<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cicho, spokojnie toczy swoje fale Wisła szeroka, nad jéj brzegiem wierzby szemrzą smutnie... Coraz to wiatr chłodny dmuchnie silniéj i wtedy z giętkich gałązek pożółkłe, wyschłe listki spadają. I jedne kładą się u stóp macierzystéj drzewiny, niby w grobie ogólnym, inne zaś, porwane tchnieniem wiatru, unoszą się przez chwilę w powietrzu i padają na toczące się fale.
Dokąd że was los zaniesie biedne listki? Czy woda wyrzuci was przy piérwszym zakręcie na brzeg piasczysty, czy téż poniesie na falach daleko, het, aż na morza bezbrzeżne...
Na polach smutno, w lasach smutno. Przyszła jesień szara, posępna i ze strachu przed nią pomarły różno-barwne motyle, poczerniały kwiaty, pouciekały w dalekie kraje ptaszki śpiewające. Nad polami nie dzwonią już skowronki, nie uwijają się jaskółki — po łąkach nie kroczy bocian poważny.
Jesień!
Pola poczerniałe, łąki poczerniałe, lasy jakby uśpione. Nie rozbrzmiewają piosnki ptasząt, nie słychać ludzkich pieśni — tylko na drzewach przydrożnych wrony kraczą żałobnie.
Szare i ciężkie chmury zasłoniły jasną twarz słoneczną, deszczyk mży drobniutki, jak mgła. Niby to deszcz i niby nie deszcz, bo, kropelki jego tak małe, że okiem ich dojrzéć trudno, niby mgła a nie mgła, bo drogi już dobrze rozmoczyła.. ot zwyczajny kapuśniaczek jesienny. Trzy dni pada a jeszcze ze sześć pewnie padać będzie, to już natura jego taka, że jak się zaweźmie, to będzie przez dziewięć dni i dziewięć nocy całemu światu psotę czynił, a już najbardziéj tym, którym droga daleka w taki czas utrapiony wypadnie.
I na człowieka wtedy bieda i na bydlątko bieda, bo kapuśniaczek do kości przejmuje, a droga ciężka, oślizgła, że i pośpieszyć nie sposób.
Jednak kto musi, to musi...
Na drodze, jak okiem dojrzéć, pusto — tylko chłop jeden na piechotę wędruje. Zawinął poły od sukmany, za pas je zatknął i telepie się po gliniastéj ścieżce po nad rowem, podpierając się grubym kijem sękatym.
Pod sukmaną ma kożuch, a i sukmana tęga, z samodziału grubego, co mocny jak rzemień — ale co to znaczy? Taki deszczyk to i przez samodział przeniknie, a w oczy kole niby tysiącami igieł... Do domu jeszcze kawał drogi okrutny, mało nie trzy mile drogi, wedle chłopskiego rachunku, wiadomo zaś jaki to rachunek chłopski — zawsze z dokładkiem.
I ciężko chłopu iść, przykrzy mu się i zagadnąć do kogo nie ma — a jeszcze, jak na biedę, worka ze sobą nie wziął, żeby głowę przykryć i wiatr go szczypie po uszach kaducznie...
Idzie, to pacierze odmawia, to po polach patrzy. Pszenica, żyto zielenieje trochę i nawet pokazuje na niezgorszy urodzaj, po łąkach stogi stoją wielkie, czarne, chłop je liczy, dla zabicia czasu, ale oto już policzył stogi, już je minął, nie ma co rachować — więc duma sobie idąc.
Dziwno mu że dużo pola odłogiem leży — ale pomyślawszy trochę, powiada do siebie półgłosem:
— Juści niby to dziw, a poprawdzie, nie dziw, kto ma orać kiedy i ludzi trochę przybrakło i pieniędzy jeszcze bardziéj. Gdzie gospodarstwo duże, gdzie fortuny przódy były, takoś pustka i zniszczenie. Dopust Boga miłosiernego! i tylo.
Wzdrygnął może od zimna, a może od przypomnienia smutnego, przystanął na ścieżce i z całéj siły ręce zabijać zaczął, żeby się rozgrzać cokolwiek. Potém obejrzał się po za siebie, w nadziei, że może furkę jaką dostrzeże na drodze.
Chłopskie jego ucho dosłyszało jakiś głos z oddalenia.
Wyraźnie jedzie ktoś, bo pokrzykuje na konie, i nie kto inny jedzie tylko chłop gospodarz, bo woła po gospodarsku, nie jak pański stangret, ani nie jak żyd.
Stanął zmoczony chłopisko i oczy wytrzeszczył — i po chwili dostrzegł zbliżający się wóz w parę koni zaprzężony. Umyślił sobie czekać, jeżeli swojak to się z nim zabierze, jeżeli obcy, to choć pójdzie z nim razem koło fury, bo zawszeć to w kompani człowiekowi weseléj.
Koniki szły powoli, po rozmiękłéj glinie wóz się toczył z trudnością, bo się glina tłusta oblepiała na kołach — na wozie ktoś, wyraźnie także chłop, skulony siedział, z głową workiem przykrytą, że go i poznać było trudno.
Gdy już blizko nadjechał, ozwał się ten z woza.
— Niech będzie pochwalony! — a wy co tu robicie Michale?
— Na wieki wieków — a to wy Franciszku! Witajcie... a to dziw, że ja odrazu waszych koni nie poznałem!
— Ale dziw! na taką słotę to rodzona matka bydlęcia nie pozna.
— Juści prawda, poszerszeniało biedactwo całkiem.
— Siadajcie Michale, pojedziem, zawdy raźniéj jakoś przy kupie, zkąd że wy tak oto na piechotę idziecie?...
— Ot — odrzekł Michał, gramoląc się powoli na furę — chodziłem do powiatu z podatkiem.
— A nie mogliście to jechać?
— Szkodowałem bydlęcia, mój Franciszku, ale widzę, że wy z dużéj drogi jedziecie, bo i szkapiny tęgo obchudzone i wóz jak pod ciężar.
— Ot jeździło się za Wisłę sześć mil.
— Patrzcie, a ja w drugiéj wsi siedzący, nie wiedziałem nic.
— Ja to do drogi zwyczajny, mój Michale, dość się nawłóczyłem po świecie. Byłem ci ja w Lublinie i w Radomiu i w Kielcach, raz to nawet i do samego Krakowa jeździłem.
— Wiadomo, że drugiego takiego wędrownika szukać, ale kto was teraz na taki psi czas wypędził?
Franciszek westchnął ciężko.
— Prawdziwie rzekliście Michale, żem pojechał jak wypędzony, ale musiałem.
— Według zarobku niby?
— Gdzie zaś, mój Michale, według biedy ludzkiéj, moi złoci, według frasunku, sieroctwa ciężkiego, co i opowiedziéć nawet trudno. Dopust Boży powiadam wam, sprawiedliwie dopust Boży.
— I myślę i myślę i zmiarkować sobie nie mogę, do czego wy to powiadacie.
— Aleście naszego dziedzica znali?
— Oto! co nie miałem znać, albo to się raz w waszéj wsi bywało?
— Ano, skoroście znali, to musicie wiedziéć, że on sam już we świętéj ziemi spoczywa; synek jego Bóg wié gdzie się obraca i tylko sama pani z panienkami we dworze została, a teraz oto i jéj i tym sierotkom na zły koniec przyszło.
— O!
— Ajuści, folwark się obniszczył, komorniki przyjechali, co jeno było we dworze posprzedawali, a teraz oto i całą fortunę żyd na licytacyi kupił; trzeba było pójść na bruk im sierotom. Oj Michale, Michale, bywa i chłopu kiepsko na świecie, jak mu Bóg miłosierny zły los da, ale jak na państwo bieda przyjdzie, to jeszcze im gorzéj niż najbiedniejszym chłopom.
— To jest prawda — odezwał się Michał — bo czy tak czy siak, choćby się, na to mówiący, chłopu na najgorszy koniec obróciło, choćby mu i rolę i chałupę i dobytek sprzedali, toć mu dwie zdrowe ręce ostaną i niemi się będzie przed biedą oganiał. Wiadomo, moi złoci, bo już takie z mocy Boskiéj założenie jest, żeby w chłopie twardość była jak w krzemieniu, i bez to w nim grzbiet twardy i gnaty twarde i pięść twarda.
— Jużci to tak, sprawiedliwie powiadacie, ale przecie chłop, choć twardzizna sama, czasem na sercu miękkość ma taką, że się omal nie rozpłacze jak baba... a powiadam wam, moi złoci, że oni całym domem, a całym rodem rzec można dobre byli.
— Niby państwo.
— A jeno. Nikt u nas w Rudce krzywdy od nich nie zaznał, nikt im krzywy nie był. Żyli sobie, oni przy nas, a my przy nich w cichości, spokoju, jak to powiadają bez wody zamącenia. I tak było siła lat, a teraz oto... Pan Bóg taką zgubę dopuścił.
— Moc Boska!
— Wiadomo, ale zawdy człowiekowi żal, zawdy smutno, bo choć niby ona twardość w nas je, ale musi tylko po wierzchu, albo w gnatach, a dusza zawdy duszą...
Zadumali się chłopi, może nad niedolą ludzką, może nad burzą, co niedawno ciche wioski nawiedziła, a może wreszcie nad kombinacyą twardości gnatów i miękkością serca w chłopskiéj piersi.
Michał czapkę na oczy nasunął. Franciszek coraz batem śmignął nad końmi, ale te pośpieszać z powodu ciężkiéj drogi nie mogły i wóz toczył się powoli jak przedtém.
Piérwszy przerwał milczenie Franciszek.
— Dziwno — rzekł — że wy tam w Żabieńcu, choć o miedzę prawie od Rudki jesteście, nie wiecie nic, co się u nas dzieje.
— Pod lasem siedzimy, na uboczu.
— Ale zawdy po sąsiedzku.
— Prawda, ale mamy téż swojego zatrudnienia dość i mało kiedy na świat wyglądamy, je o tém, że Rudka sprzedana, piérwsze słyszę.
— Oj sprzedana i nie wiadomo kto w niéj teraz będzie, może licho jakie.
— A cóż, jaki będzie, to będzie, toć tera gospodarze mogą sobie żyć z dworem, albo bez dworu, jak do gospodarza.
— Niby to tak, a przecie zawdy miléj z dobrymi ludźmi, co się ich od maleńkości zna, aniżeli z obieżyświatem jakim do czynienia miéć, bo i to sobie uważcie Michale, że to tylko o miedzę, że i tak i siak wypadnie... Ot, co to gadać, szkoda ich i tylo! Pani przysłała po mnie i powiada; tak i tak, mój Franciszku kochany, pożegnamy się już na zawsze... folwark sprzedany, my wynosimy się do miasta... Zaprzęgajcie, powiada, swoje koniki i odwieźcie nas za Wisłę ku Lublinowi, bo my już swoich koni nie mamy... I poczęła płakać, a ja stoję, czapkę w garści obracam i sam nie wiem co mam rzec, bo mi język w gębie poprostu kołkiem stanął i właśnie jakby mnie kto za grzdykę ścisnął... Swoich koni, powiada, Franciszku nie mamy, tedy zawieźcie nas... I prawdziwie, żeby po stajni i z latarnią szukać toby ogona kawałka nie znalazł, wszystko wyprowadzone, wyprzedane, zniszczone, jeno że wiater po budynkach chodzi i wróble latają... Niech Bóg broni!
— Los!
— Oj, los... los! mój Michale — mówił daléj Franciszek — ale czekajcie... Tedy jak pani rzekła, żeby jechać, myślę sobie, trudna rada, juści trzeba, i oto zaprzągłem swoje szkapiny i pojechałem, a prawdziwie powiadam wam, i po sprawiedliwości świętéj, że żebym nawet, nie przykładając, nieboszczyka na cmentarz wywoził, to jeszcze bym tyle markotności nie miał, jak z onemi biednemi kobietami jadący... Bo jak one sobie radę dadzą na świecie? same jedne, w mieście, między taką mocą narodu. Sama pani chuderlawa, słabizna, jeno ciągle dycha i, nie daj Boże w złą godzinę wymówić, ale na księżą oborę patrzy! Panienka starsza także nie siłaczka, delikatna, cienka, zdaje się, że wiatr ją zdmuchnie — a młodsza to prosto powiedziawszy, dziecko, dopiéro jéj się na dwunasty rok obróciło. I z czém tu wojować mój Michale.
— Pewno, że im nie będzie na tym świecie lekko...
— Jakeśmy już parę mil odjechali, jak się owe niebożęta trochę utuliły w swoim wielkim lamencie, tedy rzekłem do pani, żeby mi powiedziała jakie swoje zamyślenie i gdzie się obróci? A, mój Franciszku, powiada, Bóg nad sierotami... do miasta pojedziemy — robota się jaka zdybie. Tedy ja znowu rzekłem, że do roboty zdrowia trza — a ona powiada, Bóg da. Ano, powiadam, juści prawda, że da, jak będzie wola Jego — ale, powiadam, że na mój głupi rozum, to podobniéj byłoby pani z panienkami na wsi pozostać. Tu po niemcu kolonia jest nieduża, możnaby w arendę za małe pieniądze wziąć, parobka sobie przynająć i żyć siako tako. Tak powiedziałem po szczerości serca, a pani mówi: wy się na tém nie znacie, mój Franciszku. Może ja się nie znam, powiadam, ale zawdy to wiem, że jak jest ziemi kawałek, to i chleb jest i kartofel i mleka kapeczka i okrasa, przynajmniéj choć biednie, to co nieco w gębę można włożyć — a w mieście, na onych twardych kamieniach żyć ciężko. Miałem ja krewniaka co do miasta poszedł, to on mi powiadał jaki tam smak. Tymczasem pani powiedziała, że tak już ma być, że sobie taki los obrała i na tém skutek. Gadaliśmy o nieboszczyku panu starszym, co życie stracił niedawno i o paniczu, co znowu jak kamień w wodę przepadł, i o tym kawalerze, co do starszéj panienki niby w zaloty zajeżdżał... One popłakiwały, mnie téż markotno było... i tak na owém przypominaniu droga nam zeszła.
— Dalekoście je zawieźli?
— Za Puławy dwie mile ku Lublinowi, do jakiegoś dworu, gdzie krewniaków swoich mają i tamte znowu krewniaki mają je odesłać daléj. Ot, rzemiennym dyszlem, jak zwyczajnie w biedności. Jak jeno tam zajechaliśmy, pani znów zaczęła lamentować, a ja już na to nie miałem mocy patrzeć, i pożegnawszy one biedactwa, zara wyjechałem z dziedzińca. I tak oto wlokę się po téj drodze ciężkiéj, na onym deszczu, i rozmyślam siak i tak i kuczy mi się i markotno mi i żal, że się mało nie skręcę — aż oto was ujrzałem Michale...
— Zawdy w kompanii przyjemniéj.
— Pewnie, pewnie i jak się człowiek wygada, to mu i na duszy krzynkę lżéj i tak mu się wydaje, jakby na to mówiący, komu połowę żalu oddał.
Długo gwarzyli jeszcze ci dwaj chłopi, a gwarzyć mieli o czém, bo przedmiotów do rozmowy nie brakło. Tu pole nieorane, tam folwark spalony, tu znów las po obu stronach wycięty... Każde prawie drzewo, każdy krzyż przydrożny, był świadkiem różnych wypadków, które głęboko w pamięci wieśniaków utkwiły. Gwarzyli tedy chłopiska, jękami i westchnieniami przerywając gawędę; w kompanii było im jakoś raźniéj i droga prędzéj schodziła. A kapuśniaczek ciął w same oczy bez przerwy, bo na dziewięć dni i dziewięć nocy się zabrał... w oddali szumiała szeroka Wisła coraz gniewniéj i groźniéj, ponure mroki nocy jesiennéj ogarniały świat, zacierając kontury wzgórz, lasów, drzew i chałup chłopskich — coraz stawały się gęstsze, coraz ciemniejsze, aż pokryły wszystko prawie czarnym, żałobnym całunem.
Wiatr zerwał się niewiadomo zkąd i zaczął szarpać smukłe topole nadwiślańskie i przysadziste wierzby nad wodą, rwał z nich listki i na skrzydłach swych lotnych niósł je w przestrzeń nieprzeniknioną okiem, czarną, nieskończoną...
Biedne listki!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.