Pogrom (Zola)/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nazajutrz, dnia 26, Maurycy wstał połamany, zgnieciony ze swego posłania pod namiotem. Nie przyzwyczaił się jeszcze do spania na twardej ziemi, a ponieważ wczoraj zabroniono żołnierzom zdejmowania trzewików, tak że sierżant wieczorem chodził po namiotach i macał w ciemności, czy wszyscy są obuci, więc noga go jeszcze bardziej rozbolała i zaogniła się; nie licząc już tego, że mógł narażać się na chorobę, wyciągając nogi po za namiot, dla ich rozprostowania.
Jan powiedział dziś rano:
— Mój chłopcze, jeżeli dziś pójdziemy w pochód, to dobrze zrobisz, udając się do majora, prosząc go, by ci pozwolił wsiąść na wózek.
Ale nic jeszcze nie wiedziano; najsprzeczniejsze obiegały pogłoski. Przez chwilę myślano, że zaraz wyruszą, obóz zwinięto, cały korpus się poruszył, przeszedł Vouziers, zostawiając tylko na lewym brzegu brygadę drugiej dywizyi, żeby miała na oku drogę z Monthois. Potem nagle, z drugiej strony miasta, na brzegu prawym zatrzymano się i broń złożono w kozły na polu i łące, rozciągającej się po obu stronach drogi z Grand-Pré. I w tejże chwili pułk 4 huzarów odjeżdżający wyciągniętym kłusem tą drogą, wywołał tysiące przypuszczeń.
— Jeżeli tu się zatrzymamy, to zostanę w szeregu, oświadczył Maurycy, który miał wstręt do proszenia majora i jechania na wozach ambulansowych.
Jakoż wkrótce dowiedziano się, że obozować tu będą dotąd, dopóki jenerał Douay nie zasiągnie pewnych wiadomości o ruchach nieprzyjaciela. Był on strasznie zaniepokojony od wczoraj, gdy spostrzegł, że dywizya Margueritte wraca ku Chêne, gdyż wiedział, że jest odsłonięty, że nikt nie pilnował wąwozów ardeńskich, tak że mógł być każdej chwili zaatakowany. Wysłał więc 4 pułk huzarów na podjazd aż do wąwozu pod Grand-Pré i Croix-aux-Bois z rozkazem, żeby mu bądź co bądź dostarczyli wiadomości.
Wczoraj, dzięki czynności mera w Vouziers, rozdano wojsku chleb, mięso, a koniom siano; i dziś koło godziny 10-ej pozwolono żołnierzom ugotować naprzód w obawie, że może później nie będą na to mieli czasu, gdy wymarsz wojsk, mianowicie brygady Bordas, która ruszyła tą samą co i huzarzy drogą, zajął wszystkich. Cóż to znowu? czyżby wszyscy mieli wyruszyć? czyż nie pozwolą im zjeść spokojnie, zwłaszcza że kotły już stały na ogniu? Ale oficerowie objaśnili, że brygada Bordas ma rozkaz zajęcia Buzancy, o kilka ztąd kilometrów. Inni zaś opowiadali, że huzarzy natknęli się na przeważającą liczbę jazdy nieprzyjacielskiej i że wysyłają brygadę dla ich oswobodzenia.
Z rozkoszą przez te kilka godzin Maurycy odpoczywał. Rozciągnął się na ziemi obok biwaku pułkowego i, znużony mocno, patrzył na te zielone doliny Aisny, te łąki ubrane w kępki drzew, wśród których rzeka leniwie się toczy. Przed nim ograniczając dolinę wznosiło się Vouziers amfiteatralnie, las dachów, nad któremi wznosił się kościół z wieżą zakończoną kopułą. W dole, obok mostu, wysokie kominy garbarni dymiły, podczas gdy na drugim końcu, widać było budynki wielkiego młyna, białe od mąki wśród zieloności nadbrzeżnej. I ten widnokrąg miasteczka ginący wśród wysokich roślin, wydawał mu się pełnym wdzięku słodkiego, który go rozmarzał. Przypominał sobie swą młodość, podróże, jakie kiedyś odbywał do Vouziers, gdy mieszkał w Chêne, swem miejscu rodzinnem. W godzinę potem, zapomniał o wszystkiem.
Zupa już oddawna była zjedzona, oczekiwanie się znów rozpoczynało, gdy koło wpół do trzeciej, żywy ruch, wzmagający się co chwila zapanował w obozie. Roznoszono rozkazy, kazano cofnąć się z łąki, wszystko wojsko uszykowało się na wzgórzu, między dwoma wioskami, Chestres i Falaise, odległych jedna od drugiej na cztery do pięciu kilometrów. Saperzy zaczęli nawet kopać rowy i sypać wały; a na lewo artylerya rezerwy zajęła pagórek. Rozbiegła się pogłoska, że generał Bordas przysłał sztafetę donoszącą, że napotkawszy w Grand-Pré siły przemagające, zmuszony był cofnąć się na Buzancy, co budziło obawę, by nie został od Vouziers odcięty. To też dowódca 7 korpusu, przekonany że atak nastąpi wkrótce, kazał swemu wojsku stanąć na pozycyi bojowej dla stawienia czoła pierwszemu natarciu, nim reszta armii nadejdzie; jeden z jego adjutantów pojechał z listem do marszałka, uwiadamiającym go o położeniu i domagającem się posiłków. Wreszcie lękając się, by mu olbrzymi konwoj z żywnością nie narobił kłopotu, kazał mu natychmiast wyruszyć na los szczęścia do Chagny. Wszystko to mówiło wyraźnie o bliskiej bitwie.
— Panie poruczniku, a więc naprawdę będziemy się bili? pozwolił sobie Maurycy zapytać się Rochasa.
— Tak, do pioruna! — odrzekł porucznik poruszając wielkiem swem ramieniem. — Zobaczysz pan, że będzie zaraz gorąco!
Wszyscy żołnierze byli ucieszeni. Od chwili gdy uformował się szyk bojowy od Chartres aż do Falaise ożywienie w obozie wzrosło, gorączka niecierpliwości owładnęła żołnierzami. A więc nakoniec zobaczą tych prusaków, o których dzienniki opowiadały, że są znużeni marszami, wycieńczeni przez choroby, zgłodniali i okryci łachmanami; nadzieja potłuczenia ich za pierwszym zamachem, dodawała wszystkim odwagi.
— Dzięki Bogu, że się nakoniec spotkamy — mówił Jan. — Oddawna gramy w ciuciubabkę, od chwili gdy się stracono z oczów tam na granicy, po bitwie... Tylko, czy to są ci sami, którzy pobili Mac-Mahona?
Maurycy nie mógł mu na to odpowiedzieć. Według tego co czytał w Reims, zdawało mu się niepodobnem, żeby trzecia armia, dowodzona przez następcę tronu pruskiego, była w Vouziers, skoro w przeddzień jeszcze miała obozować w okolicy Vitry-le-Français. Wprawdzie mówiono o czwartej armii, dowodzonej przez następcę tronu saskiego, która miała działać nad Meuzą; zatem była to ta zapewne, choć zajęcie tak szybkie Grand-Pré dziwiło go ze względu na odległość. Ale co największy sprowadziło zamęt w jego myślach, to że słyszał jak generał Bourgain-Desfeuilles wypytywał się jakiegoś wieśniaka z Falaise, czy pod Buzancy rzeka Meuza przepływa i czy tam są dobre mosty. Potem w naiwności swego nieuctwa, generał oświadczył, że zaatakuje ich kolumna stu tysięcy ludzi, maszerująca od Grand-Pré, podczas gdy inna, licząca sześdziesiąt tysięcy zbliża się od Sainte-Menehould.
— A twoja noga? — spytał Jan Maurycego.
— Nie czuję jej teraz — odrzekł tenże uśmiechając się — jakoś to będzie.
Ogarnęło go takie podniecenie nerwowe, że zdawało mu się, iż się unosi nad ziemią. Wszak dotąd przez całą wojnę nie wystrzelił jeszcze ani jednego naboju! Był nad granicą, przepędził w Milhuzie tak straszną noc niepokoju, nie widząc ani jednego prusaka, nie wystrzeliwszy ani razu; zmuszony był cofnąć się aż do Belfortu, aż do Reims i znowu teraz od pięciu dni szedł na nieprzyjaciela z karabinem, który dotąd nie przyniósł żadnego pożytku. Czuł gwałtowną potrzebę zmierzenia się z nieprzyjacielem, dla ukojenia swych nerwów. Od sześciu tygodni, jak się zaciągnął do wojska w przystępie zapału, marząc o bitwach, zmęczył tylko swe biedne słabe nogi, w ucieczkach i dreptaniu, zdala od pola bitwy. To też w gorączkowem oczekiwaniu, które wszystkimi ogarnęło, należał do rzędu tych, którzy niecierpliwie poglądali na drogę z Grand-Pré, biegnącą prosto w nieskończoność, między pięknemi drzewami. W dali, płaszczyzna się rozkładała szeroko, Aisna jak wstęga srebrna wiła się między wierzbami i lipami; a wzrok jego nieustannie zwracał się na drogę.
Około godziny 4-ej, nastąpiło nowe wzruszenie. Czwarty pułk huzarów powrócił, po długiem kołowaniu; poczęły obiegać opowiadania, rosnące co chwila o potyczkach z ułanami, co utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że bitwa jest nieuniknioną. W dwie godziny później przybyła nowa sztafeta, donosząca, że generał Bordas obawia się opuścić Grand-Pré, przekonany, że drogę do Vouzier ma odciętą. Skoro jednak sztafeta przybyła, świadczyło to, że tak nie było. Ale mogło się to stać każdej chwili i generał Dumont, dowodzący dywizyą, wyruszył natychmiast z pozostałą mu brygadą dla wyswobodzenia brygady gen. Bordas. Słońce kryło się za Vouziers, którego linie dachów rysowały się czarno na wielkim obłoku czerwonym. Przez długi czas widać było brygadę posuwającą się śród drzew, i niknącą nakoniec w wzmagających się ciemnościach.
Pułkownik de Vineuil przyszedł zobaczyć, czy pułk jego dobrą zajmuje na noc pozycyę. Zdziwił się, że kapitan Beaudoin nie był na swem stanowisku, a gdy ten nadszedł z Vouziers właśnie w tej chwili, tłomacząc się że jadł śniadanie u baronowej Ladicourt, został surowo zgromiony, czego zresztą wysłuchał w milczeniu, w postawie poprawnej pięknego oficera.
— Moje dzieci, powtarzał pułkownik, przechodząc przed szeregami, będziemy zapewne zaatakowani tej nocy, lub jutro rano o świcie... Przygotujcie się dobrze i pamiętajcie, że pułk 106 nigdy się nie cofał!
Wszyscy przyjmowali te słowa z okrzykami, wszyscy woleli „wziąć się za łeb“ by raz to skończyć, niż w zmęczeniu truć się i tracić odwagę. Obejrzano karabiny, zmieniono iglice. Ponieważ rano jedzono zupę, więc teraz zadowolono się kawą i sucharami. Zabroniono się kłaść. Awangardy wysunięto na pięćset metrów, a placówki rozstawiono wzdłuż brzegu Aisny. Wszyscy oficerowie czuwali koło ognisk obozowych. W oddali, pod nizkim murem, spostrzegano od czasu do czasu przy drżącym blasku jednego z tych ognisk, złocone, szamerowania munduru naczelnego wodza i jego sztabu, cienie poruszające się, niespokojne, biegnące ku drodze, nadstawiające uszów na tentent koni, w straszliwym niepokoju co do losu trzeciej dywizyi.
Około północy Maurycego postawiono na straconej placówce, na skraju pola zarosłego jałowcem, między drogą i rzeką. Noc była czarna jak atrament. Gdy się znalazł sam, w przygnębiającej ciszy uśpionych pól, uczuł trwogę, straszliwą trwogę, której dotąd nie znał, której nie mógł przezwyciężyć, choć drżał z gniewu i wstydu. Odwrócił się, dla uspokojenia patrząc na ognie obozu; ale widocznie zasłaniał mu je mały lasek i widział za sobą tylko nocne ciemności; tylko zdala samotnie błyszczało kilka światełek w Vouziers, którego mieszkańcy uprzedzeni zapewne, drżeli na myśl bitwy i nie kładli się spać wcale. Co go najbardziej przeraziło, to że przymierzając się nie widział nawet celu na swym karabinie. Zaczęło się więc dlań bolesne oczekiwanie; wszystkie siły jego istnienia streściły się w samym tylko słuchu, chwytając nieodgadnięte szmery, które niby grzmot piorunu nim wstrząsały. Szmer płynącej wody w oddali, szelest poruszanych liści, skok owadu, rozlegały się donośnie dokoła. Czyż to nie jest tentent koni, dudnienie dział, zbliżających się ztamtąd, na prawo od niego? Zdawało mu się, że z lewej strony słyszał szept stłumiony, głosy zduszone, straż przednią pełzającą w ciemności, gotową do napaści. Trzy razy chciał strzelać, dla zaalarmowania obozu, ale obawa omyłki, wystawienia się na śmieszność, zwiększała jego niepokój. Ukląkł, oparł się lewem ramieniem o drzewo; zdawało mu się że stoi już tutaj bardzo długo, że go zapomniano, że armia odeszła zapewne bez niego. Nagle odzyskał odwagę i rozróżniał bardzo wyraźnie na drodze, o której wiedział, że znajduje się odeń w odległości dwustu metrów, kroki miarowe maszerujących żołnierzy. Odrazu nabył przekonania, że to były wojska opłakiwane, tak niecierpliwie oczekiwane. Generał Dumont prowadził brygadę Bordas. W tejże chwili ściągnięto Maurycego; stał na pikiecie zaledwie godzinę, przez regulamin wskazaną.
W istocie trzecia dywizya wracała do obozu. Sprawiło to powszechną ulgę. Ale zwiększono teraz ostrożności, gdyż wiadomości przyniesione potwierdzały to wszystko co wiedziano o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Kilku jeńców, których przyprowadzono, ułanów posępnych, owiniętych w swe wielkie płaszcze, nie chciało nic mówić. I świt, zorza ponurego dżdżystego poranku zajaśniała wśród nieustannego oczekiwania, pełnego niecierpliwości. Wkrótce miało upłynąć czternaście godzin, odkąd żołnierze ciągle czuwali. Około godziny siódmej, porucznik Rochas doniósł, że Mac-Mahon zbliżał się z całą armią. Właściwie, to generał Douay otrzymał w odpowiedzi na swą depeszę wczorajszą, uwiadamiającą o nieuniknionem spotkaniu pod Vouziers, list od marszałka, który mu nakazywał trzymać się, dopóki nie nadejdzie mu z pomocą. Wskutek tego postanowiono, że 1-y korpus ruszy na Terron, 5-ty na Buzancy, a 12-ty zostanie w Chêne w drugiej linii. Teraz gorączka wzmogła się, nie będzie to więc prosta potyczka jakiej się spodziewano, ale wielka bitwa, jaką wyda cała armia zwrócona od Meuzy na południe, na kotlinę Aisny. Nie ośmielono się gotować, zadowolono się kawą i sucharami, gdyż wszyscy powtarzali, niewiadomo dlaczego, że „wzięcie się za łby“ nastąpi w południe. Wysłano adjutanta do marszałka, w celu przyśpieszenia pochodu posiłków; zbliżanie się dwóch armij nieprzyjacielskich było coraz pewniejszem; w trzy godziny potem, nowy oficer pognał galopem do Chêne, gdzie miała się znajdować kwatera główna, z żądaniem rozkazów, tak niepokój wzrósł, wskutek nowin przyniesionych przez mera wiejskiego, który utrzymywał, że widział sto tysięcy ludzi w Grand-Pré, a drugie sto posuwające się przez Buzancy.
W południe nie było jeszcze ani jednego prusaka. O pierwszej, o drugiej, ciągle nic. Znużenie i wątpliwość poczęła ogarniać wszystkich. Tu i owdzie drwiono sobie z generałów. Może przelękli się własnego cienia. Czemu nie włożyli sobie na nos okularów? A to błazny dopiero, żeby taki ambaras sprawiać wojsku! Jakiś dowcipniś zawołał:
— To tak samo będzie jak wtedy w Milhuzie!
Na te słowa serce Maurycego ścisnęło się. Przypomniał sobie tę głupią ucieczkę, ten popłoch, który porwał korpus 7, choć ani jeden niemiec się nie ukazał nawet w odległości dziesięciu mil. I znowu to samo się powtarzało, był o tem przekonany, prawie pewny. Skoro nieprzyjaciel nie atakował ich w dwadzieścia cztery godziny po potyczce w Grand-Pré, to znaczy, że 4 pułk huzarów spotkał się tam zaledwie z jakimś podjazdem kawaleryjskim. Sama kolumna musiała być jeszcze daleko, może o dwa dni marszu. Myśl ta nagle go przeraziła, gdy zastanowił się nad czasem, który stracono. Przez trzy dni posunięto się tylko o dwie mile, z Contreuve do Vouziers. Dnia 25-go inne korpusy posunęły się na północ pod pozorem zebrania żywności, a teraz dnia 27-go znów wracały na południe dla stoczenia bitwy, o której nieprzyjaciel nie myślał. Wskutek tego, że brygada Bordas opuszczona w wąwozach Ardeńskich przez huzarów, sądziła że jest straconą, zatrzymano najprzód całą dywizyę, potem 7 korpus, potem całą armię, zupełnie niepotrzebnie. I Maurycy myślał o nieoszacowanej wartości każdej godziny w tym szalonym projekcie połączenia się z Bazainem; plan, który mógł wykonać tylko generał z geniuszem, z żołnierzami pewnemi z warunkiem, że nie cofnie się przed burzą, ale pójdzie naprzód przed siebie, nie uważając na przeszkody.
— Dyabli nas wezmą! — rzekł do Jana w rozpaczy.
A gdy ten roztworzył szeroko oczy nie mogąc zrozumieć o co idzie, rzekł doń półgłosem o naczelnikach:
— Są to osły raczej niż źli ludzie, to pewna, że i szczęścia nie mają. Nic nie wiedzą, nic nie przewidują, nie mają ani planu, ani myśli, ani wypadku szczęśliwego... Tak, wszystko jest przeciw nam i dyabli nas wezmą!
I to zniechęcenie, usprawiedliwione przez Maurycego, chłopca inteligentnego i wykształconego, zwiększało się, owładało powoli całem wojskiem stojącem nieruchomie, pożeranem przez oczekiwanie. Nieznacznie wątpliwość, przeczucie położenia prawdziwego budziło się w umysłach ciężkich i tępych, i nie było tak głupiego żołnierza, któryby nie widział, że źle jest kierowany. I cóż tam u dyabła robiono, kiedy prusacy nie nadchodzili? Należało się albo bić, albo iść sobie gdzie, żeby dobrze się przespać! Mieli tego już dosyć. Od chwili gdy ostatni adjutant odjechał po rozkazy, niepokój wzrastał ciągle, potworzyły się grupy rozmawiające głośno, rozprawiając krzykliwie. Oficerowie wciągnięci w ten ruch, nie wiedzieli co odpowiadać żołnierzom, którzy ośmielali się ich pytać. To też o godzinie 5-ej, gdy rozeszła się pogłoska, że adjutant powrócił i że miano się cofnąć, wszystkie piersi uczuły ulgę, wszędzie odetchnięto weselej.
A więc nakoniec stronnictwo rozumu brało górę! Cesarz i Mac-Mahon, którzy zawsze byli przeciwni temu marszowi do Montmédy, zaniepokojeni wiadomością, że znów zwyciężeni zostali co do szybkości i że mają przeciw sobie dwie armie: księcia następcy saskiego i pruskiego, zaniechali nieprawdopodobnego połączenia się z Bazainem, postanowili cofnąć się ku fortom północnym, a stamtąd ku Paryżowi. Korpus 7 otrzymał rozkaz udania się przez Chêne do Chagny, 5-ty miał iść do Poix, a 1-y i 12-y do Vendresse. Skoro więc cofano się, po co posuwano się do Aisny, dlaczego tyle dni straconych i tyle marszów, kiedy z Reims tak było łatwo, tak logicznie zająć silne pozycye w dolinie Marny? Więc nie było żadnego kierunku, żadnego talentu wojskowego, a nawet prostego zmysłu zdrowego? Ale już nie pytano, przebaczano wszystko wśród radości, jaką ta decyzya rozumna wywołała, która była jedynym sposobem wydobycia się z matni, w jaką popadnięto. Począwszy od generałów a skończywszy na prostych żołnierzach, wszyscy mieli to przekonanie, że teraz staną się silnymi, że będą niezwyciężeni pod Paryżem, i że tam koniecznie pobiją prusaków. Ale należało opuścić Vouziers o świcie, żeby wyruszyć do Chêne wpierw nim prusacy nadciągną i zaraz też obóz zaroił się nadzwyczajnie, trąbki zagrały, rozkazy się rozlegały; bagaże i wozy administracyi już wprzódy wyjechały, żeby nie być ciężarem straży tylnej.
Maurycy był ucieszony. W chwili gdy starał się wytłomaczyć Janowi ten odwrót, krzyk boleści mu się z piersi wyrwał; gdy podniecenie sztuczne ustało, uczuł ból w nodze.
— Co to? czy znowu się zaczyna? — zapytał kapral żywo.
I w swym zmyśle praktycznym począł radzić.
— Słuchajno, chłopcze, powiedziałeś mi wczoraj, że masz tam w mieście znajomych. Wyjednaj sobie od majora pozwolenie pojechania do Chêne na wozie, gdzie przepędzisz noc wygodnie w łóżku. Jutro, jeśli będziesz szedł lepiej, zabierzemy cię, przechodząc... No co? jakże?...
W samem nawet Falaise, wiosce przy której obozowano, Maurycy znalazł dawnego przyjaciela swego ojca, właściciela małego folwarczku, który właśnie odprowadzał swą córkę do Chêne, do ciotki; koń już czekał, zaprzężony do wózka.
Ale z majorem Bouroche zaraz z początku o mało rzeczy nie przybrały złego obrotu.
— Mam nogę obtartą, panie doktorze...
Nagle Bouroche, wstrząsając swą wielką głową, zaczerwienił się:
— Ja nie jestem pan doktór... Kto mi u dyabła przysłał tutaj takiego osła?
A gdy Maurycy zmięszany jąkał wymówkę — zawołał:
— Jestem majorem, czy słyszysz, ośle?
I spostrzegając się z kim miał do czynienia, widocznie zawstydził się, gdyż jeszcze bardziej się uniósł.
— Twoja noga, piękna historya!... Tak, tak, pozwalam. Siądź sobie na wóz, na balon, gdzie chcesz. Dość mamy łazęgów i wygodnisiów!
Gdy Jan dopomógł Maurycemu do wdrapania się na wózek, ten zwrócił się do pierwszego z podziękowaniem; i obaj rzucili się sobie w ramiona, jak gdyby nigdy nie mieli się już zobaczyć. Czyż zresztą można było liczyć na to, wśród kołysań się odwrotu, z tymi prusakami na karku? Maurycy był zdziwiony uczuciem, jakie go wiązało do tego chłopa. Dwa razy się odwrócił, żeby go pożegnać ręką, nim opuścił obóz gdzie zabierano się do rozpalenia wielkich ognisk dla oszukania nieprzyjaciela, gdy tymczasem wojsko miało wyruszyć w największej cichości przed świtem.
Podczas drogi gospodarz nie przestał narzekać na okropne czasy. Obawiał się zostać w Falaise i naturalnie tam nie został, powtarzając, że będzie zrujnowany, jeżeli nieprzyjaciel spali jego dom. Córka jego, duża pannica blada, płakała. Ale Maurycy, znużony niesłychanie, nie uważał na to, spał siedząc, kołysany przez żywe kłusowanie małego konika, który w półtorej godziny przebiegł cztery mile z Vouziers do Chêne. Nie było jeszcze siódmej godziny; zmrok zaledwie zapadał, gdy młody człowiek, strzęsiony i dygoczący, zeszedł przy moście na kanale, na placu, wprost wąskiego domu żółtego, w którym się urodził, i gdzie dwadzieścia lat ze swego życia, przepędził. Tutaj to zwrócił się machinalnie, choć dom od półtora roku był sprzedany jakiemuś weterynarzowi. Na zapytanie gospodarza, odrzekł, że wie doskonale dokąd idzie i podziękował mu stokrotnie za jego grzeczność.
Stanąwszy na środku placu trójkątnego, niedaleko studni, zatrzymał się mimowolnie, skłopotany, na pół nieprzytomny. Dokądże więc idzie? Nagle przypomniał sobie, że ma iść do notaryusza, którego dom sąsiadował z tym, w którym się wychował, a którego matka bardzo stara i bardzo dobra pani Desroches, z tytułu sąsiadki, psuła go gdy był dzieckiem. Ale z trudnością poznawał miasteczko z powodu nadzwyczajnego ruchu, jaki wywoływała w tej małej osadzie zwykle martwej, obecność korpusu wojska, obozującego za miastem, napełniającego ulice oficerami, sztafetami, służbą, włóczęgami i łazęgami wszelkiego rodzaju. Poznawał doskonale kanał, przecinający miasto nawskróś, przechodzący przez rynek, na którym wązki most kamienny łączył dwa kąty; tam, na drugim brzegu, jest targ z domami o dachach mchem obrosłych, tam jest ulica Berond na lewo, a na prawo droga do Sedanu. Musiał podnieść oczy, żeby poznać dom notaryusza, i kąt pusty, na którym grywał w guziki, tak dalece ulica Vouziers wprost niego znajdująca się aż do ratusza, przepełniona była zbitym tłumem. Na placu zdawało się, że było pusto, gdyż żołnierze odpędzali ciekawych. I tam, zajmując szeroką przestrzeń, poza studnią, zdziwił się, widząc rodzaj parku powozów, furgonów, wózków, cały obóz bagaży, który już gdzieś widział.
Jeszcze było widno, słońce dopiero skryło się za wodę kanału, krwawiąc ją całą, i Maurycy zamierzał iść dalej, gdy jakaś kobieta tuż przy nim stojąca, zaczepiła go:
— Ależ na miłość Boską, jesteś pan synem Levasseura?
Poznał panią Combette, żonę aptekarza, którego sklep znajdował się na placu. I gdy jej powiedział, że idzie do pani Desroches prosić o dach i łóżko, silnie wzruszona pociągnęła go do siebie.
— Nie, nie, chodź pan do nas. Chcę panu powiedzieć...
I w aptece, gdy starannie drzwi zamknęła, zaczęła:
— Więc nie wiesz, mój chłopcze, że cesarz stanął u Desroches’ów... Zajęto dom dla niego, a właściciele nie są zadowoleni z tego zaszczytu, mogę zaręczyć. Biedna stara babcia, kobieta siedemdziesięcioletnia musiała odstąpić swego pokoju i pójść spać na strych, do łóżka służącej?... To wszystko co tam widzisz na placu należy do cesarza, to są jego pakunki, rozumiesz?
Jakoż Maurycy teraz sobie przypomniał te powozy i furgony, cały ten orszak przepyszny domu cesarskiego, jaki widział w Reims.
— Ach mój chłopcze, żebyś wiedział, czego oni nie wydobyli z tych wozów, ile talerzy srebrnych i butelek wina, ile koszyków z żywnością i pięknej bielizny stołowej, wszystkiego! Przez dwie godziny tem tylko się zajmowali. Ciekawa jestem, gdzie oni to wszystko pomieszczą, gdyż dom jest mały... Patrz, patrz! rozpalili ogień w kuchni!
Spojrzał na niewielki domek dwupiętrowy, stanowiący róg placu i ulicy Vouziers, domek o wyglądzie mieszczańskim i skromnym, którego rozkład wewnętrzny przypominał sobie doskonale, korytarz na dole, po cztery pokoje na każdem piętrze. W górze, w samym kącie, okno pierwszego piętra, wychodzące na plac, było już oświetlone, i żona aptekarza mówiła, że ten pokój zajął cesarz. Ale, jak powiedziała, największy blask bił z kuchni, której okna na dole, wychodziły na ulicę Vouziers. Nigdy jeszcze mieszkańcy Chêne’u nic podobnego nie widzieli. Tłum ciekawych, ciągle wzrastający, zagradzał ulicę, patrząc z otwartemi ustami na piec, gdzie piekł się i gotował obiad cesarski. Kucharze dla powietrza roztworzyli okna. Było ich trzech, w białych jak śnieg kurtkach, kręcących się przed kurczętami nadzianemi na ogromny rożen, i za każdym obrotem maczającemi się w maśle, roztopionem w ogromnym kotle; miedź błyszczała jak złoto. I najstarsi ludzie nie przypominali sobie, żeby kiedykolwiek w restauracyi „pod Lwem srebrnym“, nawet na najwystawniejszych weselach widzieli tyle ogni i tyle żywności gotującej się naraz.
Aptekarz Combette, człeczyna maleńki, suchy, ruchliwy, wrócił do siebie, poruszony nadzwyczajnie tem co widział i słyszał. Zdawał się wiedzieć wiele rzeczy, jako pomocnik mera. Około godziny wpół do czwartej Mac-Mahon zatelegrafował do Bazaine’a, że przybycie następcy tronu pruskiego do Châlons, zmusiło go do cofnięcia się na północ; drugą depeszę wysłano do ministra wojny, uwiadamiając go także o odwrocie i przedstawiając mu straszne niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdowała armia, która mogła być rozcięta na dwoje i zgnieciona. Depesza do Bazaine’a, było wątpliwem, czy doszła, gdyż zdawało się, że wszystkie komunikacye z Metzem od kilku dni były przerwane. Ale druga depesza była ważną, i aptekarz, zniżając głos, opowiedział, że słyszał jak jakiś wyższy oficer mówił: „jeżeli w Paryżu się dowiedzą, przepadliśmy!“ Wszystkim wiadomem było, z jaką gwałtownością cesarzowa-regentka i rada ministrów domagała się, by się naprzód posuwano. Przytem nieład zwiększał się z każdą chwilą, najdziwaczniejsze wiadomości przybywały o zbliżaniu się armij niemieckich. Następca tronu pruskiego w Châlons! czy to możliwe? Z jakiemiż więc wojskami miał się spotkać korpus dnia siódmego w wąwozach ardeńskich?
— W sztabie głównym nic nie wiedzą — mówił dalej aptekarz, poruszając rozpaczliwie rękami. — Ach, cóż za bigos!... Zresztą wszystko się wyreperuje, jeżeli armia jutro się cofnie.
Poczem dodał:
— Słuchajno, przyjacielu, ja ci nogę opatrzę, zjesz z nami obiad, będziesz spał na górze, w pokoiku mego ucznia, który drapnął.
Ale Maurycy, dręczony potrzebą dowiedzenia się czegoś, chciał koniecznie wykonać swój pierwotny zamiar, to jest iść naprzeciwko, by odwiedzić staruszkę panią Desroches. Niemało był zadziwiony, gdy go nikt nie zatrzymał przy drzwiach, które wśród zamięszania, panującego na placu, były otwarte i nie były wcale strzeżone. Ciągle różne osoby wchodziły i wychodziły, oficerowie, służba, i zdawało się, że ogień gorejący na kuchni wstrząsał całym domem. Na schodach za to nie było żadnego światła, i trzeba było iść poomacku. Na pierwszem piętrze zatrzymał się na chwilę z bijącem sercem przed drzwiami pokoju, w którym wiedział, że się cesarz znajduje; w pokoju tym panowała śmiertelna cisza. Na górze, starsza pani Desroches, stojąc na progu pokoju służącej, gdzie się schronić musiała, zrazu przelękła się Maurycego. Nakoniec gdy go poznała, rzekła:
— Ach moje dziecko, w jakiejże okropnej chwili się spotykamy!... Chętniebym oddała cesarzowi cały mój dom, ale przy nim znajdują się ludzie bardzo źle wychowani. Żebyś wiedział jak wszystko łapią i chcą nas spalić, tyle ogni porozkładali!... On, biedak ma minę, jakby z grobu wstał i spojrzenie tak smutne...
Gdy Maurycy, uspokoiwszy ją, odchodził, poszła za nim, przechylając się przez poręcz schodów.
— Patrz, szepnęła, widać go ztąd... Ach! jesteśmy wszyscy zgubieni! Bądź zdrów moje dziecko.
Maurycy zatrzymał się na schodach, wśród ciemności. Wyciągnąwszy szyję, widział przez szybę we drzwiach, scenę, której nigdy zapomnieć nie mógł.
Cesarz siedział tam, w głębi pokoju mieszczańskiego i chłodnego, przy małym stole, na którym mu przy blasku świec zastawiono obiad. W głębi dwóch adjutantów stało w milczeniu. Marszałek dworu oczekiwał tuż przy stole. Szklanki były pełne, chleb leżał nietknięty, kurczę stygło na talerzu. Cesarz nieruchomy patrzał na obrus swemi chwiejnemi oczami, wystraszonemi i załzawionemi, takiemi samemi, jakie widział Maurycy w Reims. Zdawał się być jednak bardziej znużonym i nakoniec zdecydował się z widocznym wysiłkiem podnieść do ust dwa kawałki, resztę odsunął ręką. To był jego obiad. Wyraz cierpienia tajonego rozlał się po jego bladej twarzy.
Na dole, gdy Maurycy przechodził koło pokoju jadalnego, drzwi gwałtownie się roztworzyły i ujrzał śród potoków światła i pary unoszącej się z gorących potraw, gromadę masztalerzy, adjutantów, szambelanów wypróżniających butelki, pożerających kurczęta i sosy wśród głośnej wrzawy. Pewność odwrotu cieszyła tych ludzi, od chwili gdy depesza marszałka została wysłaną. Za tydzień w Paryżu będą spali nakoniec w czystych łóżkach!
Nagle Maurycy uczuł straszne znużenie; było już rzeczą pewną, że cała armia się cofała i nic mu nie pozostawało, jak pójść spać w oczekiwaniu na przejście korpusu 7-go. Przeszedł więc plac i znalazł się u aptekarza Combette’a, gdzie, jakby w marzeniu pogrążony, zjadł kolacyę. Potem zdawało mu się, że opatrują mu nogę i że wprowadzono go na górę do pokoju. Potem nastąpiła noc czarna, zupełne unicestwienie. Spał bez poruszenia się. Ale po pewnym nieoznaczonym czasie, po kilku godzinach a raczej wiekach, dreszcz jakiś zbudził go ze snu, tak że usiadł na posłaniu wśród ciemności. Gdzie się znajdował? co znaczył ten nieustanny grzmot, który go zbudził? Nagle przypomniał sobie wszystko i pobiegł do okna, żeby zobaczyć. Tam, wśród ciemności, na placu, wśród nocy cichej artylerya jechała, pochód nieskończony ludzi, koni i dział, od których senne domki miasteczka drżały. Niewytłomaczony niepokój ogarnął go na widok tego odjazdu nagłego. Która mogła być godzina? Na ratuszu wybiła czwarta. Usiłował się uspokoić, mówiąc sobie, że był to początek odwrotu, co do którego wydano wczoraj rozkazy, gdy nagle odwróciwszy głowę, ujrzał widowisko, które zwiększyło jego trwogę. Było to owe okno w rogu, u notaryusza, ciągle oświecone, i cień cesarza, w równych odstępach czasu rysował się wyraźnie ciemną sylwetką.
Maurycy żywo włożył spodnie, chcąc zejść, ale zjawił się Combette ze świecą w ręku, giestykulując żywo.
— Zobaczyłem pana z dołu, wracając z ratusza i przyszedłem ci powiedzieć... Wyobraź pan sobie, nie dali mi się położyć do łóżka i od dwóch przeszło godzin, ja i pan mer zajęci jesteśmy zarządzaniem rekwizycyi... Tak, tak, jeszcze raz wszystko się zmieniło. A! miał słuszność ten oficer, który nie chciał, żeby telegrafowano do Paryża!
Mówił tak dalej, zdaniami urywanemi, bez ładu i Maurycy zrozumiał nakoniec o co idzie. Serce mu się ścisnęło. Koło północy przybyła od ministra wojny depesza do cesarza w odpowiedzi na depeszę marszałka. Nie znano dokładnie jej treści, ale jeden z adjutantów powiedział głośno w ratuszu, że cesarzowa i rada ministrów obawia się rewolucyi w Paryżu, jeżeli cesarz opuści Bazaine’a i wróci do stolicy. Depesza źle poinformowana o istotnych stanowiskach niemców, domagała się gwałtownie posunięcia się naprzód, choćby to nie wiem ile kosztować miało.
— Cesarz kazał zawołać marszałka — dodał aptekarz — i naradzali się ze sobą, we dwóch tylko, przeszło godzinę. Oczywiście nie wiem o czem mówili, ale wszyscy oficerowie powtarzają, że już nie ma mowy o odwrocie, i że marsz nad Meuzę ma być znów rozpoczęty... Zarekwirowaliśmy wszystkie wozy w mieście dla 1-go korpusu, którego artylerya, jak oto widzisz, wyrusza w tej chwili do Besace... Tym razem z pewnością przyjdzie do bitwy!
Umilkł. Przypatrywał się także oknu oświeconemu u notaryusza, poczem rzekł półgłosem, w zamyśleniu:
— Hm! o czem oni ze sobą mówią?... W każdym razie wygląda to dość głupio, cofać się o godzinie szóstej wieczorem przed groźbą niebezpieczeństwa, a o północy iść znowu ku niemu, kiedy w ogólności położenie jest takie same.
Maurycy słuchał ciągle turkotu dział, dochodzącego z dołu, z czarnego miasteczka, tego stuku nieprzerwanego fali ludzkiej płynącej ku Meuzie, ku strasznej niewiadomości jutra. A na firance mieszczańskiej okna widział przesuwający się regularnie cień cesarza, chodzenie tam i z powrotem tego chorego, którego bezsenność męczyła, kazała mu się poruszać mimo cierpień, z uchem napełnionem wrzawą koni i ludzi, których pozwalał wysyłać na śmierć. Tak więc kilka godzin starczyło na to, by klęska została postanowioną i przyjętą. O czem w istocie mogli ze sobą mówić ten cesarz i ten marszałek, obaj świadomi pogromu, ku któremu szli, przekonani wieczorem o klęsce wśród okropnych warunków, w jakich armia miała się znaleźć, nie mogąc rano inaczej postąpić, choć niebezpieczeństwo zwiększało się z każdą godziną. Plan generała Palikao, piorunujący pochód na Montmédy, zbyt nierozważny w d. 23, możliwy jeszcze d. 25 z żołnierzami dzielnymi i ruchem genialnym, w d. 27 stawał się czynem szalonym, wśród nieustannej chwiejności dowództwa i wzrastającej demoralizacyi wojsk. Jeżeli obaj o tem wiedzieli, dlaczego ustępowali głosom nieubłaganym, które smagały ich brak decyzyi? Być może, iż marszałek miał umysł ograniczony i uległy żołnierza, chociaż wielki w swej abnegacyi. A cesarz, który już wcale nie dowodził, czekał na to co mu los przeznaczył. Żądano od nich, by dali swe i armii życie; oni je dawali. Była to noc zbrodni, straszna noc morderstwa dokonanego na narodzie, gdyż odtąd armia była w stanie klęski, sto tysięcy ludzi wysyłano na rzeź!
Myśląc o tem wszystkiem, Maurycy zrozpaczony i drżący ścigał wzrokiem cień przesuwający się po gęstym muślinie poczciwej pani Desroches, cień gorączkowy, drepczący, jak gdyby popychany przez głos nieubłagany, nadeszły z Paryża. Może tej nocy cesarzowa życzyła śmierci ojcu, by syn mógł panować? Idź! idź! nie oglądając się za siebie, wśród deszczu, po błocie, aż do wycieńczenia, po to, by ta ostatnia gra o konające cesarstwo dograną została do końca. Idź! idź! umrzyj jak bohater na trupach spiętrzonych twego ludu, wzbudź w całym świecie uwielbienie głębokie, by ci przebaczył twój upadek. Jakoż cesarz szedł na śmierć! Na dole, w kuchni ogień się już nie palił, masztalerze, adjutanci, szambelani spali, cały dom był czarny, tylko tam, cień samotny chodził nieustannie, zrezygnowany na konieczność ofiary, wśród głuchego trzasku 12-go korpusu, który maszerował wśród ciemności.
Nagle Maurycy pomyślał sobie, że jeżeli marsz naprzód był postanowiony, to korpus 7-my nie będzie przechodził przez Chêne; że wtedy on zostanie, oddalony od swego pułku, zbieg ze swego stanowiska. Już nie czuł bólu w nodze; zręczny opatrunek, kilka godzin zupełnego wypoczynku, złagodziły gorączkę. Gdy Combette dał mu swe trzewiki, tak obszerne, że był w nich jak w pantoflach, chciał odejść zaraz, spodziewając się spotkać z pułkiem 106-ym na drodze między Chêne a Vouziers. Napróżno aptekarz usiłował go zatrzymać i już zamierzał odwieźć go w swym kabryolecie, gdy zjawił się jego uczeń Ferdynand, tłomacząc się, że był z wizytą u swej kuzynki. Był to wysoki chłopak blady, z wejrzeniem łobuza. Zaprzągł on do wózka i pojechał razem z Maurycym. Była zaledwie czwarta godzina, ulewny deszcz lał z nieba czarnego, latarnie kabryoletu nikły, oświecając zaledwie drogę wśród szerokich pól zalanych, pełnych jakiegoś szmeru głuchego, który co chwila ich zatrzymywał, gdyż myśleli, że wojsko przechodzi.
Tymczasem tam, pod Vouziers, Jan wcale nie spał. Od chwili gdy mu Maurycy wytłomaczył, że odwrót ten może wszystko ocalić, czuwał ciągle, nie pozwalając rozchodzić się swym ludziom, oczekując na rozkaz wymarszu, który mógł każdej chwili nastąpić. Koło godziny drugiej, wśród głębokiej ciemności, którą ogniska zabarwiały na czerwono, rozległ się w obozie gwałtowny tentent koni; była to kawalerya idąca w przedniej straży ku Ballay i Quatre-Champs, ażeby mieć na oku drogi z Boult-aux-Bois i Croix-aux-Bois. W godzinę później piechota i artylerya wyruszyła także, porzucając pozycję pod Falaise i Chestres, jaką od dwóch dni upierała się bronić przeciw nieprzyjacielowi, który się wcale nie zjawiał. Niebo się zachmurzyło, noc była ciemna i każdy pułk wyruszał w najgłębszem milczeniu, długi łańcuch cieni ruszających się wśród ciemności. Ale wszystkie serca biły wesoło, jak gdyby uniknięto zasadzki. Widziano się już pod murami Paryża, przeczuwano dni odwetu.
Jan usiłował przebić wzrokiem gęste ciemności. Droga wysadzona była drzewami i zdawało mu się, że wije się śród łąk obszernych. Potem szarzały wzgórza i pochyłości. Zbliżono się do wsi, jak się zdaje Balay, gdy nagle z ciężkich chmur, zaciemniających horyzont, lunął deszcz rzęsisty. Ale żołnierze już do tego przywykli i nie gniewali się wcale. Przeszli przez Balay i w miarę jak się zbliżano do Quatre-Champs, gdy wstąpiono na obszerne płaskowzgórze, którego nagie przestrzenie ciągnęły się aż do Noirval, wicher się wzmógł i prawdziwy potop nastąpił. Tutaj to nadszedł rozkaz, by zatrzymano wszystkie pułki. Cały korpus 7-y, trzydzieści kilka tysięcy ludzi skupiło się na jednem miejscu o świcie szarym, dżdżystym, przesiąkniętym wilgocią. Cóż się więc stało? dla czego kazano się zatrzymać? Po szeregach przebiegał pewien niepokój, niektórzy utrzymywali że rozkazy marszu uległy zmianie. Kazano broń spuścić do nogi, ale zabroniono występować z szeregu i siadać. Chwilami wiatr zmiatał wyżynę z taką gwałtownością, że ludzie musieli się ścieśniać, chcąc mu stawić czoło. Deszcz ich oślepiał, szczypał po twarzy, deszcz lodowaty, który ich przemoczył do nitki. I przez dwie godziny tak czekano, nie wiadomo dlaczego, wśród niepokoju udręczającego wszystkie serca.
Jan w miarę jak dzień się robił, usiłował się zoryentować w okolicy. Pokazano mu na północo-wschodzie, naprzeciw Quatre-Champs drogę z Chêne, ciągnącą się przez wzgórze. Po cóż więc skręcono na prawo, zamiast pójść na lewo? Niemniej zajmował go bardzo sztab, który zakwaterował w Converserie, folwarku leżącym na brzegu płaskowzgórza. Panowało tam zamięszanie, oficerowie biegali, rozprawiali wśród żywych giestów. Na co czekali? Wyżyna podobną była do półkola, pokryta ścierniem, ponad którem od północy i wschodu wzgórza się wznosiły; przez wyłom na zachodzie dojrzeć można było dolinę Aisne’y z domkami białemi w Vouziers. Ponad Converserie widać było dzwonnice łupkiem kryte w Quatre-Champs, zanurzone w mgle gęstej, w której zdawały się tonąć dachy wioski. Jan, patrząc na drogę wspinającą się pod górę, wyraźnie dostrzegł kabryolet pędzący szybko po gościńcu kamienistym, po którym płynęła woda.
Był to Maurycy, który nakoniec ze wzgórza, na skręcie drogi spostrzegł korpus 7-y. Jechał już od dwóch godzin, zbłądziwszy wskutek złych informacyj jakiegoś wieśniaka, trochę przez niechęć złośliwą swego przewodnika, który ze strachu przed prusakami dostawał gorączki. Zaledwie zbliżył się do folwarku, zeskoczył z wózka i pobiegł do swego pułku.
Jan zdziwiony, zawołał:
— Jakto, to ty? I po co? przecież mieliśmy cię zabrać ze sobą!
Maurycy machnął ręką z gniewem i zawołał:
— A tak... już tam nie pójdziemy, pójdziemy naprzód po to, żeby dyabli wszystko wzięli!
— Ha trudno! — odrzekł Jan, blednąc po krótkiem milczeniu — przynajmniej razem już zginiemy.
I rzucili się sobie w ramiona. Wśród nieustannego deszczu prosty żołnierz zajął swe miejsce w szeregu, podczas gdy kapral, dając przykład stał bez skargi pod ulewą.
Ale nowina obiegała teraz po szeregach. Nie cofano się już do Paryża, maszerowano znowu ku Meuzie. Adjutant marszałka nadjechał przywożąc rozkaz siódmemu korpusowi, żeby stanął obozem w Nouart; korpus piąty ruszył do Beauclair, stając na prawem skrzydle armii; pierwszy zajął w Chêne miejsce dwunastego, który posunął się na Besace, na lewe skrzydło. Jeżeli zaś od trzech godzin trzydzieści kilka tysięcy ludzi stało z bronią u nogi na straszliwym wietrze, to dla tego, że generał Douay, wśród opłakanego zamętu tej nowej zmiany czoła, był nadzwyczajnie zaniepokojony losem bagaży, wysłanych przodem wczoraj ku Chagny. Trzeba było na nie czekać, żeby się połączyły z korpusem. Mówiono, że furgony zostały przecięte na dwie połowy w Chêne przez korpus dwunasty. Prócz tego część materyału, wszystkie kuźnie artyleryjskie, zbłądziły i z Terren skręcały na drogę do Vouziers, gdzie mogły bardzo łatwo wpaść w ręce niemieckie. Nigdy nieład nie był większy, i niepokój żywszy.
Pomiędzy żołnierzami zapanowała teraz rozpacz prawdziwa. Wielu chciało siąść na tornistrach, w błocie tej płaszczyzny mokrej, i oczekiwać pod deszczem śmierci. Szydzili, znieważali wodzów: ach! sławni wodzowie, kapuściane łby, odrabiające wieczór to co uczynili rano, włóczący się kiedy nieprzyjaciela nie było, uciekający gdy się ukazywał! Ostateczna demoralizacya zrobiła z tej armii bandę bez wiary, bez karności, którą wiedziono na rzeź po drogach błędnych. Koło Vouziers rozległy się nagle strzały, zamieniane między strażą tylną 7-go korpusu i awangardą wojsk niemieckich; i w tejże chwili oczy wszystkich zwróciły się na dolinę Aisne’y, gdzie na bladem tle nieba wzbijały się kłęby dymu gęstego i czarnego. Wiedziano, że gorzała wieś Falaise, podpalona przez ułanów. Wściekłość ogarnęła żołnierzy. Jakto? są więc nakoniec prusacy tam? Czekano na nich dwa dni, by im dać czas do przyjścia, a potem zwijano obóz. W umysłach najbardziej ograniczonych budził się gniew na te błędy nie do poprawienia, to głupie oczekiwanie, te sidła, w jakie złapać się dano; podjazdy IV-ej armii zabawiały brygadę Bordas, wstrzymując przez to wszystkie siły armii szalońskiej, na to by następca tronu pruskiego mógł nadbiedz z 3-m korpusem armii. I w tej chwili, dzięki nieświadomości marszałka, który nie wiedział dotąd jakie wojska ma przed sobą, połączenie nastąpiło, korpus 7-y i 5-ty miał być odtąd ciągle niepokojony widmem klęski zupełnej.
Maurycy patrzył na gorejące Falaise. Doznał jednak pewnej ulgi; bagaże, które uważano za stracone, ukazały się na drodze z Chêne. Zaraz też, podczas gdy 1-a dywizya została w Quatre-Champs dla osłony nieskończonego łańcucha bagaży, druga ruszyła do Boult-aux-Bois przez las; trzecia zaś zajmowała pozycyę na lewo, na wyżynach Belleville, w celu utrzymania komunikacyi. I w chwili gdy pułk 106, wśród wzrastającej ulewy, opuszczał płaskowzgórze, puszczając się w zbrodniczy marsz ku Meuzie, Maurycemu przypomniał się cień cesarza, włóczący się sylwetką ponurą na firankach staruszki, pani Desroches. Ach! ta armia rozpaczy, ta armia straceńców, którą wiedziono na zgubę pewną, dla uratowania dynastyi! Idź, idź, nie oglądając się za siebie, wśród deszczu, wśród błota, na zgubę ostateczną!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.