Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
Czy można! był to doktor? Poznałbym go przecie
Szekspir.

Przez pięć lub sześć minut upłynionych, nim Edward i major Hartmann ukazali się znowu, Ryszard Jones i większa część ochotników weszli na taras. Ostatni ci opowiedziawszy wzajem swe bohaterskie czyny, udzielalj sobie domysły względem ogólnego wypadku wyprawy. Lecz widok dwóch rozjemców wychodzących z pieczary, zamknął wszystkim usta.
Na krześle, pokrytem niewyprawną skórą daniela, nieśli starca, którego postawili ostrożnie i z uszanowaniem wpośród zgromadzenia. Miał on głowę pokrytą włosem białym jak śnieg, odzież jego starannej czystości podobna była do tej, jaką nosiły pierwsze stany społeczeństwa, lecz zużyta aż do nitki i łatana, na nogach zaś miał obuwie takie, jakiego używają naczelnicy indyjscy i z największą pracą wyrobione. Postawa jego była poważna, trzymanie się pełne godności, lecz oczy bez wyrazu, zwracające się koleją na wszystkich otaczających, widocznie przekonywały, iż doszedł do tego kresu, w którym starość wraca umysłowi słabość dziecinnego wieku.
Natty stojąc za krzesłem, oparty na swej fuzyi, okazywał wśród tych, co się zgromadzili dla przytrzymania go, spokojność, dowodzącą, iż był zajęty interesami, które miał za ważniejsze od własnych. Major Hartmann stojąc po prawej stronie starca, ocierał od czasu do czasu łzy toczące się mu z oczu, a Edward po lewej patrzał nań z wyrazem czułości i politowania.
Wszystkich oczy zwrócone były na tę gruppę, lecz każdy zostawał w milczeniu. Nakoniec starzec obejrzawszy naprzemian wszystkich otaczających, usiłował podnieść się nieco z krzesła, przez pamięć nałogowej grzeczności powitał naokoło i przemówił głosem zgasłym i drżącym:
— Chciejcie moście panowie usiąść, rada natychmiast się rozpocznie. Wszyscy, którzy kochają monarchę dobroczynnego i cnotliwego, powinni przykładać się do utrzymania władzy praw w tych osadach. Usiądźcie, proszę was, mości panowie, wojska się zatrzymają tej nocy.
— Kto wytłumaczy tę scenę? — rzekł Marmaduk — jest to obłąkanie umysłu.
— Nie. panie — odpowiedział Edward ze stałością — jest to upadek natury. Teraz pokazać należy, komu przypisać mamy godzien opłakania stan, do jakiego starzec ten przywiedziony został.
— Ci panowie obiadować będą z nami, mój synu — rzekł starzec obracając się do Edwarda i słysząc głos mu miły, który poznał. — Rozkaż przygotować ucztę godną oficerów Jego Król. Mości. Wszakże wiesz, że mamy zawsze najlepszą zwierzynę podług potrzeby.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Marmaduk głosem niespokojnym, okazującym, iż poczynał wpadać na pewne domysły.
— Kto jest ten człowiek? — powtórzył Edward spokojnie, lecz ze wzrastającem poruszeniem, w miarę tego jak mówił. — Człowiek ten mieszkaniec pieczary, mości panie, pozbawiony wszystkiego co życie może uczynić pożądanem, był niegdyś towarzyszem i radzcą rządzących tym krajem. Człowiek ten tak słaby i styrany, był wojownikiem dzielonym 1 nieulęknionym tak, iż wszystkie narody indyjskie przezwały go Spożywaczem Ognia. Człowiek pozbawiony chaty, w której spoczęłaby jego głowa, był niegdyś panem, sędzio Templu, i prawnym dziedzicem ziemi, na której się znajdujemy.
— A więc — zawołał Marmaduk głosem żywego wzruszenia — jest to major Effingham, który znikł od niejakiego czasu?
— On nim jest, sędzio — zawołał major Hartmann i ja cię o tem zapewniam.
— A wy — zapytał Templ, obracając się do Edwarda i z trudnością wymawiając — kim więc jesteście?
— Jego wnukiem — odpowiedział młodzieniec.
Przez minutę panowało głębokie milczenie. Wszystkich oczy zwrócone były na dwóch rozmawiających, a major Hartmann, jak się zdawało, oczekiwał wypadku tego objaśnienia z większą niecierpliwością, jak niespokojnością. Nakoniec Marmaduk podnosząc głowę dotychczas zwieszoną na piersi, nie ze wstydu, lecz by w milczeniu złożyć dzięki niebu, wziął za rękę młodego Effinghama, tak bowiem na przyszłość nazywać Edwarda będziemy, i ścisnął ją uprzejmie.
— Pojmuję wszystko teraz dopiero — rzekł: — przebaczam ci wszystkie uprzedzenia, podejrzenia, wszystko przebaczam, tego tylko darować nie mogę, i żeś ścierpiał, by starzec ten żył w tak opłakanym stanie, kiedy dom mój i majątek były na wasze rozkazy.
— Nie raz wam mówiłem! — zawołał major Hartmann — iż Marmaduk Templ człowiek dzielny i wierny jak stal, że nigdy nie opuściłby przyjaciela w potrzebie!
— To prawda p. Templ — rzekł Effingham, — iż moją opinię, jaką miałem o waszych postępkach, zachwiało to? co mi mówił szanowny major Hartmann. Wiedziałem, iż on był towarzyszem i przyjacielem mojego dziada, znałem jego sprawiedliwość i dobroć serca, i udałem się na brzegi Mohawku zasięgnąć jego rady, gdym postrzegł, iż niepodobna, aby ten nieszczęśliwy starzec mógł dłużej zostawać w schronieniu, które był winien staraniom poczciwego Bumpo. Major jest waszym przyjacielem Templu, lecz jeśli to, co mi powiedział, prawda, mój ojciec i ja możeśmy was zbyt surowo sądzili.
— Mówicie o swym ojcu, czyliż on rzeczywiście wsiadł na okręt? Czy prawda, iż zginął podczas rozbicia się okrętu?
— Niezawodnie. Zostawił mię w Nowej Szkocyi, udając się do Anglii, w celu otrzymania wynagrodzenia strat, jakie poniósł w tym kraju, dla swego poświęcenia się sprawie królewskiej. Po wielu krokach, po upływie znacznego czasu i po długiem oczekiwaniu, otrzymał zarząd jednej z wysp Antylskich i wybrał się dla objęcia go, spodziewając się później wyszukać mojego dziada w miejscu, w którem on zostawał w czasie wojny i potem.
— Lecz ty, młodzieńcze, ty! Mnie zapewniano, iż razem z nim zginąłeś.
Lekki rumieniec wystąpił w tej chwili na lice młodego Effinghama, który dostrzegł, iż ochotnicy Templtonu uszykowali się naokoło nich i z ciekawością przysłuchiwali się tej rozmowie. Zauważał to Marmaduk i obróciwszy się ku weteranowi, który więcej potrzebował czasu do powtórnego wejścia na taras, niż do zestąpienia z niego, rzekł:
— Kapitanie Hollister, odprowadź wojsko do Templtonu, niech każdy powraca do zwykłych zatrudnień. Gorliwość szeryfa w wykonaniu praw zadaleko go uniosła. Doktorze Todd, racz towarzyszyć p. Doolitlowi, aczkolwiek rana, którą odebrał, nie wydaje się niebezpieczną, może jednak będzie potrzebował waszej pomocy. Ryszardzie, bądź tak dobrym, chciej dopilnować, aby mi przysłano powóz pod górę. Beniaminie, wracaj do swych obowiązków w moim domu.
Rozmaite te rozkazy niezbyt były przyjemne dla odbierających, których obudzona ciekawość żądała całkowitego zaspokojenia, lecz weszło już we zwyczaj okazywać niezwłoczne posłuszeństwo Marmadukowi i natychmiast go usłuchano. Na tarasie pozostały osoby mające bezpośredni udział w tej sprawie.
— Nim nadejdzie powóz dla przewiezienia waszego dziada w mój dom rzekł Marmaduk do Effinghama — czy nie byłoby lepiej wnieść go do pieczary?
— Powietrze mu jest pomocne, staraliśmy się zawsze, by niem oddychał, ilekroć mogliśmy to uczynić bez niebezpieczeństwa. Lecz nie wiem co robić panie Hartmann, czy powinienem, czy mogę przystać na to, aby major Effingham mieszkał w domu sędziego Templa?
— Sam to osądzisz — zagadnął Marmaduk — — Ojciec twój był przyjacielem mej młodości. On mi powierzył staranie o swym majątku, a taką ufność miał we mnie, iż gdyśmy się rozstawali, nie chciał żadnego aktu prawnego, któryby poświadczał o depozycie zostającym w mych rękach. Musiałeś go o tem słyszeć mówiącego?
— Zaiste mości panie — odpowiedział Effingham z gorzkim uśmiechem.
— Każdy z nas jął się odmiennego stronnictwa politycznego. Jeśliby sprawa Ameryki odniosła tryumf, ojciec wasz nie narażał się na niebezpieczeństwo, nikt bowiem nie wiedział, iż mam w depozycie jego majątek, nie było na to żadnego dowodu ani śladu. Przeciwnie zaś, jeśliby Anglia odzyskała swe panowanie nad tym krajem, któżby mógł wziąć za złe, gdybym wrócił tak dobrze myślącemu poddanemu jak major Effingham, wszystko co mu należało? Czyli to nie jest rzecz jasna?
— Proszę mówić dalej, nie przerywam panu — rzekł Edward Effingham z tymże wyrazem niedowierzania.
— Istna to jest prawda! — zawołał major Hartmann, — ja mówiłem, iż ani jednego włosa nieszczerości nie ma na głowie sędziego Templa.
— Wszystkim nam wiadomo jaki był wypadek tej walki, dalej rzecz ciągnął Marmaduk — Dziad wasz pozostał w Konnektikut, gdzie regularnie od ojca waszego odbierał wsparcie. Wiedziałem o tem dokładnie, chociażem nigdy nie widział majora. Ojciec wasz udał się do Nowej Szkocyi i trudnił się poszukiwaniem wynagrodzenia, jakie mu winna była Anglia. Nie małej to było wagi, gdyż wszystkie jego dobra skonfiskowano, a ja nabyłem one. Czyliż nie było rzeczą naturalną życzyć, aby słusznym jego domaganiom się sprawiedliwość wymierzono? Upadłyby one same przez się, gdybym publicznie zeznał, iż okupiłem dobra jego, których wartość przemysł mój stokrotnie pomnożył, w zamiarze powrócenia mu, i że uważam siebie tylko za ich administratora. Wszakże wiesz, że od czasu wojny, w rozmaitych epokach, posyłałem mu znaczne summy?
— Tak jest, posyłaliście mu aż do czasu nim....
— Nim nie odesłał listów moich nieodpieczętowanych. Podobnym jesteś do swego ojca, Oliwierze, był on żywy i popędliwy. Nadto może mi na złe wyszło, iż zadaleko posunąłem moje rachuby. Może nie powinienem go był przez tak długi czas zostawiać w zupełnej niewiadomości o mych prawdziwych zamiarach, chcąc go pobudzić do popierania z większą czynnością swoich domagań się przeciw Anglii. Jednakże, gdym postrzegł, iż nie przyjmował posyłanych mu pieniędzy, pisałem dając mu poznać prawdziwy stan rzeczy, i zapewne oddałby mi sprawiedliwość prędzej, gdyby nie trwał w postanowieniu odsyłania listów nieotwieranych. Lecz cieszę się tem przekonaniem, iż mi oddaj słuszność przed śmiercią, albowiem jak mi doniósł mój agent, czytał list mój ostatni adressowany do Anglii. Umarł mój przyjaciel, Oliwierze, i mniemałem, że razem z nim zginąłeś.
— Ubóztwo nasze nie dozwoliło zapłacić za dwa miejsca na przejazd, zostawił mię przeto w Ameryce, a gdym otrzymał smutną wiadomość o jego śmierci, byłem prawie bez grosza.
— I jakże wówczas postąpiłeś mój biedny Oliwierze?
— Udałem się do Konnektikut szukać mojego dziada, wiedziałem bowiem, iż śmierć ojca zostawiła go bez wszelkiej pomocy. Nie znalazłem go tam, i nie bez trudności wymogłem na nędzniku, który opuścił go w biedzie, wyznanie, iż się on oddalił z jednym ze swych dawnych sług. Nie wątpiłem, iż to był Natty, albowiem ojciec mi często mówił...
— A więc Natty był na usługach waszego dziada?
— Nie wiedzieliżeście o tem?
— Zkądże miałem wiedzieć? Nigdy nie widziałem majora, nigdy nie słyszałem nazwiska Bumpo. Znałem go tylko jako człowieka żyjącego w lasach z myśliwstwa, a nie jest to rzecz nadzwyczajna w tym kraju, by mogła obudzić zadziwienie.
— Wychował się on w domu mojego dziada, odbył z nim wszystkie kampanie, a ponieważ lubił żyć sam jeden w lasach, był przeto zostawiony jako w pewien sposób locum trenens na gruntach, jakie stary Mohegan, któremu dziad mój ratował życie w jednej bitwie, dlań wyjednał od Delawarów, kiedy go przyjęli do swego pokolenia za naczelnika.
— I taki jest początek waszej krwi indyjskiej?
— Nie miałem innego. Majora Effiaghama przysposobił stary Mohegan, najznamienitszy wówczas naczelnik swego narodu. Ojciec mój w młodzieńczym wieku odebrał nazwanie Orła, z przyczyny, jak mi powiadano, składu jego twarzy, i Mohegan nigdy nie dawał mi innego, z tego to powodu nazywał mię Delawarem, a były takie chwile, w których chciałem nim zostać rzeczywiście.
Gdy młody Effingham skończył, rzekł Marmaduk:
— Mów dalej, proszę cię.
— Nie wiele mi zostaje do mówienia. Przybyłem tutaj, ponieważ słyszałem nieraz, iż Natty mieszkał nad brzegami tego jeziora, znalazłem go w samej rzeczy, okazującego w skrytości najczulsze starania dawnemu swemu panu; sam bowiem nie mógł znieść myśli, aby człowieka, na którego cały lud niegdyś patrzał z uszanowaniem, wystawić światu na widowisko w takim stanie, do jakiego wiek i nieszczęścia go przywiodły.
— I cóż natenczas uczyniłeś?
— Nie wiele pieniędzy pozostałych obróciłem na kupno strzelby i grubej odzieży; zacząłem polować z Nattym, Dalsze wypadki wiadome wam, panie Templu.
— I zgoła nie wspomniałeś o starym Frycu Hartmannie! — zawołał major tonem wymówki — Imię Fryc Hartmanna nigdyż nie wyszło z ust waszego ojca?
— Możem i źle postępował, panowie — odpowiedział Effingham — lecz miałem dumę i nie mogłem zniżyć się do zeznań, do jakich dzień dzisiejszy mnie zniewolił. Jeśliby mój dziad żył aż do jesieni, spodziewałem się go przeprowadzić do Nowego Yorku. Mamy tam dalekich krewnych, a oni winni byli najpierw nauczyć się przebaczać tym, którzy bronili sprawy królewskiej. Lecz nagle zasłabł, i lękam się, aby wkrótce nie spoczął obok Mohegana.
Powietrze było czyste i dzień piękny, pozostali przeto na tarasie aż do przybycia powozu p. Templa. Rozmowa dalej się ciągnęła, z interesem coraz bardziej wzrastającym, gdy każdy okres służył ku wystawieniu w czystszem świetle dobroczynnych zamiarów Marmaduka, i za każdą chwilą zmniejszały się uprzedzenia, jakie młody Effingham powziął przeciwko niemu, nie czynił więc żadnego oporu względem przeniesienia swego dziada do sędziego, i starzec okazał pewien rodzaj radości dziecinnej, ujrzawszy się w powozie. Gdy go zaniesiono do salonu, zwracał koleją oczy na wszystkie sprzęty, zdawało się jakoby ta myśl go opanowała, iż wrócił do swego domu, przemawiał bowiem kilką nieznaczącemi słowy grzeczności do wszystkich, jak gdyby był gospodarzem. Znużenie po podróży i praca, jaką przyczyniła jego umysłowi nagła zmiana zaszła w jego położeniu, wprawiły go wkrótce w pewien stan odrętwienia, wnuk jego i Natty zanieśli go do pokoju dlań przygotowanego i położyli w wygodnem łóżku, zbytek, jakiego, od roku już nie znał. Aggy natenczas oznajmił Effinghamowi, iż p. Templ chce z nim pomówić w bibliotece, Oliwier przeto zostawiwszy Nattego przy swoim dziadku, udał się tam natychmiast i znalazł sędziego z majorem Hartmannem.
— Przeczytaj ten papier Oliwierze — rzekł Marmaduk, ujrzawszy wchodzącego — a przekonasz się, iż daleki od tego, bym chciał szkodzić twej familii za życia, użyłem wszelkich środków, aby jej wymierzono sprawiedliwość, nawet po mojej śmierci.
Effingham wziął papier podany i z pierwszego rzutu oka poznał, iż to był testament Templa. Jakkolwiek pomieszany i wzruszony, postrzegł atoli, iż data w nim najdokładniej odpowiadała epoce, kiedy Marmaduk przez czas niejaki pogrążony był w strapieniu, odebrawszy wiadomości od swego korrespondenta z Anglii. W miarę postępu w czytaniu, oczy jego rosiły się łzami, a ręka zaledwo mogła utrzymać papier, gwałtownem poruszona drżeniem.
Testament poczynał się od zwyczajnego wstępu i Van der School nie zapomniał ani jednego wyrazu formy lub praktyki, lecz w dalszym ciągu można było poznać oczywiście styl Marmaduka. Wymieniał on jasno i najdokładniej obowiązki swoje względem pułkownika Effinghama, rodzaj ich stosunków, okoliczności jakie ich rozdzieliły i zupełną ufność, jaką przyjaciel jego w nim pokładał. Dalej wyjaśniał pobudki swego postępowania, które się mogło wydać podejrzanem dla pułkownika, mimo znacznych summ jakie mu posłał, w końcu nadmieniał, iż widząc że przyjaciel nie chciał odbierać jego listów, czynił bezskutecznie usiłowania w Konnektikut, by znaleźć majora Effinghama jego ojca, który nagle zniknął; i że należało wnosić, iż syn pułkownika zginął z nim razem w czasie rozbicia się okrętu. Wyłożywszy tym sposobem wszystkie fakta, na których związek winni dopiero czytelnicy nasi zwrócić uwagę, przystąpił potem do wykazania rachunku summ odebranych od swego przyjaciela. Zapisywał dalej majorowi Oliwierowi Effingham, pułkownikowi Edwardowi Effingham, albo Oliwierowi Edwardowi Effingham synowi ostatniego, lub ich potomkom w linii prostej, połowę wszystkich dóbr nieruchomych doń należących i mianował egzekutorów testamentu, obowiązanych czuwać nad wykonaniem tego rozporządzenia. Lecz jeśliby nie odkryto w przeciągu piętnastu lat nikogo z pomienionych osób, mających prawo do tego zapisu, stawał się on nieważnym i niebyłym, a ogół wszystkich dóbr przechodził do jego córki z obowiązkiem, iżby wypłaciła prawnym dziedzicom przerzeczonych Effinghamów, główne summy jakie przyjął od pułkownika i procenta podług prawa.
Łzy się rzuciły z oczu Oliwiera, gdy przeczytał to niezbite świadectwo prawości Marmaduka, i jeszcze spojrzenia jego zwrócone były na papier, kiedy głos, miły, którego dźwięk lekkiem go przejął poruszeniem, wyrzekł mu prawie do ucha:
— Jakże więc, Oliwierze, jeszczeż o nas powątpiewasz?
— Nigdym o pani nie wątpił, — zawołał Effingham biorąc rękę Elżbiety, — nie, moje zaufanie w was ani na chwilę nie zachwiało się.
— A w moim ojcu?
— Niech błogosławieństwo niebios nań się zleje!
— Dziękuję ci, mój synu — rzekł Marmaduk ściskając mu rękę. — Obaj możemy sobie uczynić niejakie zarzuty, ty byłeś nazbyt żywym, ja nadto powolnym. Połowa dóbr moich do ciebie należy od tej chwili, a jeśli mię podejrzenia nie mylą, mniemam, iż i druga połowa nie zostanie odłączona.
To rzekłszy wziął rękę swej córki, podał ją Effinghamowi i skinął na majora aby z nim wyszedł.
— Ach, ach, miss Templ! — rzekł major uśmiechając się, — już nie jestem tem, czem byłem gdym służył z jego dziadem na jeziorach, inaczej nie łatwoby mu było odnieść tak piękną nagrodę!
— Daj pokój temu, Fryc, — rzekł Marmaduk — pamiętaj, iż masz siedmdziesiąt lat i że Ryszard czeka na was z toddy podług jego przepisów zrobionym.
— Ryszard! — zawołał major — der Teufel! jego toddy dobry chyba tylko dla mego konia, zaprawia go melissem z cukru klonowego. Ja go nauczę jak robić.
Marmaduk wyprowadził go z pokoju i przymknął drzwi za sobą pożegnawszy z uśmiechem młodą parę.
Omylą się czytelnicy, gdy się spodziewają, iż drzwi te zaraz otworzymy. Powiemy tylko, iż rozmowa trwała bardzo długo, przerwało ją przybycie pana Le Quoi, który się domagał rozmówić na osobności z miss Templ, co mu przyrzekła dniem przedtem. Effingham się oddalił, a Elżbieta nie mało zdziwiła się, kiedy Francuz, bez ogródek ofiarował jej swoje serce, swą rękę, ojca, matkę, swą fabrykę cukru na Martynice i wszystkie swe nadzieje we Francyi. Potrzeba wnosić, iż córka sędziego musiała już przedtem uczynić jakieś postanowienie, albowiem jakkolwiek powabną była ta ofiara, odmówiła grzecznie jej przyjęcia, lecz tonem stanowczym.
P. Le Quoi poszedł pocieszać się po tem odmówieniu na toddy z Ryszardem i majorem, jeżeli tylko miał potrzebę tej pociechy, ponieważ ze sposobu, jakim zniósł tę przeciwność, można miarkować, iż miłość niewielki miała udział w tym postępku, i że sobie wyobrażał, iż przyzwoitość wymagała, aby przed oddaleniem się ze Stanów Zjednoczonych, uczynił tę propozycyę córce człowieka, który mu tak wiele zrobił dobrego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.