Po grzesznej drodze/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Po powrocie Piotra z aronzu Noinowie parę razy wieczorem zostali z godzinkę, lub dwie przy ogniu, wbrew zwyczajowi, który im, ludziom spokojnym i egoistom, kazał iść spać zaraz po wieczerzy. Ciotka Luiza przędła, siedząc na wysokim stołku pod olbrzymią lampą, której niebieskawe światło rzucało jasny odblask na jej szeroką bladą twarz. Marja odpoczywała nareszcie po zmęczeniu całodziennem, wkulona w kąt, prawie w półcień, często siadała na ziemi boso i mówiła, jakby odrętwiona przez ciepło i znużenie bezczynności. Piotr wracał wcześnie i po wieczerzy nie wysuwał się ze swego kąta; ta cicha godzina była dla niego niewysłowionem szczęściem, była marzeniem, nagrodą całego dnia.
Wuj Mikołaj, opanowany zapałem improwizacji śpiewaczej i pewny, że w zwrotkach znalazł niewyczerpane źródło poezji, żądał Piotra co wieczór odpowiedzi na swoje nieznośne, kulawe wiersze, na swoje dysputy początku i bez końca. Piotr wściekał się, ale odpowiadał, aby nie zniechęcić sobie gospodarza i aby mieć możność zwrocie się od czasu do czasu do Marji, patrzeć i pożerać ją wzrokiem, nie wzbudzając podejrzenia.
Nie zdradzał się poza tem, nie mówił ani słowa, nie czynił żadnego gestu, któryby mógł odsłonić przed gospodarzem jego wielką tajemnicę.
Jednak te poetyckie zawody śmiertelnie nudziły kobiety. Pewnego wieczoru Marja nie mogła się powstrzymać, podniosła żywo głowę i rzekła tonem obrzydzenia:
— Dalibyście już pokój temu wszystkiemu. Zróbcie mi tę wielką przyjemność, żeby raz z tem skończyć.
Piotr oniemiał i zapadł w głębokie marzenie. Albowiem przez żywy ruch Marji zauważył ze zdumieniem, że miała pod podbródkiem pieprzyk wielkości lentyszka z trzema złotemi włoskami.
Ach! nie wystarczał dołek w podbródku, nieomylna oznaka siedmiu piękności, potrzebny był jeszcze ten pieprzyk! Od owego wieczoru, stracił na dobre spokój, rozsądek i panowanie nad sobą. Drżał jak mocno naciągnięta struna.
Wuj Mikołaj traktował go czule jak syna i mówił mu to szczerze. On jednak myślał ze zgryzotą:
— Gdybyś tak wiedział, wuju Mikołaju, gdybyś tak wiedział...
Miewał jakgdyby nieuchwytne mętne wyrzuty sumienia; zdawało mu się, że kochając Marję, zdradza pana, dom, obowiązki. Nie myślał już przecież o zwalczeniu namiętności: był tak do zatracenia, tak doszczętnie zakochany, że znajdował pewną chorobliwą przyjemność w udręce, w bólach swojej miłości.
Nic poza Marją dla niego nie istniało, wszystko w życiu wydawało, się wielką pustką, nie byłby chyba mógł żyć bez swojej gwałtownej miłości.
Doszedł już do kresu oczekiwania i wyglądał tylko odpowiedniej chwili, by wszystko wyznać, ale jakieś fatum go prześladowało. Gdy dawniej nie myślał o Marji, bywał często z nią sam na sam; teraz, od kiedy ją kochał, to się już nie przytrafiało. Nadaremnie kopiąc i pracując w sadzie w jasne i ciepłe dni styczniowe, wypatrywał jej: nie przychodziła nigdy. W domu czatował zawsze na chwilkę samotności, ale nie udawało się.
Pewnego wieczoru, gdy zaślepiony już doszczętnie, miał ją prosić, by zaszła nazajutrz do sadu, bo ma jej coś do powiedzenia, los mu się uśmiechnął.
Po wieczerzy wyszli byli niespodziewanie z gospodarzem i spotkali znajomego, który zaciągnął wuja Mikołaja do siebie, a Piotr wrócił pośpiesznie.
Zastał Marję samą na miejscu matki z robotą w ręku. Z lekkiem drżeniem w głosie, zapytał:
— A gospodyni?
— Czuła się zmęczona i poszła się położyć. A ojciec? — dorzuciła spokojnie, nie podnosząc nawet głowy.
— Wróci niedługo, zostawiłem go z Salvatorem Brindis.
Marja nie odpowiedziała nic, siedziała spokojnie i szyła pod lampą, która ją oświetlała całą swojem łagodnem światłem i zapalała iskry w srebrnym naparstku. Ale Piotr drżał coraz silniej bez mocy panowania nad sobą, twarz mu zupełnie zbielała od gwałtownego wzruszenia.
Wypadł na podwórze uspokoić się, a zarazem zamknąć na klucz bramę, ażeby wuj Mikołaj, wracając, nie wpadł niespodziewanie na niebezpieczną rozmowę, jaką zamierzał przeprowadzić z Marją.
Noc styczniowa była jasna i zimna, metaliczny blask księżyca zalewał podwórze, a zimny ostry powiew kłuł jakby szpilkami. Na zegarze kościoła Panny Marji biła ósma, drżące i przeciągłe dźwięki zegara wzmagały jeszcze wrażenie milczenia i mrozu tej nocy.
Piotr poddał się ciszy i chłodowi; ogarnęło go poetyczne a jednocześnie dosyć samolubne pożądanie wiecznej nocy, wiecznego milczenia, w ktorem by mógł żyć sam tylko z Marją, sam zupełnie, bez obawy powrotu wuja Mikołaja lub przebudzenia się ciotki Luizy.
Wziął kłos drzewa, wrócił, położył go na kominie i usiadł na ziemi w malowniczej pozie, jaką umieją tylko przybierać chłopi sardyńscy. Obmyślił wszystko, usiadł, tak, aby być niejako u stóp Marji, a wiedząc, że jest ładniejszy z gołą głową, zdjął czapkę. Ody wykonywał to wszystko, z romantycznem wyrachowaniem, serce przestało w nim bić ze strachu, a blade wargi nie chciały się poruszyć. Siedział tak przez kilka chwil, męcząc się, jak znaleźć słowa, od którychby zaczął i w obawie, aby wuj Mikołaj nie zapukał do bramy.
A Marja myślała o Sabinie. Rzekła z przymilną słodyczą:
— Piotrze, mam ci coś do powiedzenia.
Zadrżał, podniósł głowę, spojrzał na nią bystro, z całą duszą w spojrzeniu. Ale Marja tak była pogodna i spokojna, z długiemi rzęsami, spuszczonemi na oczy, z ręką na robocie, z twarzą prawie białą od światła małej lampki, że głowa Piotra opadła i po raz wtóry opanowało go poczucie rzeczywistości.
— Co takiego? — zapytał z prostotą.
Marja bez wstępów wszczęła sprawę.
— Posłuchaj, Piotrze. Już ci to miałam dawno powiedzieć. Czy rozmówiłeś się z Sabiną? Dlaczego się nie oświadczysz? Może ci coś opowiedziano? Ona cię kocha.
Dość długo czekała nadaremnie odpowiedzi.
Piotr patrzył oczami niemal obłąkanemi w ogień, który strzelał wesoło i wysoko. Zdawało się, że drżący promień magnetyzuje go, napełniając głębokiem zdumieniem.
Sabina czeka? Sabina go kocha? Kto myślał jeszcze o tej dawnej, przebrzmiałej historji, o tym umarłym śnie, który teraz zmartwychwstaje jak widmo, w chwili największego napięcia nowej rzeczywistości!
— Nie mówisz nic, Piotrze? — zapytała Marja, nawlokła igłę pod światełkiem lampy i zabrała się na nowo do szycia.
Piotr śledził oczyma ruch jej rąk, różowych od ciepła ognia, które powoli posuwały się po białem, błyszczącem płótnie. W odbiciu promieni paznokcie jej świeciły, płótno, które leżało na kolanach i spadało aż na ziemię, i biała koszula przybierały odblaski błękitnawe. Ręce odcinały się na tem białem tle miękkie i żywsze w barwie, i Piotr palił się od pragnienia, od nieposkromionej żądzy, żeby rzucić się na nie, wycałować te ręce, a nie odpowiadać na niedyskretne pytanie Marji.
— Cóż, nie odpowiadasz, Piotrze? — powtórzyła trochę zmartwiona.
— Kiedy nawet nie wiem, o czem mi mówisz.
— Ho, ho! — Marja przestała szyć i spojrzała na niego złośliwie.
Spuścił głowę jak dziecko.
— Ależ tak! — sprzeciwił się. — Nigdy nie szukałem Sabiny...
— Gadaj zdrów! A w winnicy, w dzień zbierania gruszek, kiedyśmy przyszły razem! Możeście odmawiali różaniec, kiedy mnie nie było?
Piotrowi błysnęła szczęśliwa myśl:
— Co tam, co tam! — rzekł jakby w roztargnieniu, podnosząc łopatkę z ziemi i silnie zgarbiony, kreśląc nią znaki w popiele. — Powiedziałem Sabinie, że chciałbym jej się zwierzyć z pewnej rzeczy, z mojej miłości... ale nie ku niej. Ku innej. Chciałem zasięgnąć jej rady...
Marja zkolei zdumiała, ale przypomniawszy z żalem złudzenia kuzynki, pomyślała:
— Miałam słuszność — a na głos rzekła z wielką, ciekawością: — Ale czemu pytałeś o zdanie Sabiny?
Piotr energicznie wzruszył ramionami, zaczerwieniony po uszy. Chwila była stanowcza.
— Ponieważ jest krewną osoby, którą kochałem i kocham.
Marja zamyśliła się, zdawała się zastanawiać, kto mógł być ową krewną Sabiny, daleka od myśli o sobie.
— Krewna... przyjaciółka... krewna, kto to być może — pytała, jakby siebie samej. Siedziała z pochyloną głową, z łokciem na kolanie i średnim palcem z naparstkiem na wargach.
Piotr pożerał ją wzrokiem, nieprzytomny i niepomny zupełnie wuja Mikołaja, ciotki Luizy, swojej roli w tym domu i skutków, jakie wyniknąć mogły. Czuł tylko niewysłowiony lęk i jednocześnie ulgę, że nareszcie może wyznać swa tajemnicę.
— To ty, Marjo, — rzekł z prostotą.
Ona nie drgnęła, nie okazała ani zdumienia, ani oburzenia, tylko zaśmiała się serdecznie.
— Żartujesz, Piotrze?
W śmiechu swoim, w którym, jak zwykle ukazały się urocze dołki w policzkach, na podbródku i w kącikach oczu, oraz rysa w dolnej wardze, była tak piękna, tak piękna, że Piotr umierał z pragnienia ucałowania jej; ale powściągnął się i w zachwycie nie obraził się ani za śmiech, ani to „żartujesz, Piotrze“, ostre, jak bicz. Nie poddał się, lecz w zapale, z namiętną wymową, choć głosem pokornym, prawie niedosłyszalnym, zaczął jej mówić o swojej miłości od początku do końca.
Marja spoważniała. Zarumieniona, słuchała z uwagą pod naporem przeróżnych uczuć: pewnego wstrętu, a zarazem tajemnej dumy, że jest tak kochana, pogardy i gniewu i litości dla zuchwałego wielbiciela. Ale nie chciała odpowiadać, nasłuchiwała tylko w stronę podwórza, w nadziei, że wuj Mikołaj powróci i przerwie tę szaloną scenę.
Ale wuj Mikołaj nie powracał, a Piotr ciągnął dalej i błagał, błagał choć o słówko odpowiedzi.
— Słuchaj, — odrzekła wreszcie, — to wszystko jest szaleństwo. Bądź rozsądny, Piotrze, i pomyśl, że nawet, gdybym chciała, byłoby to niemożliwe, zupę — nie niemożliwe.
— Może kochasz kogo innego, — powiedz mi, Marjo...
— Nie kocham nikogo, — odpowiedziała trochę już zniecierpliwiona.
— W takim razie powiedz, — rzekł, łamiąc ręce z rozpaczą, — dlaczego jest niemożliwe dlaczego? Dlatego, że jestem ubogi! Ze jestem sługą! Jeśli ty mnie przyjmiesz, stanę się bogaty, stanę się panem...
Marja spojrzała na niego z ukosa, z twarzą zapłonioną i jakieś ciepło nie samego tylko gniewu rozgrzało jej krew.
— Czy on oszalał, ten warjat? A jednak mówi tak do rzeczy! Nikt inny nigdy nie mówił jej tak szczerze i tak gorąco o miłości, nigdy nie była sama i tak blisko z młodym człowiekiem, pięknym i zakochanym. Czuła zadowolenie i gniew zarazem. Strachu nie doznawała, jednak zadrżała mocno, gdy Piotr, ośmielając się zanadto, pochwycił jej rękę i ścisnął w swojej, drżącej i rozpalonej.
— Puść mnie! — krzyknęła z błyskawicą w oczach. — Inaczej zawołam mamę. Nie zbliżaj się do mnie!
Uderzenie było silniejsze niż wprzódy, było krwawe i Piotr uczuł je w pełni. Zbladł, stracił równowagę, miał szaloną ochotę płakać, kląć, paść plackiem i całować podłogę i nogi Marji i zadać jej ból i błagać litości. Puścił jej rękę i gdyby była została spokojnie na miejscu, uczucie upokorzenia i szacunku byłoby zwyciężyło. Ale ona, pełna wzgardy i przelękniona, zerwała się i uciekła, a Piotr zapomniał z kim ma do czynienia: skoczył na równe nogi, dogonił ją i ścisnął jej ręce prawie brutalnie.
— Dlaczego uciekasz? Czego się obawiasz? Musisz, słyszysz, Marjo, musisz zostać moją żoną, za wszelką cenę, serce mi to mówi, albo, jak Bóg na niebie, stanie się wielkie nieszczęście.
— Puść mnie, puść mnie, Piotrze! — krzyczała groźnie, wyrywając się z jego rąk. — Puść, bo będę wołała pomocy.
Ale zamiast puścić, pocałował ją.
— Ojcze, mój ojcze! — rzekła z oczyma pełnemi łez.
Uwolniwszy ręce, chciała uroczyście wypoliczkować Piotra, lecz strach ją chwycił i uciekła z konwulsyjnym płaczem i szlochaniem:
— Niegodziwiec... niegodziwiec... poskarżę się ojcu... Każę cię wypędzić...
Piotr słyszał piąte przez dziesiąte. Stał jak przykuty do miejsca swego uczynku, napół przytomny, i dziwił się sam, jak mógł się był na coś podobnego poważyć.
Marja znalazła się już w swoim pokoiku, gdy pojął własną rolę i jej ostatnie wyrazy. Zadziwił się jeszcze bardziej, zawstydził swej bezczelności i gróźb i potępił się sam zato, że okazał jej brak szacunku, kiedy powinien był błagać. W ten sposób zepsuł wszystko na zawsze. Powtarzał bezmyślnie i głośno:
— Niegodziwiec, niegodziwiec... poskarżę się ojcu, każę cię wypędzić.
Przypomniał sobie nagle wuja Mikołaja, o którym był zapomniał. Sprzątnął robotę Marji, rozrzuconą na ziemi, ażeby gospodarz, gdy powróci, nie zauważył nic. Uśmiechnął się gorzko z powodu tych niepotrzebnych starań. Po co to? Dowiedziałby się i tak. Usiadł na stołku, ukrył twarz w dłoniach i czuł, że pocałunek dany Marji jeszcze zaostrza i pogłębia jego rozpacz.
Wszystko było skończone, jutro nie będzie go już w tym domu, bo przecież jego groźby to tylko słowa, puste słowa.
Kiedy wuj Mikołaj mocno zakołatał do drzwi, poszedł mu otworzyć, spokojny na pozór, powiedział, że kobiety śpią i rad był wielce, widząc, że gospodarz nie zatrzymuje się w kuchni. Zamknął na nowo bramę, myśląc z bólem o radości, o głupiej nadziei, z jakiemi zamykał ją przed godziną, wszedł znowu do kuchni, rozciągnął matę i powrócił do swego nieszczęścia.
Spędził noc okropną, pół we śnie, pół na jawie, pełen najstraszniejszego niepokoju. Nad ranem, przekonany, że go haniebnie wypędzą, miał zamiar odejść sam. Jednak nie ruszył się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.