Pogrom (Zola)/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrom |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | W. P. |
Tytuł orygin. | La Débâcle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dnia 23 sierpnia we wtorek, o godzinie szóstej rano obóz został zwinięty, sto tysięcy ludzi armii szalońskiej poruszyło się, popłynęło strumieniem olbrzymim, niby rzeka ludzka, na chwilę rozlana w jezioro, by wkrótce potem rozpocząć dalej swój bieg; i pomimo pogłosek, obiegających wczoraj, było to dla wielu niespodzianką, że zamiast cofać się, odwracano się plecami od Paryża idąc na wschód, niewiadomo gdzie.
O godzinie 5-ej rano, siódmy korpus nie miał jeszcze nabojów. Od dwóch dni artylerzyści robili co mogli, żeby wyładować konie i zapasy, na stacyi przepełnionej żywnością, cofającą się od Metz. Dopiero w ostatniej chwili dwa wagony napełnione ładunkami znaleziono śród niesłychanego zamięszania pociągów, a ładunków tych jedna kompania, do której Jan należał, zdołała przywieźć dwa kroć czterdzieści tysięcy na wozach zarekwirowanych na gwałt. Jan udzielił sto nabojów według regulaminu każdemu żołnierzowi swej sekcyi, prawie w chwili, gdy Gaude, trębacz kompanii, trąbił by wyruszano.
Pułk 106 nie miał przechodzić przez Reims; rozkaz nakazywał obejść miasto i dostać się na wielką drogę do Châlon. Ale i teraz zapomniano o rozkładzie godzin, tak dalece, że cztery korpusy armii, wyruszywszy jednocześnie, stłoczyły się przy wejściu na drogę. Artylerya, jazda, co chwila przecinała i zatrzymywała szeregi piechoty. Całe brygady musiały godzinami wyczekiwać z bronią u nogi, na zoranej roli, ażeby droga była wolną. Na dobitkę, zerwała się burza straszliwa, która przeszło przez godzinę moczyła ludzi do nitki, zwiększając ciężar tornistrów i płaszczów. Mimo to pułk 106 ruszył nakoniec, jak tylko deszcz ustał; podczas, gdy na polu sąsiedniem, żuawi, zmuszeni jeszcze do czekania, dla rozerwania się, zaczęli rzucać na siebie ziemią, która rozmoczona zostawiała na mundurach plamy, co wywoływało istne wybuchy śmiechu.
Prawie zaraz potem ukazało się słońce, słońce tryumfalne gorącego poranku sierpniowego. Wesołość powróciła; z żołnierzy kurzyło się niby dym rozwłóczący się po powietrzu; bardzo prędko osuszyli się, podobni do wyżłów zabłoconych, wydobytych z bagna, żartując z kawałów stwardniałego błota pokrywającego ich czerwone spodnie. Na końcu jednego z przedmieść Reimsu musiano się poraz ostatni zatrzymać tuż przy sklepiku z napojami.
Maurycemu przyszła myśl uraczyć swą sekcyę, na cześć dobrego powodzenia.
— Jeżeli pozwolicie, panie kapralu...
Jan po chwilowem wahaniu, wziął szklaneczkę... Był tam także Loubet i Chouteau, ten ostatni z pełnem ironii uszanowaniem dla Jana, w chwili gdy uczuł jego pięść; byli tam także Pache i Lapoulle, dwaj zuchy byle im głowy nie zawracano.
— Za wasze zdrowie, kapralu! — zawołał Chouteau głosem pełnym namaszczenia.
— I za wasze, oby każdy wrócił cały! — odrzekł Jan z grzecznością, wśród śmiechu przyjaznego.
Ale już ruszano i kapitan Beaudoin zbliżał się z miną zagniewaną, gotów do nagany, podczas gdy porucznik Rochas udawał, że gdzieindziej patrzy, uwzględniając pragnienie żołnierzy. Posuwano się drogą szalońską, wijącą się jak nieskończona wstęga, obsadzona drzewami, ciągnąca się prosto przez niezmierną płaszczyznę, wśród ściernisk i wysokich wiatraków, poruszających skrzydłami. Dalej ku północy, druty telegraficzne wskazywały inne drogi i widać było ciemne linie innych pułków, posuwających się wolno. Niektóre postępowały przez pola w zbitych kolumnach. Brygada jazdy na przodzie, na lewo, kłusowała wśród blasku słonecznego. I cały widnokrąg pusty, smutny i nieograniczony, zaludniał się temi strumieniami ludzi wylewającemi się zewsząd, tym potokiem niepowstrzymanym mrowisk olbrzymich.
Koło godziny dziewiątej, pułk 106 zeszedł z drogi do Châlons i puścił się na lewo, gościńcem do Suippe, ciągnącym się prosto. Maszerowano po obu stronach drogi, zostawiając jej środek wolnym, którym szli sami oficerowie. Maurycy zauważył ich twarze zadumane, będące w uderzającej sprzeczności z wesołem usposobieniem i hulaszczem zadowoleniem żołnierzy, którzy jak dzieci cieszyli się z tego, że nakoniec odbywają pochód. Ponieważ sekcya znajdowała się prawie na czele kolumny, widział więc zdala pułkownika de Vineuil, którego postawa smutna, wyprostowana, kołysała się zgodnie z ruchem konia. Muzyka pułkowa i markietani szli z tyłu. Za nimi wlokły się ambulanse i furgony wraz z konwojem całego korpusu, konwojem olbrzymim wozów z furażem, furgonów zamkniętych z żywnością, wózków z bagażami, szereg powózek wszelkiego rodzaju, ciągnących się na przestrzeni przeszło pięciu kilometrów, które na rzadkich zagięciach drogi widziano doskonale, niby wielki ogon. Wreszcie na samym końcu, trzody bydła zamykały kolumnę, gromada dużych wołów postępujących wśród chmury kurzu, mięso jeszcze żywe, popędzane batami ludu wojennego i wędrującego.
Lapoulle od czasu do czasu poprawiał na sobie tornister poruszeniem pleców. Pod pozorem, że jest najmocniejszy, obciążano go sprzętami należącemi do całej sekcyi, kotłem wielkim i manierkami na wodę. Tym razem nawet kazano mu dźwigać łopatę kompanii, wmawiając w niego, że to jest zaszczytem. Nie skarżył się wcale, śmiał się ze śpiewki, jaką Loubet, tenor sekcyi, wyśpiewywał w czasie marszu. Ten Loubet miał sławny tornister, w którym wszystko można było znaleźć: bieliznę, trzewiki na zmianę, igły i nici, szczotkę, czekoladę, obrus, kociołek, nie licząc żywności regulaminowej, jak suchary i kawa; dźwigał także naboje, a na wierzchu tornistru miał płaszcz zwinięty, namiot i kociołki, co wszystko wydawało się bardzo lekkiem, gdyż jak powiadał, umiał on doskonale się pakować.
— Przeklęty kraj mimo wszystko! powtarzał od czasu do czasu Chouteau, rzucając wzrokiem pogardy na te milczące płaszczyzny Szampanii.
Szerokie przestrzenie ziemi kredowej ciągnęły się w nieskończoność. Nigdzie folwarku, nigdzie żywej duszy, prócz przelatujących wron plamiących na czarno szarą niezmierzoność. Na lewo, gdzieś bardzo daleko, lasy sosnowe, ciemno zielone, rosły na lekkiem wzniesieniu, ograniczającem niebo; na prawo zaś, rozpoznawano bieg rzeki Vesle po linii drzew rosnących nad nią. A tam, po za wzgórzami, widziano już od jakiegoś czasu, wznoszący się dym ogromny, którego kłęby zbite czerniały na horyzoncie, niby olbrzymia chmura pożarna.
— Co się tam pali? pytano się jednogłośnie ze wszystkich stron.
Powoli wytłomaczenie tego zjawiska poczęło obiegać kolumnę. To gorzał obóz w Châlons od dwóch dni, zapalony, jak mówiono z rozkazu cesarza, dla tego, by prusacy nie korzystali z nagromadzonych tam zapasów. Kawalerya tylnej straży otrzymała polecenie zapalenia wielkiego budynku, zwanego magazynem żółtym, napełnionego namiotami, kocami, matami, i jeszcze jednego ogromnego składu zamkniętego, gdzie znajdowały się miski, trzewiki, dery, w takiej ilości, że byłoby w co zaopatrzyć jeszcze sto tysięcy ludzi. Stogi siana, także podpalone, dymiły się jak olbrzymie pochodnie. I na ten widok, wobec tych kłębów mętnych, rozbijających się po nad wzgórza dalekie, napełniających niebo niewypowiedzianą żałobą, armia w pochodzie przez wielką i smutną płaszczyznę, pogrążyła się w ponure milczenie. Pod blaskiem słonecznym słychać było tylko miarowy odgłos kroków, a głowy mimo woli zwracały się ku rosnącemu dymowi, którego obłok zniszczenia zdawał się ścigać kolumnę przeszło przez milę.
Wesołość powróciła dopiero, gdy się zatrzymano na odpoczynek, na ściernisku, gdzie żołnierze posiadali na tornistrach i poczęli jeść wielkie suchary, kwadratowe, przeznaczone do rozmoczenia w zupie; za to drobne, okrągłe, trzeszczące i lekkie, były prawdziwym przysmakiem, mającym tę tylko wadę, że sprawiały nadzwyczajne pragnienie. Pache, wezwany, zaśpiewał pieśń nabożną, którą chórem śpiewała cała sekcya. Jan, dobry chłopiec, uśmiechał się, pozwalając na wszystko, w Maurycym zaś budziło się zaufanie, widząc zadowolenie ogólne, porządek, wesołość tego pierwszego dnia pochodu. Resztę marszu dziennego odbyto z niemniejszą wesołością, choć ostatnie osiem kilometrów, wydawały się męczącemi. Zostawiono na lewo wieś Prosnes, porzucono gościniec, by ruszyć na przełaj przez grunta nieuprawne, płaszczyznę piasczystą tu i owdzie zarosłą sośniną; i cała dywizya ze swym nieskończonym szeregiem pociągów szła przez ten lasek, piachami, w które zapadano po kostki. Pustynia powoli rozszerzała się, napotkano tylko gromadę chudych owiec, strzeżonych przez czarnego psa.
Nakoniec, około godziny czwartej, pułk 106 zatrzymał się w Dontrien, wiosce leżącej nad brzegiem Suippe’y. Rzeczka wije się śród kępek drzew, stary kościół stoi na cmentarzu, który przykrywa swym cieniem całkowicie olbrzymi kasztan. Na lewym brzegu, na pochyłej łączce, pułk rozbił swe namioty. Oficerowie mówili, że cztery korpusy armii, tego wieczoru, rozłożyły się wzdłuż Suippe’y, od Auberive aż do Heutrégiville, przez Dontrien, Béthiniville i Pont Faverger, tworząc linię kozłów z bronią, długą przeszło na pięć mil.
Gaude zaraz zatrąbił na rozdawanie żywności, i Jan musiał pobiedz, gdyż kapral był dostarczycielem wszystkiego i zawsze się śpieszyć musiał. Wziął ze sobą Lapoulle’a, powrócili w pół godziny, dźwigając kawał wołu ciekącego krwią i naręcze drzewa. Pod dębem zabito i pocięto trzy sztuki z trzody, która szła za wojskiem. Lapoulle musiał iść jeszcze po chleb , który pieczono od południa w Dontrien w piecach wiejskich. Miano więc tego dnia obfitość wszystkiego, prócz wina i tytoniu, którego zresztą nigdy nie dawano.
Jan, powróciwszy, spostrzegł Chouteau’a zajętego przy pomocy Pache’a rozbijaniem namiotu. Przypatrywał im się przez chwilę z miną doświadczonego starego żołnierza i widział, że ich usiłowania na nic się nie zdadzą.
— Dzięki Bogu, że noc będzie pogodna — rzekł nakoniec — gdyż w przeciwnym razie, gdyby był wiatr, musielibyśmy iść na przechadzkę nad rzekę... Trzeba widzę, was nauczyć.
I chciał posłać Maurycego po wodę, z dużym kociołkiem. Ale ten, siedząc na trawie, zdjął buty i oglądał swoją nogę prawą.
— No, co się tam stało?
— Obtarłem sobie piętę... Inne trzewiki były wygodne, i w Reims taki byłem głupi, że wybrałem te, bo wyglądały elegancko.
Jan ukląkł i podniósł rękami nogę Maurycego, którą obracał ostrożnie, jak nogę dziecka, potrząsając głową.
— Wie pan co, to nie jest dobre... Uważaj pan. Żołnierz, którego nogi bolą, nic nie jest wart. Mój kapitan, we Włoszech, mawiał zawsze, że odnosi się zwycięztwa nogami.
Zaraz kazał Pache’owi przynieść wody. Rzeka płynęła o pięćdziesiąt metrów. Tymczasem Loubet rozpalił drwa w dole, jaki wykopał w ziemi, ustawił koło niego wielki kocioł, napełniony wodą, w którą wrzucił mięso artystycznie na patyczki pozatykane. Ogólne zadowolenie ogarnęło wszystkich na widok gotującego się wołu. Cała sekcya, swobodna, rozciągnęła się na trawie, około ognia, pełna czułych życzeń dla tego mięsa, które się gotowało; Loubet z powagą mieszał łyżką w kotle. Tak samo jak dzieci i dzicy, jedynem ich pragnieniem było jeść i spać, w tym pochodzie ku nieznanemu, bez jutra.
Maurycy znalazł w swym tornistrze dziennik kupiony w Reims, i Chouteau zapytał:
— Czy są jakie wiadomości o prusakach? trzeba nam to odczytać.
Wszyscy teraz żyli w zupełnej zgodzie, pod rosnącą ciągle władzą Jana. Maurycy chętnie odczytał ciekawe wiadomości, podczas gdy Pache, krawiec sekcyi, naprawiał mu płaszcz a Lapoulle czyścił swój karabin. Najprzód była mowa o wielkiem zwycięztwie Bazaine’a, który wywrócił cały korpus pruski w kamieniołomy w Jaumont; to wymyślone opowiadanie ustrojone było w okoliczności dramatyczne, konie i ludzie gniotący się śród skał, zupełne zniszczenie, tak że ani jednego trupa całego nie można było pochować w ziemi! Następnie były tam obfite szczegóły o stanie opłakanym wojsk niemieckich, w chwili gdy się znalazły we Francyi; żołnierze źle żywieni, źle ubrani, padali w zupełnem wycieńczeniu, umierali masami wzdłuż dróg, trapieni straszliwemi chorobami. W innym artykule opowiadano, że król pruski dostał biegunki, że Bismark złamał nogę wyskakując przez okno z oberży, w której żuawi o mało go nie wzięli do niewoli. Wszystko było jak najlepiej. Lapoulle śmiał się na całe gardło, zaś Chouteau i inni, nie wątpiąc o prawdzie tych słów, wpadali w zapał na myśl, że będą wkrótce zagarniali prusaków, jak wróble w polu na mrozie. Nadewszystko cieszono się ze skoku Bismarka. Ho! ho! żuawi i turkosi, to dopiero zuchy! Obiegały cale legendy; Niemcy drżały i gniewały się, mówiąc że niegodnem jest narodu ucywilizowanego, używać do obrony ludzi dzikich. Jakkolwiek zdziesiątkowani pod Froeschwiller wydawali się jednak nietkniętymi i niezwyciężonymi.
Szósta godzina wybiła na wieży w Dontrien, gdy Loubet zawołał:
— Do rosołu!
Sekcya z namaszczeniem religijnem utworzyła koło. W ostatniej chwili Loubet znalazł u pobliskiego wieśniaka nieco jarzyn. Prawdziwa uczta; rosół napełniony marchwią i porami, coś słodkiego dla żołądka jak aksamit. Łyżki dzwoniły o miseczki. Potem Jan, który wydzielał porcye, zabrał się do mięsa, które w tym dniu porozdzielał z najsurowszą sprawiedliwością, gdyż oczy wszystkich patrzały bacznie i z pewnością dałoby się słyszeć szemranie, gdyby który kawałek był większy od innego. Pochłonięto wszystko, najedzono się po same gardło.
— Do licha! — zawołał Chouteau, przewracając się na wznak gdy skończył jedzenie — to zawsze warte więcej niż uderzenie kolanem w tył.
Maurycy był nasycony i bardzo szczęśliwy także, nie myśląc już o swej nodze, której pięta przestała go boleć. Zżył się teraz z tem koleżeństwem gburowatem, zniżył się do równości ze wszystkimi, wobec potrzeb fizycznych życia. W nocy spał głębokim snem wraz ze swymi pięciu towarzyszami pod namiotem, przyciśnięty, zadowolony, że nie czuje obfitej rosy, która spadła. Trzeba dodać, że Lapoulle, namówiony przez Loubeta, zabrał z sąsiedniej sterty wielkie snopki słomy, na której sześciu zuchów chrapało, jak na puchach. I wśród nocy widnej, od Aubérives do Heutrégiville, wzdłuż powabnej rzeczki Suippe’y, toczącej się pomiędzy wierzbami, ogniska stu tysięcy ludzi uśpionych oświecały pięć mil płaszczyzny, jak gwiazd szereg.
O wschodzie słońca przyrządzono kawę, z ziarnek utartych w miseczce stemplem od karabina i rzuconych do wody gorącej, przyczem fusy spędzano na dół przez wpuszczanie kropli zimnej wody. Tego poranku, wschód słońca był królewsko wspaniały, wśród wielkich chmur z purpury i złota; ale Maurycy nie patrzał na to widowisko, tylko Jan, patrzał z zadumą i niepokojem na świt różowy, zapowiadający deszcz. To też przed wyruszeniem w pochód, gdy rozdano chleb upieczony wczoraj, i gdy sekcya otrzymała trzy długie bochenki, zganił surowo Loubeta i Pache’a, że je umieścili na wierzchu swych tornistrów. Namioty były już zwinięte, tornistry pozapinane, nie słuchano go więc wcale. Szósta godzina biła na wszystkich zegarach wioski, gdy cała armia się ruszyła, rozpoczynając wesoło swój marsz, wśród poranku tego dnia nowego.
Pułk 106, dla dostania się na gościniec z Reims do Vouziers, przeszedł drogi poprzeczne, idąc przeszło godzinę przez ścierniska. W dole, ku północy, widziano śród drzew Béthiniville, gdzie jak mówiono, nocował cesarz. Gdy nakoniec wstąpiono na gościniec do Vouziers, rozpoczęły się snów wczorajsze płaszczyzny, piasczysta Szampania rozwijała swe biedne pola, rozpaczliwie jednostajne. Teraz Arna, nędzny strumyczek, płynęła po lewej ręce, po prawej zaś ziemia naga rozciągnęła się do nieskończoności swemi płaskiemi liniami na widnokręgu. Przechodzono wioski, Saint Clément, ze swą jedyną ulicą wężykowatą po obu stronach drogi; Saint-Pièrre, duże miasteczko bogaczów, którzy zabarykadowali swe drzwi i okna. O godzinie dziesiątej zatrzymano się na odpoczynek pod inną wsią, Saint-Etienne, gdzie żołnierze ku wielkiej swej radości znaleźli tytoń. Siódmy korpus podzielony był na kilka kolumn; pułk 106 szedł sam jeden, mając za sobą tylko batalion strzelców i artyleryę rezerwy; i Matrycy napróżno odwracał się na zagięciach drogi, by zobaczyć olbrzymi konwój pociągów, które go wczoraj tak interesowały; trzody gdzieś przeszły i widać było tylko toczące się działa, wyglądające na tej płaszczyźnie nagiej, jak wielka szarańcza na swych wysokich łapach.
Za Saint-Etienne droga stała się szkaradną; droga podnosząca się coraz wyżej, wśród szerokich pól bezpłodnych, na których rosły tylko drzewa sosnowe, o ciemnej zieleni, smutne na tle białego gruntu. Nie maszerowano jeszcze śród takiej pustyni. Gościniec źle ubity, pełen wyrw w skutek ostatnich deszczów, był pełen błota, szarej rozmokłej gliny, w której nogi więzły jak w smole. Męczono się straszliwie, ludzie wycieńczeni z trudnością się posuwali. Na dobitkę, lunął nagle deszcz ulewny. Artylerya uwiązłszy w błocie, ruszyć się nie mogła.
Chouteau, który niósł ryż dla całej sekcyi, bez tchu, gniewny na ten ciężar, który go przygniatał, rzucił pakunek, sądząc, że go nikt nie widzi. Ale Loubet to spostrzegł.
— Co robisz? czy chcesz, żeby koledzy z głodu pozdychali?
— A tak... nie brak przecież niczego — odrzekł Chouteau, dostaniemy innego na odpoczynku.
Loubet, który niósł słoninę, przekonany tem rozumowaniem, pozbył się także swego ciężaru.
Maurycy tymczasem coraz bardziej cierpiał na nogę, której pięta musiała się znów zaognić. Wlókł za sobą nogę, tak często utykając, że Jan uległ troskliwości coraz się w nim zwiększającej.
— Co? ciężko! znów się zaczęło!
Poczem, ponieważ zatrzymano się na chwilę dla odpoczynku, dał mu dobrą radę.
— Zdejm pan trzewik, idź boso, świeże błoto złagodzi ból.
Jakoż w ten sposób Maurycy mógł bez wielkiego trudu iść dalej, i ogarnęło go głębokie uczucie wdzięczności. Było to prawdziwe szczęście dla sekcyi mieć takiego kaprala, który już służył i zna wszelkie sekreta rzemiosła; zapewne, iż był to chłop źle oskrobany, ale mimo to dzielny człowiek.
Do Contreuve, gdzie miano spocząć, przybyto późno, przebywszy drogę z Châlons do Vouziers i spuszczano się w dolinę Semidy. Krajobraz się zmienił, były to już Ardenny. Z szerokiego i nagiego wzgórza, gdzie rozłożył się 7-y korpus, po nad wioską, widziano dolinę Aisny, otuloną w szarą mgłę deszczową.
O godzinie szóstej Gaude nie zatrąbił jeszcze na dystrybucyę żywności. Wtedy Jan, chcąc się czemś zająć, zaniepokojony silnym wiatrem, który się zrywał, chciał osobiście rozpiąć namiot. Pokazał żołnierzom, jak należy wybrać miejsce na lekkiej pochyłości, jak wbić kołki z ukosa, wykopać rowek około płótna, żeby woda miała gdzie spływać. Maurycy z powodu nogi, był wyłączony od wszelkiego zajęcia; i dziwił się rozumnej zręczności tego chłopa, o postaci niekształtnej. Był znużony nadzwyczajnie, ale podtrzymywała go nadzieja, która wstąpiła do wszystkich serc. Odbyto ciężki marsz z Reims, sześćdziesiąt kilometrów w dwóch dniach. Jeżeli dalej tak będą maszerować i ciągle prosto przed siebie, nie może być wątpliwości, że wywrócą drugą armię niemiecką, dla podania ręki Bazaine’owi wprzód, nim armia następcy tronu pruskiego, która jak mówiono, miała się znajdować w Vitry-le-François, będzie miała czas dostać się do Verdun.
— Cóżto? czy mamy zdechnąć z głodu? — zapytał Chouteau, spostrzegając że o siódmej godzinie nie rozdawano jeszcze żywności.
Jan rozsądnie zrobił, rozkazawszy Loubetowi rozpalić ogień i postawić na nim kocioł pełen wody; a ponieważ nie było drzewa, musiał patrzeć przez palce, jak rozebrano płot jakiegoś ogrodu sąsiedniego. Gdy jednak rzekł, że trzeba ugotować ryżu ze słoniną, trzeba było się przyznać, że ryż i słonina została w błocie na drodze z Saint-Etienne. Chouteau kłamał bezczelnie, przysięgał że worek musiał się odwiązać od tornistra bez jego wiedzy.
— Jesteście świnie! — krzyknął Jan gniewny. — Rzucać żywność kiedy jest tylu głodnych!
To samo stało się z trzema bochenkami chleba, przytroczonemi do tornistrów; nie usłuchano go, deszcz je przemoczył tak, że rozmiękły, zrobiła się z nich istna papka, której nie można było do ust włożyć.
— Prześlicznie — powtarzał. — Mieliśmy wszystko a teraz nie mamy okruszyny nawet... Jesteście rzetelne świnie!
Wezwano sierżanta Sapina po rozkazy i wrócił z miną smutną uwiadomić swój pluton, że nie będzie rozdziału, że więc należy pożywić się tem, co każdy posiada. Mówiono, że konwój został na drodze z powodu niepogody. Co do bydła, musiało zabłądzić w skutek złych rozporządzeń. Później dowiedziano się, że korpus 5 i 12 posunęły się w tym dniu do Rhetel, gdzie zakwaterował się sztab główny i że tam wszystka żywność wiosek ściągniętą została, wraz z ludnością pragnącą zobaczyć cesarza; tak, że przed 7 korpusem okolica była pusta, ani mięsa, ani chleba, ani mieszkańców. Na dobitkę, w skutek nieporozumienia, prowizya intendentury skierowana została na Chêne-Populeux.
Przez całą wojnę, biedni intendenci byli w ciągłej rozpaczy; wszyscy bowiem na nich narzekali a tymczasem całym ich błędem było to, że ściśle wypełniali rozkazy i nadsyłali żywność na wskazane miejsca, na które wojska zwykle nigdy nie przybywały.
— Brudne świnie! — powtarzał Jan rozgniewany — należałoby was zostawić tak, bo nie zasługujecie na to, bym szukał czego dla was, choć moim obowiązkiem jest nie pozwolić na to, byście pozdychali na drodze!
Udał się na poszukiwania, jak to każdy dobry kapral powinien zrobić, zabierając ze sobą Pache’a, którego lubił za jego łagodność, choć niepodobało mu się zbytnie jego nabożeństwo.
Ale Loubet od niejakiego czasu przypatrywał się małemu folwarkowi, odległemu o dwieście do trzystu metrów, leżącemu na samym końcu wsi, gdzie zdawało mu się, że jest sklep z wiktuałami. Zawołał Chouteau’a i Lapoulle’a, mówiąc:
— Poszukajmy i my. Zdaje mi się, że tam jest żarcie...
Zostawiono więc Maurycego na straży przy kotle z wodą gorącą, z rozkazem podtrzymywania ognia. Usiadł na płaszczu, z nogami rozzutemi, żeby rana osychała. Zajmował go widok obozu, wszystkie sekcye myszkujące do koła, od chwili gdy nie oczekiwały już dystrybucyi. Widział to teraz, że niektórym sekcyom brakowało wszystkiego, podczas gdy inne żyły w ciągłej obfitości, stosownie do zapobiegliwości i zręczności kaprala i żołnierzy. Wśród zachwycającego ruchu, jaki go otaczał, wśród kozłów z bronią i namiotów, zauważył takie sekcye, które nawet nie miały czem ognia rozpalić, inne zrezygnowane, kładły się spać, inne natomiast zabierające się do jedzenia z wielkim apetytem.
Uderzał go także zupełny porządek artyleryi rezerwy, obozujący niedaleko, na szczycie wzgórza. Słońce przy zachodzie, ukazało się między dwoma chmurami i oblewało blaskiem działa, które kanonierzy już oczyścili z błota, jakie je pokryło podczas drogi.
W małym folwarku, do którego Loubet i jego koledzy dążyli, naczelnik ich brygady, generał Bourgain-Desfeuilles, zakwaterował się wygodnie. Znalazł tam jakie takie łóżko i zasiadł przy stole, na którym znajdował się omlet i kura pieczona, co go napełniało wybornym humorem; a że pułkownik de Vineuil znajdował się tam także w interesie służbowym, przeto zaprosił go na obiad. Obaj więc zajadali a posługiwał im chłopak z jasnemi włosami, będący u gospodarza dopiero od trzech dni, alzatczyk jak mówił, zmuszony do opuszczenia kraju w skutek klęski pod Froeschwiller. Generał mówił swobodnie przy tym człowieku, krytykował ruchy armii, nawet rozpytywał go się o drogi i odległości, zapominając że nie był on rodem z Ardennów. Zupełna nieświadomość, zdradzająca się w pytaniach, poruszyła pułkownika. Mieszkał on niegdyś w Mézièrs. Dał więc kilka dokładnych wskazówek, które wywołały z ust generała następujący okrzyk:
— Bądź co bądź jest to głupie! Jakże można bić się w kraju, którego się wcale nie zna.
Pułkownik zrobił ruch rozpaczy. Wiedział on, że po wypowiedzeniu wojny rozdano wszystkim oficerom mapy Niemiec, ale żaden z nich zapewne nie posiadał mapy Francyi. To co widział i słyszał od miesiąca wprawiało go w rozpacz. Ale cóż on mógł zrobić, w swej władzy ograniczonej?
— Nie można nawet zjeść spokojnie! — zawołał nagle generał. — Czego oni tam tak wrzeszczą? Idź-no zobacz, alzatczyku!
Ale zjawił się sam właściciel folwarku, zrozpaczony, gestykulujący, jęczący. Rabowano go, strzelcy i żuawi wywracali jego dom do góry nogami. Zrazu był tak głupi, że otworzył sklep, jako posiadający sam jeden w całej wsi jaja, kartofle, króliki. Sprzedawał, nie zdzierając bardzo, odbierał pieniądze, wydawał towar; w końcu kupujący, rosnąc coraz więcej w liczbę, zakrzyczeli go, zagłuszyli, i skończyli na tem, że poczęli brać, nie płacąc wcale. Jeżeli wieśniacy w czasie wojny ukrywali wszystko, nie chcieli nawet szklanki wody dać, to dla tego, że bali się tego napływu ludzi, tego zalewu, który w końcu ogarniał ich i owładał całym domem.
— Ej, mój bracie, daj mi święty pokój! — rzekł generał z niechęcią. — Trzebaby tych łotrów co dzień tuzinami rozstrzeliwać! Czyż to jest możliwe?
I kazał zamknąć drzwi, żeby nie być zmuszonym do surowego wystąpienia, a pułkownik tłomaczył, że nie miano wcale żywności i że ludzie są głodni.
Tymczasem Loubet spostrzegł pole zasadzone kartoflami i rzucił się na nie z Lapoullem, grzebiąc oburącz, wyrywając krzaki, napełniając obie kieszenie. Chouteau wspiął się na mały mur i zagwizdał na swych towarzyszów, pobiegł do nich z okrzykiem, że spostrzegł tam gromadkę gęsi, cały tuzin przepysznych gęsi, przechadzających się majestatycznie na niewielkiem podwórku. Natychmiast naradzono się i wysłano Lapoulle’a z rozkazem przejścia muru. Walka była straszna; gęś, którą złapał, o mało mu nosa nie ugryzła twardym swym dziobem. Schwycił ją więc za szyję chcąc ją zdusić a ona drapała mu ręce i brzuch swemi potężnemi łapami. Musiał jej rozbić łeb pięścią a choć szarpała się jeszcze, uciekał ścigany przez resztę gromady, która go gryzła po nogach.
Gdy wszyscy trzej przybiegli do obozu z gęsią ukrytą w worku i z kartoflami, zastali Jana i Pache’a, którzy wrócili szczęśliwi ze swej wyprawy, obciążeni czterema bochenkami chleba i serem, jaki nabyli u pewnej starej kobiety.
— Woda się gotuje, przyrządzimy sobie kawy. Mamy ser i chleb, to będzie prawdziwa uczta weselna!
Nagle spostrzegł gęś, rozpostartą u jego nóg i nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Pomacał ją jak znawca przejęty zachwytem.
— Ho! ho! piękne stworzenie. Waży kilkanaście funtów.
— Jest to ptak, któregośmy spotkali na drodze — rzekł Loubet głosem skromnisia — chciał on zabrać z nami znajomość.
Jan zrobił giest znaczący, że nie pyta się wcale zkąd ta gęś. Zresztą, dla czegóżby oni nie mieli uraczyć się tem stworzeniem, które nie chciało wcale uciekać?
Loubet już rozpalał ogień. Pache i Lapoulle skubali gęś gwałtownie. Chouteau który pobiegł do artylerzystów po kawałek szpagatu, wrócił i zawiesił na nim gęś między dwoma bagnetami, przed ogniem, Maurycemu zaś polecono obracać ją od czasu do czasu. Tłuszcz spływał do kociołka. Była to prawdziwa sztuka, pieczyste na sznurku! Cały pułk, zwabiony zapachem, zgromadził się i utworzył koło. Co za uczta! Gęś pieczona, kartofle gotowane, chleb, ser! Gdy Jan pokrajał gęś, cała sekcya miała jej do syta. Już nie dzielono jej, każdy jadł ile chciał, nawet kawałek zaniesiono artylerzystom, którzy użyczyli szpagatu.
Oficerowie pułku tego wieczora pościli. W skutek omyłki ze strony zarządu, furgony markietańskie zabłądziły, idąc zapewnie za konwojem. Jeżeli żołnierze cierpieli gdy nie było rozdziału żywności, to w rezultacie zawsze sobie znaleźli co do jedzenia, pomagali sobie, sekcye dzieliły się wzajemnie tem co miały; gdy tymczasem oficerowie zostawieni samym sobie, opuszczeni, umierali z głodu po prostu.
To też Chouteau, słysząc że kapitan Beaudoin złorzeczył temu, że furgony z żywnością nie nadeszły, śmiał się, zajadając szmalec gęsi i przypatrując się z pod oka kapitanowi przechodzącemu z miną kwaśną i dumną. Mrugnął ukazując na niego i rzekł:
— Patrzcie, nos mu się rusza!... Dałby sto su za kuperek.
Wszyscy szydzili z głodu kapitana, którego nie lubili; zbyt był młody i surowy, prawdziwy stokfisz jak go nazywano. Zdawało się przez chwilę, że chce zapytać się sekcyi, zkąd wzięła pieczeń, która powszechne wywołała zdziwienie. Ale obawa okazania się głodnym zapewne, kazała mu się oddalić, z głową podniesioną, jakby nic nie widział.
Co do porucznika Rochasa, dręczonego także głodem, kręcił się z uśmiechem dzielnego chłopca, koło szczęśliwej sekcyi. Był on przez żołnierzy kochany, najprzód dla tego, że nie cierpiał kapitana, tego pawia ze szkoły Saint-Cyr, wreszcie dla tego, że nosił tak jak i oni tornister. Nie był on zawsze, co prawda, przyjemny, był gburowaty i szorstki, ale wszystkiego wymagać od człowieka nie można.
Jan, poradziwszy się wprzód wzrokiem kolegów, powstał i poszedł za Rochasem po za namiot.
— Panie poruczniku, bez obrazy, jeżeli pan pozwoli...
I podał mu ćwiartkę chleba i kociołek, w którym było udo gęsie, na sześciu ogromnych kartoflach umieszczone.
W nocy, nie potrzeba ich było kołysać. Spali wszyscy sześciu jak zabici. Dzięki temu, że kapral silnie namiot przytwierdził, nie uczuli nawet gwałtownego wiatru, który się zerwał koło godziny drugiej, w towarzystwie ulewnego deszczu; wiele namiotów zostało uniesionych, ludzie pobudzeni ze snu, zmoczeni, zmuszeni byli kręcić się wśród ciemności, tymczasem ich namiot wytrzymał i nawet kropla wody do wnętrza się nie dostała, dzięki rowkom, któremi spływała.
O świcie, Maurycy się obudził a ponieważ miano wyruszyć dopiero o godzinie 8-ej, przyszła mu myśl wejść na wzgórze, gdzie obozowała artylerya rezerwy, dla zobaczenia się z kuzynem Honoryuszem. Noga, wypocząwszy przez dobrze przepędzoną noc, nie bolała go wcale. Niemało się zdziwił, ujrzawszy pułk artyleryi doskonale rozłożony, sześć dział bateryi ustawionych w jedną linię, za niemi jaszczyki, lawety, furgony. Zaraz na początku znalazł namiot Honoryusza, dzięki doskonałemu porządkowi, który nakazuje całej obsłudze jednego działa zajmować oznaczone miejsce, tak że jeden rzut oka na obóz zdradza liczbę dział.
Gdy Maurycy przyszedł, artylerzyści już wstali i pili kawę; podniosła się sprzeczka między konduktorem przednim Adolfem, a celownikiem Ludwikiem, jego towarzyszem. Od trzech lat jak byli ze sobą złączeni, żyli zgodnie zawsze, z wyjątkiem gdy jedzono. Ludwik wykształceńszy, bardzo inteligentny, przyjmował zależność w jakiej jeździec trzyma pieszego, rozbijał namiot, chodził po żywność, gotował zupę, podczas gdy Adolf zajmował się końmi i zachowywał się z pewną wyższością. Wtedy tylko pierwszy, czarny i chudy, posiadający olbrzymi apetyt, buntował się, kiedy drugi, wysoki z wielkiemi jasnemi wąsikami, chciał i tu przy misce grać rolę pana. Tego rana sprzeczka ztąd powstała, że Ludwik, który przyrządził kawę, oskarżał Adolfa, iż wszystko wypił. Musiano ich aż godzić.
Co rano, jak tylko się obudził, Honoryusz chodził oglądać swe działo, kazał je przy sobie obcierać z rosy nocnej, jak gdyby czyścił ukochane zwierzę, z obawy by się nie zakatarzyło. I teraz tam był, patrząc po ojcowsku jak błyszczała w świeżem powietrzu poranka, gdy zobaczył Maurycego.
— Jak się masz! wiedziałem, że pułk 106 stoi w sąsiedztwie, dostałem list z Remilly wczoraj, i chciałem już zejść... Chodźmy napić się białego wina.
I poprowadził go ku folwarkowi, który wczoraj żołnierze zrabowali i gdzie wieśniak, niepoprawny i chciwy na zysk, urządził rodzaj bufetu, umieściwszy beczkę z winem białem. Przed drzwiami na desce sprzedawał swój towar, po cztery su za szklankę, przy pomocy parobka, którego najął przed trzema dniami, jasnego blondyna, alzatczyka.
Honoryusz już się trącał z Maurycym, gdy nagle wzrok jego padł na tego człowieka. Popatrzył nań zdziwiony, poczem zaklął straszliwie i krzyknął:
— Do wszystkich piorunów, Goliat!
I rzucił się naprzód, chcąc go schwycić za gardło. Ale gospodarz wyobraził sobie, że chciano znów rabować jego dom, skoczył więc do wnętrza i zabarykadował się. Zapanowało zamięszanie chwilowe, wszyscy żołnierze obecni poczęli się kręcić, a wachmistrz w straszliwym gniewie krzyczał ze wszystkich sił:
— Otwórz, otwórz, głupi ośle! To jest szpieg, powiadam ci że to szpieg!...
Teraz i Maurycy o tem nie wątpił. Poznał doskonale człowieka, którego wypuszczono z obozu w Milhuzie dla braku dowodów; tym człowiekiem był Goliat, dawny parobek ojca Foucharda w Remilly. Gdy nakoniec wieśniak zgodził się na otwarcie drzwi, napróżno przetrząśnięto folwark, alzatczyk zginął, jasny olbrzym o dobrodusznej fizyognomii, którego generał Bourgain-Desfeuilles napróżno pytał wczoraj i przed którym, jedząc obiad, wyspowiadał się z całą ufnością. Zapewne łotr wyskoczył przez okno z tyłu, które znaleziono otwarte; ale napróżno przetrząśnięto okolicę, rozwiał się gdzieś jak dym.
Maurycy musiał uprowadzić na stronę Honoryusza, który w rozpaczy zaczął wszystko co miał na sercu rozpowiadać kolegom, którzy nie potrzebowali znać tylu smutnych szczegółów rodzinnych.
— Do wszystkich dyabłów! byłbym go z radości zdusił... Jestem wściekły na niego wskutek listu, jaki otrzymałem!
I gdy obaj usiedli pod stodołą, o kilka kroków od folwarku, wręczył list swemu kuzynowi.
Była to zwykła historya, zwykły romans Honoryusza Foucharda i Sylwiny Morange. Ona, tęga dziewczyna o pięknych i uległych oczach, utraciła w dzieciństwie matkę, robotnicę uwiedzioną, pracującą w jednej z fabryk w Raucourt; doktór Dalichamp, jej ojciec chrzestny przypadkowy, dzielny człowiek, gotowy zawsze adoptować dzieci nieszczęśliwych kobiet, które doglądał, powziął myśl umieszczenia jej za służącą u ojca Fouchard. Zapewne, że stary ten wieśniak, zostawszy rzeźnikiem dla zarobku, roznosząc swe mięso w dwudziestu gminach okolicznych, był skąpcem obrzydłym i bezlitośnie surowym, ale będzie czuwał nad małą i zrobi ona los, byle tylko pracowała. W każdym razie ocaloną zostanie przed rozpustą fabryczną. Naturalnym biegiem rzeczy, że u ojca Fouchard syn domu zakochał się w służącej. Honoryusz miał szesnaście lat, gdy Sylwina miała zaledwie dwanaście, a gdy ona doszła do szesnastu, on już był dwudziestoletnim młodzieńcem, ciągnął los do wojska i wyciągnąwszy dobry, postanowił się z nią ożenić. Dzięki rzadkiej uczciwości, będącej wynikiem natury refleksyjnej i spokojnej chłopca, nic między nimi nie zaszło, prócz uścisków w stodole. Ale kiedy wyznał swe zamiary ojcu, ten rozgniewał się, i rzekł, że wprzódy umrze, nim na to zezwoli; dziewczynę jednak zatrzymał spokojnie, spodziewając się, że to jakoś przejdzie. Przez dwa lata jeszcze, młodzi ludzie się kochali, ale pozostali czyści. Później, wskutek szkaradnego zajścia między ojcem a synem, ten, nie mogąc dłużej pozostać w domu, zaciągnął się do wojska, został wysłany do Afryki, podczas gdy stary przez upór zatrzymał u siebie służącą, z której był zadowolony. Wówczas stała się rzecz okropna; Sylwina, przysiągłszy Honoryuszowi, że będzie czekała, pewnego wieczoru znalazła się w objęciach parobka folwarcznego, wynajętego od kilku miesięcy, tego Goliata Steinberga, prusaka jak go nazywano, dobrego chłopaka o włosach jasnych, o twarzy szerokiej, czerwonej i zawsze uśmiechniętej, który był towarzyszem i kolegą zaufanym Honoryusza. Czy ojciec Fouchard pokryjomu przyczynił się do tej katastrofy? Czy Sylwina oddała się w chwili nieprzytomności, czy była na pół zgwałcona, chora ze zmartwienia, osłabiona przez łzy rozstania? Ona sama tego nie wiedziała, porażona niejako piorunem, zaszedłszy w ciążę, przyjmowała teraz konieczność małżeństwa z Goliatem. On zresztą, zawsze uśmiechnięty, nie odmawiał, odwłóczył tylko formalności aż do urodzenia się dziecka... Potem nagle, w wilią porodu, zniknął. Opowiadano później, iż poszedł do służby za parobka w okolicach de Beaumont. Upłynęło od tego czasu już trzy lata, i nikt teraz nie wątpił, że Goliat, dzielny chłopak, czyniący dziewczęta matkami, był jednym z tych szpiegów, którymi niemcy zaludniały nasze prowincye wschodnie. Gdy Honoryusz w Afryce dowiedział się o całej tej historyi, chorował przez trzy miesiące, jak gdyby był porażony przez gorące słońce miejscowe i nigdy nie chciał brać urlopu, żeby zajrzeć do miejsc rodzinnych, nie chcąc widzieć Sylwiny i jej dziecka.
Gdy Maurycy list czytał, ręce artylerzysty drżały. Było to pismo od Sylwiny, pierwsze i jedyne, jakie do niego napisała. Co do tego spowodowało tę uległą, cichą dziewczynę, której piękne oczy czarne przybierały niekiedy wyraz nadzwyczajnych postanowień? Donosiła poprostu, że wie o tem, iż on jest na wojnie, że byłoby jej bardzo przykro, gdyby go już nie miała zobaczyć i gdyby miał umrzeć z tą myślą, że ona go już nie kocha. Kochała go zawsze i nigdy nikogo innego nie kochała; powtarzała to przez cztery kartki, w jednobrzmiących zdaniach, nie tłomacząc się, nie objaśniając nawet tego co się stało. O dziecku nie było ani słówka, a tylko pożegnanie niewyczerpanego uczucia.
List ten wzruszył bardzo Maurycego, który od dawna już był powiernikiem Honoryusza. Spojrzał na niego i zobaczył go zalanego łzami. Uściskał go więc po bratersku, mówiąc:
— Mój biedny Honoryuszu!
Ale już wachmistrz odzyskał spokój. Włożył starannie list na piersi, zapinając kurtkę na guziki.
— Tak, są to rzeczy, które wstrząsają... Och, łotr, żebym go mógł zdusić!... Ale zobaczymy się jeszcze!...
Trąbki dały sygnał zwijania obozu i musieli biedz do swych stanowisk. Przygotowania do marszu ciągnęły się długo, wojska z tornistrami na plecach czekały prawie do godziny dziewiątej. Znowu widać wahanie zapanowało śród wodzów; piękne postanowienia dwóch ostatnich dni gdzieś znikły i zanosiło się, że sześdziesiąt kilometrów, które 7 korpus zrobił w dwóch marszach, na nic się nie przydadzą. Od rana samego poczęły obiegać dziwne i niepokojące wieści; mówiono o marszu ku północy trzech innych korpusów armii; 2-go w Juniville, 5-go i 12-go w Rethel, marszu nielogicznym, który tłomaczono przez konieczność zaopatrzenia się w żywność. Nie kierowano się więc już na Verdun? Więc po co tyle dni stracono? Najgorszem było to, że prusacy nie mogli być daleko teraz, gdyż oficerowie ostrzegali żołnierzy, żeby się nie opóźniali, gdyż maruderzy mogą być zabrani przez podjazdy kawaleryi nieprzyjacielskiej.
Było to dnia 25 sierpnia i Maurycy, później, przypominając sobie zniknięcie Goliata, był przekonany, że człowiek ten należał do tych, którzy uwiadamiali sztab główny o marszu armii szalońskiej i którzy spowodowali zmianę frontu trzeciej armii! Zaraz nazajutrz, następca tronu pruskiego opuścił Revigny, rozpoczynając swój ruch, atak skrzydłowy, to otoczenie olbrzymie wśród forsownych marszów, odbytych w zadziwiającym porządku, przez Szampanię i Ardenny. Podczas gdy francuzi poczynali się wahać i kręcić na miejscu, jak gdyby nagle byli sparaliżowani, prusacy robili po czterdzieści kilometrów na dzień na ogromnem kole obławy, popychając gromady ludzi, które zapędzali ku lasom granicy.
Nakoniec tego dnia wyruszono; armia okręciła się około swego lewego skrzydła; korpus 7 przebiegł tylko dwie małe milki, dzielące Contreuve od Vouziers, podczas gdy korpus 5-y i 12-y pozostawały na miejscu w Rethel, a 1-y zatrzymał się w Attigny. Za Contreuve, w dolinie Aisny, płasczyzny znów się poczynały; droga zbliżająca się do Vouziers, szła śród ziemi szarej, nagich wzgórzy, bezdrzewnych, bez domów, smutnych jak pustynia; ten krótki marsz odbyty został krokiem znużenia i zniechęcenia, które go przedłużało niezmiernie. W południe zatrzymano się nad brzegiem Aisny, rozłożono się na ziemi nagiej, otoczonej wzgórzami panującemi nad doliną, strzegącemi drogę z Monthois, ciągnącą się wzdłuż rzeki i na której spodziewano się nieprzyjaciela.
Maurycy z nadzwyczajnem zdziwieniem spostrzegł, że tą drogą z Monthois nadchodzi dywizya Margueritte, cała kawalerya rezerwy, obowiązana podtrzymywać 7 korpus i strzedz lewego skrzydła armii. Mówiono, że idzie ona do Chêne Populeux. Dla czego więc ogołacano tak lewe skrzydło, naprawdę zagrożone? Dla czego przesuwano do środka, gdzie były całkiem nieużyteczne, te dwa tysiące jazdy, którą należało rozesłać na rekonesanse, w odległości kilku mil? Na dobitkę, wpadłszy w sam środek 7 korpusu, o mało nie rozcięła go na dwoje, wśród chaosu ludzi, dział i koni. Strzelcy afrykańscy musieli czekać przeszło dwie godziny u bram Vouziers.
Maurycy wypadkiem spostrzegł Prospera, który stanął z koniem nad brzegiem bagna; rozmawiali ze sobą przez chwilę. Strzelec był oszołomiony, ogłupiały, nic nie rozumiał i nic nie widział od samego Reimsu; a nie! widział dwóch ułanów, którzy się pokazali i znikli, tak że nie wiedziano zkąd się wzięli i gdzie się podzieli. Opowiadano sobie różne historye; czterech ułanów wpadło galopem do jakiegoś miasta, z rewolwerami w rękach, przebiegli je, podbili je niejako, o dwadzieścia kilometrów od swych wojsk. Znajdowali się oni wszędzie, poprzedzali kolumny jak pszczoły, tworząc zasłonę, poza którą piechota ukrywała swe ruchy, szła sobie spokojnie, jak w czasie pokoju. Maurycy uczuł ściśnięcie serca, patrząc na drogę natłoczoną strzelcami i huzarami, których tak źle spożytkowywano.
— No, do widzenia — rzekł ściskając rękę Prospera. — Może będą was potrzebowali gdzieindziej.
Ale strzelec zdawał się być nadzwyczajnie zniechęcony. Pieścił Zefira i odrzekł:
— A tak!... zabijają zwierzęta a ludzi nieużywają jak należy... To się zaczyna przykrzyć!
Wieczorem gdy Maurycy chciał zdjąć trzewik, żeby zobaczyć piętę, zdarł skórę. Krew buchnęła i aż krzyknął z bólu. Jan znajdował się w pobliżu i twarz jego wyrażała współczucie.
— Cóż to? zaczyna być źle... Trzeba to opatrzyć. Pozwól pan, niech ja się tem zajmę.
Ukląkłszy, sam wymył ranę i owinął ją czystem płótnem, które wydobył ze swego tornistra. Robił to z ruchami macierzyńskiemi, jak człowiek doświadczony a grube jego palce stały się jakieś delikatne i zręczne.
Maurycy uczuł rozrzewnienie, oczy mu zaszły łzami, szlochanie zawładnęło jego gardłem i zdawało mu się, że znalazł brata w tym chłopie, dawniej nienawidzonym, pogardzanym jeszcze wczoraj.
— Jesteś zuch... dziękuję ci mój stary.
A Jan z miną bardzo zadowoloną, przemówił dziś także, „ty“ z łagodnym uśmiechem:
— A teraz mój chłopcze... mam jeszcze tytuń... chcesz papierosa?