Podróż do Bieguna Północnego/Część II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Podtytuł Pustynia lodowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Le desert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIĄTY.
Foka i Niedźwiedź.

Hatteras z doktorem powrócili do domku lodowego.
— Wiesz, mówił kapitan, że niedźwiedzie okolic podbiegunowych, ze szczególniejszem upodobaniem na foki polują. Czatują na nie po całych dniach przy otworach, któremi te stworzenia wychodzą z wody na powietrze, i za ukazaniem się, porywają je i duszą w swych łapach. Ztąd wypływa, że niedźwiedź nie może się obawiać foki.
— Zaczynam pojmować twój zamiar, kapitanie, rzekł doktór; jest on niebezpieczny.
— Ale może się powieść, odpowiedział kapitan, i użyć go należy; przywdzieję skórę foki i będę się posuwał po lodzie. Nie traćmy czasu. Nabij twą strzelbę i daj mi ją.
Doktór nie miał co na to odpowiedzieć; on sam byłby to uczynił, co towarzysz jego zamierzał; wziąwszy zatem dwa topory, jeden dla siebie, drugi dla Johnsona, poszedł do sań z kapitanem.
Hatteras przebrał się za fokę, cały prawie wsunąwszy się w jej skórę.
Tymczasem doktór wsypał do lufy ostatni nabój prochu, przybił go, włożył kulkę merkuryuszu twardą jak żelazo, a ciężką jak ołów. Tak nabitą strzelbę oddał Hatterasowi, który ją ukrył pod okrywającą go skórą.
— Teraz idź do Johnsona, rzekł Hatteras, a ja zatrzymam się trochę, aby zwieść nieprzyjaciela.
— Tylko śmiało kapitanie, rzekł doktór.
— Bądź spokojnym, a nie pokazujcie się aż po strzale.
Doktór skoczył za pagórek osłaniający Johnsona.
— I cóż? zapytał tenże.
— Czekajmy! odpowiedział doktór; kapitan poświęcił się dla ocalenia nas wszystkich.
Doktór był bardzo wzruszony, patrzał on na niedźwiedzia widocznie zaniepokojonego, jakby przeczuwał grożące mu niebezpieczeństwo.
W kwadrans potem, foka pełzała po lodzie, kryjąc się często po za wielkiemi bryłami, dla tem lepszego oszukania niedźwiedzia; kapitan znajdował się wtedy w odległości pięćdziesięciu sążni od zwierza, który skoro go spostrzegł, zaczął się kurczyć i przyczajać.
Hatteras nadzwyczaj zręcznie naśladował ruchy foki i gdyby doktór nie wiedział o podstępie, samby go był wziął za wodnoziemnego czworonoga.
— Dobrze! doskonale, ot tak! wybornie! szeptał uradowany Johnson.
Mniemana foka zachodziła pomału z boku niedźwiedzia, udając wciąż że go nie spostrzega, i szukając niby otworu na lodzie, przez który mogłaby się zanurzyć w wodę.
Niedźwiedź znowu ze swej strony skradał się do niej z największą przezornością, ślepie jego pałały żądzą zdobyczy; pościł od miesiąca, lub od paru miesięcy może, a tu oto nastręczała się mu zdobycz!
Foka zbliżyła się na odległość dziesięciu kroków do swego nieprzyjaciela, który podniósł się nagle i jednym olbrzymim susem poskoczył naprzód i przerażony stanął, bo Hatteras zrzuciwszy z siebie skórę foki, przykląkł i mierzył doń w samo serce.
Strzał rozległ się, a niedźwiedź runął na lód.
— Naprzód! naprzód! wołał Clawbonny, i co tchu wraz z Johnsonem, biegł na miejsce walki.
Niedźwiedź powstał i wyprostował się, jedną łapą machał w powietrzu, a drugą chwytał śnieg i zapychał nim swą ranę.
Hatteras ani się ruszył z miejsca, czekając z nożem w ręku na nieprzyjaciela; lecz widać wymierzył dobrze i strzelił ręką pewną, bo zanim przybyli jego towarzysze, Hatteras już zatopił swój długi nóż w gardle zwierza, który legł u stóp jego bez życia.
— Wiwat! zwycięztwo! krzyczał Johnson uradowany.
— Hura! Hatteras! hura! wołał doktór.
Hatteras stał spokojnie, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, patrząc na ogromne cielsko.
— Teraz na mnie kolej, — rzekł Johnson, — weźmy się do roboty coprędzej, bo jakby to mięso zostało na mrozie, to potem, ani zęby nasze, ani noże nawet nicby nie pomogły.
Zaczął tedy stary retman od zdjęcia skóry z potwornego niedźwiedzia, który wielkością dochodził do rozmiarów sporego wołu; miał on dziewięć stóp długości, i sześć stóp obwodu; z dziąseł wystawały mu dwa ogromne zęby, na trzy cale długie.
Roztworzywszy mu brzuch nożem, Johnson w żołądku zwierzęcia nie znalazł nic prócz wody; widocznie niedźwiedź nic nie jadł od dość dawna; pomimo to był bardzo tłusty, a ważył przeszło tysiąc pięćset funtów. Rozrąbano go na cztery części, z których każda wydała dwieście funtów mięsa; myśliwcy zaciągnęli do domku lodowego ogromny zapas żywności, nie zapominając zabrać i serca ubitego niedźwiedzia, które w trzy godziny po jego zgonie biło jeszcze bardzo silnie.
Zgłodniali towarzysze doktora chętnieby się rzucili na to mięso surowe, lecz on nie dopuścił tego, wzywając ich o cierpliwość aż będzie upieczone.
Clawbonny wchodząc do domku lodowego, uczuł w nim zimno nadzwyczajne, zbliżył się przeto do pieca i spostrzegł, że ogień wygasł zupełnie; Johnson zatrudniony przez cały ranek zapomniał zupełnie o ogniu, o który dbać do niego głównie należało.
Doktór chciał rozniecić na nowo płomień, lecz w wystudzonym popiele, ani jednej nie znalazł iskierki.
Powrócił przeto do sań, aby tam poszukać kawałka hupki, a od Johnsona zażądał krzesiwa, donosząc mu zarazem że ogień wygasł w piecu.
— Ah! to z mojej winy, — rzekł stary marynarz. I zaczął szukać krzesiwa w kieszeni, do której je kładł zwykle, ależ jakie było jego zdziwienie, gdy go tam nie znalazł.
Przeszukał najstaranniej wszystkie inne kieszenie, lecz i w tych nie znalazł czego szukał; następnie bez żadnego skutku przewrócił po kilka razy posłanie na którem noc przepędził.
— No i cóż? wołał zdaleka doktór.
Johnson w osłupieniu powrócił do swych towarzyszy.
— Czy czasem pan nie masz tego krzesiwa, panie Clawbonny? — zapytał nareszcie.
— Nie mam go.
— Ani pan kapitanie?
— Nie! odrzekł Hatteras.
— Przecież ono zawsze było u ciebie, rzekł doktór.
— Nie mam go... nie wiem... jąkał stary sternik blednąc.
— Nie masz? za wołał doktór z przerażeniem.
Nie było drugiego krzesiwa, strata więc tamtego smutne mogła sprowadzić skutki.
— Szukaj no dobrze Johnsonie, zachęcał doktór.
Johnson pobiegł do bryły lodu, z po za której patrzył na niedźwiedzia, dalej na miejsce samej walki, gdzie go ćwiertował, lecz nie znalazł. Wrócił zrozpaczony.
Hatteras patrzał na niego, nie czyniąc mu wszakże wyrzutu.
— To źle, rzekł do doktora.
— Zapewne! odpowiedział tenże.
— Nie mamy nawet żadnego narzędzia optycznego, którego soczewka mogłaby nam posłużyć do zyskania ognia.
— Wiem o tem, rzekł doktór, a szkoda, bo promienie słoneczne dość mocne są w tej chwili i mogłyby jeszcze zapalić hupkę.
— Cóż robić, mówił Hatteras, trzeba tymczasem głód choć surowem mięsem zaspokoić, a potem w dalszą trzeba iść drogę i dojść co najprędzej do okrętu.
— Tak, mówił doktór zamyślony, tak, i to dałoby się zrobić. Czemużby nie? sprobujmy.
— O czem myślisz panie Clawbonny? zapytał kapitan.
— Przyszła mi pewną myśl....
— Myśl panu przyszła doktorze? zawołał Johnson, zatem jesteśmy ocaleni!
— Pytanie tylko, czy mi się uda.
— Jaki jest twój projekt? spytał kapitan.
— Myślę że nie mamy soczewki, ale ją zrobić możemy.
— Z czego? zapytał Johnson.
— Z kawałka lodu.
— Jakto! sądzisz że?...
— Dla czegóżby nie? Chodzi o to, żeby promienie słoneczne sprowadzić do jednego ogniska, a do tego celu tak dobrze lód, jak i najlepszy kryształ posłużyć nam może.
— Czy być może? rzekł Johnson.
— Czemużby nie? tylko wolałbym mieć kawałek lodu z wody rzecznej, niż ze słonej, bo tamten jest twardszy i przezroczystszy.
— Jeśli się więc nie mylę, rzekł Johnson, wskazując na wzgórek nieopodal stojący, ten lód czarny i zielonawy zdaje się być...
— Masz słuszność mój stary, chodźcie przyjaciele; weź ze sobą siekierę Johnsonie.
I trzej ludzie zbliżali się do bryły lodu, rzeczywiście ze słodkiej wody powstałego.
Doktór kazał odrąbać kawał, mogący mieć stopę średnicy i zaczął go z grubego ociosywać najprzód siekierą; następnie nożem zrównał powierzchnię, nakoniec ręką wygładził i tym sposobem otrzymał soczewkę tak przezroczystą, jakby z najpiękniejszego wyrobioną była kryształu.
Wtedy powróciwszy do domku, wziął ztamtąd kawałek hupki i rozpoczął próbę.
Słońce naówczas żywym świeciło blaskiem; doktór wystawił swą soczewkę z lodu na jego promienie i skierował je skupione na hupkę, która zatliła się w kilka sekund.
— Hurra! wrzeszczał Johnson, zaledwie zdolny wierzyć swym oczom. Ah! panie Clawbonny, panie Clawbonny!
Stary żeglarz nie mógł powściągnąć swej radości; biegał tu i tam jak obłąkany.
Doktór wszedł do domku, a w kilka minut potem huczało w piecu i wkrótce miły zapach pieczeni wyrwał Bella z jego odrętwienia.
Łatwo odgadnąć, jak uroczystą być musiała ta uczta; jednakże doktór mocno zalecał wstrzemięźliwość swym towarzyszom, sam przykład z siebie dając najpierwszy.
— Dziś mamy dzień bardzo szczęśliwy, mówił on jedząc, nasz zapas żywności zapewniony jest aż do samego kresu podróży; pomimo to nie zasypiajmy w Kapui rozkoszach i puśćmy się zaraz w dalszą podróż.
— Nie powinniśmy być już dalej od okrętu Porpoise jak o czterdzieści ośm godzin drogi, rzekł Altamont, coraz lepiej głosem władający.
— Spodziewam się, rzekł doktór z uśmiechem, że tam znajdziemy jakie krzesiwo; bo soczewka z lodu chociaż jest dobra, nie zawsze jednak może być użyteczną, gdyż w okolicach podbiegunowych nie zawsze znajdą się promienie słoneczne, przynajmniej na odległości czterech stopni od bieguna.
— Rzeczywiście, odpowiedział Altamont z westchnieniem, mój statek doszedł tam, gdzie żaden przed nim okręt dopłynąć nie zdołał.
— W drogę! zakomenderował Hatteras sucho.
— W drogę, powtórzył doktór, niespokojny wzrok rzucając na obu kapitanów.
Podróżni pokrzepili znacznie swe siły, również jak i psy, którym dostały się w udziale odpadki niedźwiedzia, żwawo więc ruszono ku północy.
W drodze doktór chciał się coś od Amerykanina wywiedzieć o powodach, które go tak daleko zaprowadziły; Altamont jednak wykrętnie odpowiadał.
— Teraz nad obydwoma czuwać potrzeba, szepnął doktór na ucho Johnsonowi.
— Widzę to, odpowiedział stary marynarz.
— Hatteras nie odzywa się wcale do Amerykanina, Altamont zaś bynajmniej nie okazuje się być skłonnym do okazywania wdzięczności. Szczęściem ja tu jestem.
— Wiesz co panie Clawbonny, od czasu jak ten Yankes powrócił do życia, fizyognomia jego wcale mi się nie podoba.
— Jeśli się nie mylę, odrzekł doktór, to on zgaduje zamiary Hatterasa.
— Sądzisz więc że oba jedno mieli na celu?
— Bardzo być może. Amerykanie są bardzo odważni i przedsiębierczy; Amerykanin mógł pragnąć tego samego, czego i Anglik chciał dokonać.
— Myślisz pan przeto, że Altamont?...
— Ja nic nie myślę Johnsonie, odparł doktór, ale położenie jego statku na drodze do bieguna, każe coś wnosić.
— Jednakże Altamont utrzymuje, że został tu wciągnięty mimo swej woli.
— Tak mówił, to prawda, lecz zdawało mi się żem dostrzegł szczególny uśmiech na jego ustach.
— Do licha! panie Clawbonny, sądzę że nie miłą byłaby rzeczą rywalizacya dwóch ludzi takiego hartu.
— Daj Boże abym był w błędzie, Johnsonie, bo współzawodnictwo takie mogłoby doprowadzić do ważnych zawikłań, jeśli nie do strasznej jakiej katastrofy!
— Spodziewam się, że Altamont nie zapomni iż nam winien jest życie.
— A czyż z kolei on naszego nie ocali? Prawda że byłby zginął bez nas, ale z drugiej strony cóżby nas czekało gdyby nie on, nie jego statek ze wszystkiemi jakie on posiada pomocami?
— Ufam panie Clawbonny, że niedopuścisz do niczego złego.
— I ja się tak spodziewam.
Podróż odbywała się bez żadnego wypadku, mięsa było dosyć i używano go też obficie; dzięki humorowi doktora i pogodzie jego umysłu, panował nawet wśród tego małego gronka pewien stopień wesołości. Nieoceniony ten człowiek zawsze miał do powiedzenia coś takiego, co wedle okoliczności zająć i nauczyć potrafiło. Zdrowie wybornie mu służyło, a pomimo trudów przebytych i niedostatku, mało z swej tuszy utracił; przyjaciele jego z Liwerpoolu poznaliby go bez trudności, szczególniej po jego wybornym, a niezmiennym humorze.
W ciągu sobotniego poranku, natura ogromnej lodowej przestrzeni znacznej uległa zmianie; lody powstrząsane, kry zwalone na kupę, wzgórza lodowe poprzypierane do siebie, wskazywały potężne jakieś parcie; może ląd jaki nieznany, może nowa wyspa jaka, sprowadzała ten ruch i przewrót. Coraz częściej napotykane i coraz większe bryły lodu utworzonego z wód słodkich, widocznie blizkość brzegów wskazywały.
W niedalekiej odległości była więc ziemia jakaś nowa, a doktór pałał żądzą wzbogacenia jej nazwą kart półkuli północnej. Co to za rozkosz nieopisana znaleźć nieznaną krainę i oznaczyć ją na mapie, to sprawiłoby doktorowi taką samą radość, jakiejby Hatteras doznał, stawiając pierwszy nogę na lądzie podbiegunowym. Zaiste obmyślając nazwy nie zapomniałby o swych towarzyszach, swych przyjaciołach, ani o Jej Królewskiej Mości i Jej rodzinie, ani o sobie samym nakoniec. Widział już niejako ze sprawiedliwem zadowoleniem „przylądek Clawbonny“ figurujący na mapie.
Noc przepędzono tak samo jak i poprzednią, a każdy z kolei czuwał podczas spoczynku przy tych nieznanych brzegach.
Nazajutrz rano w niedzielę, po wybornem śniadaniu przygotowanem z łap niedźwiedzich, podróżni skierowali się na północ, zbaczając nieco ku zachodowi — i pomimo coraz uciążliwszej drogi, postępowano dość prędko.
Altamont siedząc na saniach, przypatrywał się horyzontowi z gorączkową bacznością, niepokój mimowolny ogarnął wszystkich jego towarzyszy. Ostatnie obserwacye słoneczne wskazały 83°35′ szerokości i 120°15′ długości, — co właśnie było położeniem, w jakiem się miał znajdować okręt amerykański; w tym więc dniu rozstrzygnąć się miała kwestya życia lub śmierci.
Nareszcie około drugiej godziny po południu, Altamont podniósł się, wstrzymał pochód donośnym okrzykiem i wskazując palcem masę jakąś białą, której by na pierwszy rzut oka nikt nie odróżnił od otaczających ją gór lodowych, zawołał silnym głosem:
Porpoise!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.