puściwszy naprzód juczne sarłyki, ruszyli w dalszą drogę.
Przez dłuższy czas nie spostrzegali, że za nimi niby szkarłatne kwiaty maku na śniegu czerwieniły się gorące plamy krwi. Jeden krok wielbłądów i dwanaście nowych plam! Dopiero, gdy jedno ze zwierząt obchodząc sterczącą skałę potknęło się nagle i uklękło tak niespodziewanie, że major Sumbara stoczył się z siodła — Mongoł mruknął podejrzliwie i pytająco:
— Wielbłąd potknął się na stromym spychu?
Zatrzymał swego wierzchowca i zeskoczył na ziemię. Jednego rzutu oka starczyło mu, by zrozumieć, co się stało. Na śniegu szkarłatnymi znakami ktoś nieznany — człowiek czy duch — wypisał wyrok dla karawany. Hutuhta nic nie mówiąc pochylił się nad kopytem swego wielbłąda i wyciągnął długi kolec jakiejś rośliny.
— Sodzy-bajana! — szepnął w przerażeniu.
— Sodzy-bajana? — powtórzyli za nim Japończycy nazwę trującego krzewu. — Sodzy-bajana!... Co robić?...
Mongoł przykucnął przed wielbłądem, namyślając się. Wahał się widać i nie śmiał powziąć stanowczej decyzji. Wreszcie wyjął nóż z pochwy i począł go ostrzyć na kamieniu, popluwając na klingę. Po chwili powiedział:
— Wyciągnijcie kolec, wbity w lewe przednie kopyto! Przygotujcie rzemienie!
Błyskawicznym ruchem noża przeciął żyłę na nodze wielbłąda, a potem zrobił to samo innym, mrucząc:
— Niech odpłynie krew... To pomaga... No, a teraz przeciągnijcie wielbłądom nogi rzemieniami, żeby więcej nie krwawiły. Muszą dojść do Tassgongu... muszą!...
Skończywszy opatrunek ruszyli w dalszą drogę. Wielbłądy szły porykując przeciągle i postękując, niby żaląc się i błagając o ratunek.
Dżałhandzy, wpatrzony w coraz bardziej mglistą dal, szeptał jak gdyby jakieś zaklęcie potężne jedno i to samo słowo:
— Tassgong!... Tassgong!...
Rozumiał, co się stało. Nie wątpił już od dawna, że karawana jest śledzona bacznie i że ktoś jak cień, sunie za nią nawet w miejscach najdzikszych i najniebezpieczniejszych. Chociaż wyczuwał to instynktem nomada i wrodzonym mu darem jasnowidzenia, jednak jakaś również potężna a wroga siła nie pozwalała mu przeniknąć tajemnicy, od której zależał los całej wyprawy.
Dżałhandzy przypominał sobie różne wypadki.
Zaczęły się one od chwili, gdy prowadzona przezeń karawana wyruszywszy z Dołon-Noru weszła do górzystej krainy Ała-Szań. Tam wykrył studnię, do której nieznany wróg wrzucił rozkładający się kadłub barana i na trzy dni ludzi i zwierzęta pozbawił wody. Wkrótce po tym, gdy przechodzili wąską, głęboką dolinę w górach Wzun-Mo-Lun ktoś zrzucił na nich głazy i lawinę piargową ze zboczy Pao-Linu, lecz zaledwie raz jeden spostrzegł na piasku, przy jakiejś rzece ledwie widzialne ślady stóp ludzkich, ale tak nikłe, że nie był zupełnie przekonany, czy tędy przechodził człowiek.
A teraz znów na przełęczy Czetang!
Gdy Japończycy tamowali puszczoną krew wielbłądom, hutuhta obszedł całe siodło przełęczy, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł.
Zmysłami jasnowidza uświadamiał sobie, że musi stanąć w Tassgongu, że lama-truciciel jest już uprzedzony o zbliżającej się karawanie i o jej przewodniku, czuł też, że w klasztorze — niedawno jeszcze najbardziej oświeconym i sławnym w świecie lekarzy azjatyckich — spotka kogoś, kto będzie miał wpływ na podjętą w Dołon-Norze sprawę.
Szeroko rozwarte i w tej chwili zasnute jakąś ruchomą mgłą oczy przeora widziały tego człowieka.
Zdumienie nie opuszczało hutuhty, gdyż majaczył przed nim biały człowiek.
Skądże się znalazł w klasztorze tybetańskim ten wysoki, barczysty, młody człowiek o jasnych lekko wijących się włosach, szarych oczach i śmiałej, ogorzałej twarzy, na której nigdy nie gasnął wesoły, trochę szyderczy uśmiech? Widział oczami duszy inne jeszcze postacie: strasznego, chociaż pozornie skromnego, przygarbionego Bujuka, jakiegoś Mongoła z blizną na czole i obciętym uchem, przeora — młodego, ale poważnego i dostojnego — punditę Eher-balana, chociaż nigdy się z nim nie spotykał; rozróżniał jeszcze innych ludzi, lecz wszystkich przysłaniała sobą młoda, roześmiana twarz białego człowieka.
Karawana schodziła powolnie ze zboczy górskich.
Wielbłądy kulejąc i porykując głucho szły jeden za drugim, zwyczajem swoim wpatrzone w daleki horyzont. Uosobienie dążenia! Powolne jaki zgrzytając twardymi racicami na piargu i osypiskach drobnych kamieni szli przodem, wbijając ślepia w ziemię.
Znikły niebawem ostatnie plamy śniegu na szarobrunatnej kamienistej glebie.
Za głazami, od strony południowej tu i tam błyskały czerwienią i żółcizną jakieś kwiaty do krokusów podobne. Wyżej już podnosiły swe gałęzie ciemne modrzewie. Trochę niżej wybijały się spomiędzy kamieni kępy szarej, twardej jak druty trawy, a jeszcze dalej ścieżka wić się poczęła pomiędzy krzakami kwitnących różaneczników. Coraz częściej śmigały myszy i jaszczurki, z haszczy z łopotem skrzydeł wylatywały połyskliwe bażanty i czarne indyki górskie. Nad strumykiem biegnącym przez gąszcz krzaków czatował na pstrągi siedzący na gałęzi zielono-złocisty zimorodek, nieruchomo wpatrzony w zimną i wartką strugę.
Ociepliło się znacznie.
Pułkownik Iwari zrzucił futro pozostawszy w długiej bluzie zamszowej ściągniętej szerokim pasem skórzanym.
Hutuhta, zdjąwszy uszatą czapkę wilczą, wycierał czerwoną chustką okrągłą, podgoloną czaszkę, lecz oczy jego pełne były zdumienia i dręczących go obaw.
Wkrótce karawana minęła kopulaste „obo“, noszące ślady architektury birmańskiej. Wielbłądy szły coraz wolniej, co chwila potykały się, a nawet przystawały, dysząc ciężko i chrapliwie.
— Nie ma rady, musimy zsiąść! — zamruczał Mongoł i zeskoczył na ziemię.
Ledwie zdążyli zejść z siodeł i ruszyć dalej, gdy spostrzegli lasek modrzewiowy, nad którym rozrzucały szeroko swe złociste gałęzie sosny o nierównych, powykręcanych pniach, okrytych szarymi porostami. Na jego skraju paliło się ognisko, a dwóch ludzi rzucało do płomieni suche gałęzie.
Mongoł podszedł do obozowiska i pozdrowił nieznajomych imieniem Buddy:
— Om, mani padme hung!
Odpowiedzieli mu z uszanowaniem pochylając przed nim głowy, ponieważ przed bystrymi oczami górali nie ukrył się wyglądający spomiędzy pół kożucha rąbek żółtej szaty, oznaki kapłana wysokiego stopnia. Hutuhta wypytywał się o drogę i opowiedział im o znużonych wielbłądach i ich poranionych kopytach. Z odpowiedzi krajowców Dżałhandzy zrozumiał, że są to pasterze z okolic Dhirungu, gdzie lamowie mieli słynne plantacje roślin leczniczych.
— W takim razie znacie dobrze drogę do Tassgongu? — spytał ich hutuhta.
— Znamy, dostojny lamo! — odpowiedzieli. — Jedziecie w dobrym kierunku, lecz bliższa jest droga przez Kiotung, znacznie bliższa! Idąc nią wielbłądy wasze dociągną do klasztoru.
— Możebyście wyprowadzili nas na tę drogę? — zaproponował im lama. — Moi towarzysze, znakomici uczeni japońscy, zapłacą wam jak zechcecie: złotem czy srebrem.
— Dobrze! — zgodzili się z radością pasterze. — Za potokiem, który przetnie waszą ścieżkę, skręćcie na lewo i minąwszy lasek w kotlinie podnoście się na grzbiet górski. Tam dopędzimy was, bo tymczasem musimy czekać na przybycie towarzyszy z sarłykami i zbudować szałas, czcigodny lamo, sługo Wielkiego Nauczyciela Buddy!
Hutuhta podniósł rękę na znak błogosławieństwa i powrócił do Japończyków.
Wsiedli znów na wielbłądy i pojechali rozglądając się po okolicy.
Stawała się coraz bardziej malowniczą i zaludnioną.
To tu, to tam w głębszych dolinach widniały ubogie wioski. Cieszyły wzrok unoszące się ku niebu dymy siedzib ludzkich. Coraz więcej gajów, złożonych nie tylko z drzew iglastych, ale i z liściastych, czaiło się pomiędzy fałdami gór; na gładkich płaszczyznach spychów zieleniała soczysta trawa, gdzie pasły się stadka argali o potężnych rogach i migały płowe grzbiety i rozłożyste wieńce płochliwych jeleni.
Za potokiem koło lasku dogonili karawanę dwaj pasterze na drobnych, półdzikich, lecz śmigłych konikach częstotliwie tupoczących małymi a twardymi jak stal kopytami. Z podziwem przyglądali się Japończykom, a potem ze wszystkich stron długo i uważnie oglądali wielbłądy.
— Uhm... uhm... — mruczeli jak niedźwiedzie i kręcili głowami zdobnymi w krótkie warkoczyki. — Padną wam te wielbłądy, lecz do Tassgongu dojdą jednak...
Rozmawiając z Dżałhandzy doprowadzili wreszcie karawanę do rozstaju, gdzie rozbiegały się na trzy strony drogi z licznymi śladami koni, sarłyków i owiec.
Jeden z pasterzy wskazał im kierunek i powiedział, że zdrożeni podróżnicy wnet po zachodzie słońca staną przed bramą klasztoru. Otrzymawszy zapłatę przewodnicy smagnęli konie batami i jak szaleni pomknęli w skok.
Chociaż zwierzęta wlokły się noga za nogą, karawana wszakże o zachodzie słońca istotnie dotarła do Tassgongu.
Lama spostrzegł całe stado wielbłądów i jaków, oraz spory tabunek koni pasących się na łąkach podgórskich należących do klasztoru, o czym świadczyły trójkątne flagi łopoczące na wysokich masztach. W dość znacznej osadzie chińskiej lepiącej się do wysokich murów klasztornych roiło się od ludzi, lecz brama, okryta czerwoną laką i osłonięta grzebieniastym, fantastycznie powyginanym dachem czterospadowym, była już zamknięta.
Spoza muru podnosiły się wymyślne, podobne do szczytów namiotów dachy z różnobarwnych tabliczek, ułożonych na wzór łusek tajemniczych ryb „vaira varahi“ z turkusowego jeziora Jamdok, gdzie uczeni mnisi na tych rybach szukają imienia następcy Dałaj-Lamy — najwyższego dostojnika buddystów-lamaitów. Ponad dachami strzelały ostre iglice kaplic, „obo“, grobowców znakomitych lamów-lekarzy, przeorów i punditów. Tuż za murami ciągnęły się czarne dachy domów mieszkalnych dla mnichów, szkoły, szpitali i gospody dla przybywających po poradę pacjentów z najdalszych zakątków Azji, a nawet Europy.
Po zachodzie słońca wstęp do klasztorów buddyjskich jest surowo zakazany, więc czerwona brama, jedyna w czworoboku wysokich murów, była już niedostępna.
Karawana stanęła w handlowej osadzie chińskiej.
Wielbłądy pokładły się natychmiast i żadna siła nie zdołałaby podnieść do reszty wyczerpanych i osłabionych zwierząt. Nawet sarłyki stały ze zwieszonymi łbami i przymkniętymi oczami.
Dżałhandzy wypytawszy się dokładnie odnalazł zajazd chiński i wkrótce do ciasnej i ciemnej izdebki wnoszono już bagaże podróżników.
— Zabierzcie nasze zwierzęta i, gdy wypoczną, dajcie im obroku — powiedział hutuhta do usługujących im Chińczyków. — A teraz przynieście dużo ciepłej wody dla tych znakomitych cudzoziemców, bo zdrożeni są i chcieliby się umyć przed posiłkiem i spoczynkiem.
Chińczycy powtarzając jedno tylko słowo „szan-ho“[3] nisko kłaniali się gościom i szybko spełniali ich rozkazy. Póki Japończycy zmywali z siebie kurz i sadzę dymiących ognisk, a potem golili się i strzygli sobie wzajemnie odrośnięte włosy, Mongoł, nie uznający mydła i wody do mycia, poszedł do „obo“, stojącego nad brzegiem szerokiego potoku. Pomodliwszy się przed płaskorzeźbą przedstawiającą ducha Himalajów o trzynastu obliczach i ośmiu rękach, plusnął sobie na twarz kilka kropel wody, przetarł oczy i wypowiedziawszy sakramentalny frazes: „om, mani padme hung“, ruszył na zwiady.
W zajazdach, prywatnych domach kupców, jadłodajniach i herbaciarniach rojno było i tłoczno. Tego dnia przybyło do Tassgongu kilka naraz karawan z Nepalu, Bengalu, Birmanii, Assamu, Tonkinu i z nadmorskiej prowincji chińskiej Fukien.
Goście należeli do różnych warstw społecznych. Byli wśród nich jacyś arystokraci, pomniejsi radżowie z Bengalu i książęta nepalscy, bogaci kupcy chińscy i kilku wysokiej rangi kapłanów kultu Buddy z Tonkinu; ci ostatni przybyli do klasztoru z orkiestrą i całą trupą tancerek — drobnych, niby lalki wyrzeźbione z pożółkłej kości słoniowej, strojnych w jedwabie, ciężkie hafty i brzęczące klejnoty. Kobietki te o tajemniczych oczach i jak gdyby skamieniałych twarzach rasowych oglądały wystawione towary i szły lekkim, tanecznym krokiem, szeleszcząc jedwabnymi tkaninami, brzękając w dzwoneczki lub klaszcząc w kastaniety z muszli. Tłum Chińczyków i brzydkich, straszliwie brudnych Tybetanek otaczał je i przyglądał im się z ciekawością.
Dżałhandzy dowiedział się, że nepalscy i bengalscy goście przybyli tu w celu porady u znakomitych lekarzy na różne dolegliwości ludzkie; tonkińczycy szukali u wpływowych lamów poparcia na dworze Dałaj-Lamy swego kandydata na stanowisko wielkiego kapłana w Cao-Bangu; Chińczycy przywieźli broń, przemyconą przez granicę chińską, cegiełki najlepszej zielonej herbaty i blaszanki z opium.
— Jestem lamą z małego, biednego „kure“ w Ordosie — mówił do Chińczyka-kupca mrużąc oczy hutuhta — ale jestem też lekarzem, więc przyjechałem z lekarzami japońskimi, by nabrać w Tassgongu prawdziwej wiedzy. Ale, ale! Opowiadano mi w jakimś klasztorze, że macie tu białego człowieka o jasnych włosach... któż to taki?
— Prawda, że mamy takiego! — uśmiechnął się kupiec. — Wesoły człowiek i rozmowny! Mieszka w klasztorze i jest przyjacielem Sain-Noina! Opowiadają o nim, że jest znakomitym lekarzem zza Oceanu...
— Zza Oceanu?! — zdziwił się Dżałhandzy. — Cóż on tu robi?
— Uczy się u najuczeńszych lamów i płaci im za to hojnie! — objaśnił Chińczyk ssąc onyksowy cybuch długiej fajki.
— Jakich tu macie uczonych lamów-lekarzy? — spytał hutuhta, a gdy kupiec począł wymieniać ich nazwiska, przerwał rozgadanemu Chińczykowi i rzucił niby od niechcenia. — Słyszałem o jakimś Bujuku...
— Cyt... — syknął kupiec. — Tego nazwiska nie wolno tu wymieniać... Ściany mają uszy...
— Co to znaczy? — spytał Mongoł unosząc brwi, ale Chińczyk machał tylko rękami i nic już więcej powiedzieć nie chciał, z obawą patrząc na ogromnego, ospowatego przybysza.
Dżałhandzy pożegnał go i odszedł myśląc o tym, że straszliwy truciciel zapewne już i tu dał się we znaki.
Powróciwszy do towarzyszy, szczelnie zamknął drzwi i szepnął do nich:
— Od jutra macie nic nie jeść i nie pić w osadzie, ani też w klasztorze!
— Skazujesz nas, dostojny lamo, na śmierć głodową? — uśmiechnął się Iwari.
— Sam będę dostarczał pożywienia — szepnął znowu. — Pamiętajcie o Bujuku!
Japończycy zmrużyli czarne, przenikliwe oczy i kiwnęli głowami.
W godzinę po tej rozmowie posiliwszy się w jadłodajni, wszyscy powrócili do zajazdu i zaczęli układać się do snu.
Spali już twardym snem śmiertelnie znużonych ludzi, gdy nagle Japończycy zerwali się z posłania i poczęli wpatrywać się w ciemność. Skądś spoza ścian zajazdu dobiegały tu i, zda się, sączyły poprzez wszystkie szpary w ramach okien i drzwi jakieś basowe, drgające dźwięki.
— Co to jest? — pytali szeptem, tarmosząc hutuhtę, który chrapał głośno.
Dżałhandzy posłuchał chwilkę i odpowiedział sennym głosem.
— To sygnał do modlitwy o północy... Śpijcie... Om, mani padme hung! Wielki Buddo, opiekunie i doradco... Om, om, om! — z tymi słowami usnął na nowo i począł chrapać bełkocąc coś przez sen.