Pollyanna dorasta/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
Pani Carew i „gra w zadowolenie“.

Boston dla Pollyanny był czymś całkiem nowym i prawdopodobnie Pollyanna dla Bostonu — w kręgu małego światka, w którym się obracała — była też całkiem niepowszednim typem.
Twierdziła, że jej się Boston podoba, lecz wolałaby, żeby był nieco mniejszy.
— Bo widzi pani, — tłumaczyła poważnie pani Carew, nazajutrz po przyjeździe — chciałabym go cały poznać i wszystko w nim zobaczyć, a nie będę mogła. To zupełnie jak z tymi proszonymi obiadami u ciotki Polly. Zawsze jest tak dużo do jedzenia — chciałam powiedzieć do patrzenia — że nie można nie jeść, — to znaczy nic zobaczyć — i trudno się zdecydować, co właściwie należałoby wybrać.
— Oczywiście należy być zadowolonym, że jest tego wszystkiego takie mnóstwo, — rozumowała po chwili, zaczerpnąwszy w piersi powietrza, — bo wszystko, co się widzi jest piękne, wszystko jest dobre, nie takie, jak lekarstwa albo pogrzeby! Ale z drugiej strony wolałabym, żeby proszone obiady u ciotki Polly były podzielone na kilka dni, nawet na takie dni, kiedy na zwykły obiad nie ma deseru. Tak samo uważam, jak myślę o Bostonie. Chciałabym część Bostonu zabrać ze sobą do Beldingsville, ażeby pozostało mi coś na przyszłe lato. Oczywiście, to jest niemożliwe. Miasta nie są takie, jak mrożone ciastka, chociaż i ciastka zbyt długo się nie trzymają. Chciałby je człowiek przechować, a tu się wszystko rozpuszcza i psuje. Lepiej już zjeść wtedy, jak są świeże, więc lepiej chyba będzie, jak obejrzę Boston, dopóki jestem tutaj.
Zupełnie inaczej niż wszyscy ludzie, którzy uważają, że świat należy zwiedzać od najdalszego jego krańca, Pollyanna zaczęła „oglądać Boston“, rozpoczynając od najbliższego otoczenia, to znaczy od pięknej rezydencji na Commonwealth Avenue, która była teraz jej domem. Oglądanie to oraz praca w szkole pochłaniały cały jej czas i uwagę przez dobrych kilka dni.
Tyle było do widzenia i tyle do nauczenia się, a wszystko było takie piękne, takie zadziwiające, począwszy od małych guziczków w ścianie, dzięki którym w pokoju robiło się widno, aż do wielkiej zacisznej sali balowej, w której wisiało mnóstwo luster i obrazów. Poza tym tyle ciekawych ludzi należało poznać, bo przecież oprócz pani Carew, była jeszcze Mary, która sprzątała pokoje, zjawiała się na każdy dzwonek i odprowadzała Pollyannę do szkoły i z powrotem do domu, była Bridget, która mieszkała w kuchni i gotowała, była Jennie, która usługiwała przy stole i Perkins, który prowadził samochód. A wszyscy oni byli tacy inni i tacy sympatyczni!
Pollyanna przyjechała w poniedziałek, więc prawie cały tydzień miała jeszcze przed sobą do pierwszej niedzieli. W niedzielę rano zeszła na dół w najlepszym ze swoich humorów.
— Strasznie kocham niedzielę, — westchnęła z zadowoleniem.
— Istotnie? — głos pani Carew był dziwnie matowy, bo ona przecież żadnego dnia nie darzyła specjalną sympatią.
— Tak, ze względu na kościół i na szkołę niedzielną. Co pani woli, kościół, czy niedzielną szkołę?
— Naprawdę, ja... — zaczęła pani Carew, która rzadko chodziła do kościoła, a do szkoły niedzielnej nie uczęszczała nigdy.
— Trudny jest wybór, prawda? — przerwała Pollyanna, patrząc na nią bardzo poważnymi i bardzo błyszczącymi oczami. — Ale ja właściwie wolę kościół ze względu na tatusia. Wie pani o tym, że mój tatuś był pastorem, a teraz na pewno jest w niebie razem z mamusią i resztą mego rodzeństwa, ale ja sobie prawie zawsze wyobrażam, że jest tutaj na ziemi i łatwiej mi sobie to wyobrazić w kościele, gdy ksiądz mówi kazanie. Wtedy zamykam oczy i wyobrażam sobie, że to mój tatuś mówi i to mi bardzo pomaga. Strasznie jestem zadowolona, że mogę sobie rozmaite rzeczy wyobrażać, a pani?
— Nie jestem taka pewna, Pollyanno.
— Ach, niech pani tylko pomyśli o ile piękniejsze są te rzeczy, które sobie wyobrażamy, niż te prawdziwe — oczywiście, może pani prawdziwe rzeczy piękniejsze są od tych, które ja sobie wyobrażam.
Pani Carew poruszyła gniewnie głową, pragnąc coś powiedzieć, lecz Pollyanna pośpiesznie szczebiotała dalej.
— Chociaż i moje rzeczy prawdziwe są nieraz bardzo piękne. Ale przez cały ten czas, jak byłam chora, jak nie mogłam chodzić, zawsze sobie coś wyobrażałam i było mi o wiele przyjemniej. A i teraz często wyobrażam sobie coś, naprzykład tatusia i inne rozmaite rzeczy. Nawet i dzisiaj będę sobie wyobrażała, że to tatuś stoi na ambonie. A o której pójdziemy?
— Pójdziemy?
— No tak, do kościoła.
— Ależ, Pollyanno, ja nie... to znaczy, ja właściwie... — pani Carew chrząknęła, pragnąc wytłumaczyć Pollyannie, że wogóle nie ma zamiaru pójść do kościoła, bo w zasadzie nigdy do kościoła nie chodzi, lecz widząc przed sobą poważną twarzyczkę dziewczynki i jej pełne radości oczy, nie mogła się jakoś zdobyć na te słowa.
— Przypuszczam, że pójdziemy po dziesiątej, — rzekła po chwili, pałając gniewem. — Do kościoła mamy bardzo nie daleko.
I to było przyczyną, dla której pani Carew owego pogodnego wrześniowego ranka zasiadła po raz pierwszy od wielu miesięcy w ławce rodziny Carew, w bardzo nowoczesnym i bogatym kościele, do którego przychodziła będąc małą dziewczynką i który w późniejszych latach całkiem świadomie omijała.
Dla Pollyanny to niedzielne poranne nabożeństwo było przeżyciem całkiem niezwykłym. Wspaniały śpiew na chórze, blask słoneczny przenikający przez cudowne witraże okien, opanowany głos kaznodziei, i słowa modlitwy powtarzane przez tłum wiernych, pozostawiły w jej pamięci wrażenie niezatarte. Dopiero, gdy zbliżały się do domu, Pollyanna ośmieliła się odezwać.
— Ach, proszę pani, właśnie myślałam o tym, jaka jestem zadowolona, że jeszcze kiedyś znowu będę na takim nabożeństwie.
Pani Carew zmarszczyła brwi i spojrzała ostro na małą. Pani Carew nie była w najlepszym humorze. Wygłoszonego przez księdza kazania nie słuchała zupełnie i nie przeniknęło ono do jej świadomości tak, jak przenikało do świadomości dziecka. A poza tym ta dziwna teoria małej przypominała jej śmieszne doktryny siostry Delli. Czyż Della nie powtarzała zawsze: „Życie jest jedną chwilą, a ty, Rutko, nie potrafisz z tej chwili skorzystać!“
— No i co? — zapytała pani Carew, jakby od niechcenia.
— Zastanawiam się tylko nad tym, co by było, gdybym musiała przeżyć wczoraj, dziś i jutro odrazu, — westchnęła Pollyanna. — Przecież byłoby to takie mnóstwo pięknych rzeczy. Ale miałam to wszystko wczoraj, żyję dzisiaj i mam przed sobą jutro, a później przyszłą niedzielę. Naprawdę, proszę pani, gdyby to nie była niedziela i gdybyśmy nie były teraz na ulicy, musiałabym tańczyć i śpiewać z radości. Taka już jestem, że nie umiem się opanować. Ale ponieważ jest niedziela, więc zaczekam, aż będziemy w domu i wtedy dopiero zaśpiewam sobie hymn, ten hymn najradośniejszy, jaki sobie mogę przypomnieć. Jaki jest najradośniejszy hymn? Czy pani wie?
— Nie, nie wiem, — odpowiedziała pani Carew cicho, rozglądając się dokoła, jakby szukała czegoś, co straciła.
W poniedziałek, nazajutrz rano, Pollyanna poszła do szkoły po raz pierwszy zupełnie sama. Znała już drogę doskonale, a do szkoły było bardzo nie daleko. Pollyanna ogromnie lubiła szkołę. Szkoła, do której uczęszczała, była małą prywatną szkółką dla dziewcząt, a dla Pollyanny była w swoim rodzaju także zupełnie czymś nowym. Trzeba pamiętać o tym, że Pollyanna lubiła rzeczy nieznane i pełne emocji.
Pani Carew jednak nie lubiła ciekawych przygód, ani doświadczeń, a ostatnimi dniami zaznała ich mnóstwo. Dla kogoś, kto jest już wszystkim zmęczony, kogo męczy stałe towarzystwo czyjejś osoby, drażniąca jest czyjaś radość i wszystko dokoła staje się irytujące. Pani Carew była więcej niż zirytowana. Ogarniała ją po prostu pasja. Jednak w głębi duszy sama nie znała przyczyny i gdyby ją ktoś zapytał, dlaczego jest zdenerwowana, jedyny powód, jaki potrafiłaby podać, brzmiałby: „Dlatego, że Pollyanna jest taka zadowolona“. Ale nawet samej pani Carew przyczyna ta wydawała się nieistotna.
Do Delli jednak pani Carew napisała, że wyraz „zadowolenie“ gra jej już na nerwach i że chwilami odczuwa pragnienie, aby tego wyrazu mogła więcej nie słyszeć. Przyznawała jednak, że Pollyanna ani razu nie próbowała wygłaszać jej kazania i nie usiłowała również wciągać jej do swojej sławetnej gry. To wszystko wszakże, co dziewczynka robiła, było wyraźnym usiłowaniem podzielenia się z panią Carew uczuciem „zadowolenia“, a dla osoby, która nigdy zadowolona nie była, wysiłki dziecka sprawiały wrażenie prowokacji.
Podczas następnego tygodnia pobytu Pollyanny zirytowanie pani Carew przeistoczyło się w pełną zniecierpliwienia pasję. Główną przyczyną tego było ustawiczne opowiadanie Pollyanny rozmaitych epizodów z życia Pań Dobroczynnych.
— Ale później już grały ze mną w „zadowolenie“, proszę pani. Chociaż pani pewno tej gry nie zna. Muszę pani wytłumaczyć. Strasznie przyjemna jest ta gra.
Lecz pani Carew podniosła w górę ręce, jakby się chciała bronić.
— Daj spokój, Pollyanno, — zawołała. — Znam doskonale tę grę. Siostra opowiadała mi o niej i muszę przyznać, że... że nic mnie ona nie obchodzi.
— Dlaczegóż to, proszę pani? — zdziwiła się Pollyanna, a po chwili już pragnęła się usprawiedliwić. — Przecież ja wcale nie myślałam o tej grze dla pani, bo pani i tak nie mogłaby w nią grać.
— Nie mogłabym w nią grać! — zawołała pani Carew, która, aczkolwiek nie miała ochoty na tę głupią grę, nie mogła znieść tego, że ktoś śmiał podejrzewać, iż cośkolwiek w życiu było dla niej niemożliwe.
— Jakto, a pani nie uważa? — zaśmiała się radośnie Pollyanna. — Gra polega na tym, że należy znaleźć we wszystkim coś takiego, z czego możnaby było być zadowolonym. Przecież pani do tego się zupełnie nie nadaje, bo nie ma takiej rzeczy na świecie, z którejby pani była zadowolona. Jednym słowem ta gra jest nie dla pani? Czy nie mam racji?
Pani Carew zarumieniła się gniewnie. W swym oburzeniu powiedziała więcej, niż zamierzała powiedzieć.
— Wcale tak nie sądzę, Pollyanno, — odezwała się chłodno. — Tak się już jakoś układa, widzisz, że nie mogę znaleźć nic takiego, coby mi dało zadowolenie.
Pollyanna przez chwilę milczała w głębokiej zadumie, po czym odrzuciła w tył główkę ze zdziwieniem.
— A dlaczego, proszę pani? — ośmieliła się zapytać.
— Bo czyż istnieje dla mnie coś takiego? — wyszeptała pani Carew, zapominając na chwilę o tym, że nie powinna prowokować Pollyanny do wygłaszania kazań.
— Owszem, istnieje, wszystko istnieje dla pani, — zapewniła Pollyanna jeszcze ciągle niedowierzającym tonem. — Ma pani... ma pani taki piękny dom...
— W którym mogę jeść i spać, a mnie to nie wystarcza.
— Ale ma pani w tym domu tyle cudownych rzeczy, — podchwyciła znów Pollyanna.
— Te wszystkie piękne rzeczy już mi obrzydły.
— I ma pani auto, którym może pani wszędzie jeździć.
— Ale nie mam ochoty do podróży.
Pollyanna aż zachłysnęła się ze zdziwienia.
— Ale proszę pomyśleć, ilu ciekawych ludzi mogłaby pani zobaczyć!
— Nie interesują mnie ludzie, Pollyanno.
Pollyanna znowu zamyśliła się na chwilę. Wyraz smutku na jej twarzyczce pogłębił się jeszcze bardziej.
— Właściwie nie rozumiem, proszę pani, — odezwała się po chwili. — Dla tych ludzi, którzy mają samo zło, byłaby dobra moja gra, bo chodzi o to, żeby we wszystkim, co jest złe, mogli znaleźć coś przyjemnego. Ale tutaj, gdzie nie ma rzeczy złych, to naprawdę nie wiem, czy sama potrafię grać w moją grę.
Tym razem nie było odpowiedzi. Pani Carew siedziała, spoglądając uporczywie w okno. Wyraz gniewu zniknął z jej twarzy, ustępując miejsca bezradnemu smutkowi. Odwróciła głowę bardzo wolno i rzekła:
— Pollyanno, myślałam, że nie będę mogła ci o tym powiedzieć, lecz teraz zdecydowałam inaczej. Pragnę ci powiedzieć, dlaczego nie istnieje dla mnie nic na świecie, coby mi mogło dać zadowolenie. — I opowiedziała Pollyannie historię małego Jamie, czteroletniego chłopca, który przed óśmiu laty zaginął i więcej już nigdy nie wrócił.
— I od tego czasu nigdy go pani więcej nie widziała? — zapytała szeptem Pollyanna, a w oczach jej ukazały się łzy, gdy pani Carew skończyła opowiadanie.
— Nigdy.
— Ale my go znajdziemy, proszę pani, jestem pewna, że go znajdziemy.
Pani Carew ze smutkiem potrząsnęła głową.
— Niestety, to niemożliwe. Szukałam wszędzie, nawet za granicą.
— Ale przecież gdzieś musi być.
— Możliwe, że już nie żyje, Pollyanno.
Pollyanna wydała okrzyk rozpaczy.
— Ach, nie, proszę pani. Proszę tak nie mówić! Proszę sobie wyobrazić, że on żyje. To napewno pani pomoże. Z chwilą gdy wyobrazimy sobie, że żyje, będziemy mogły wyobrazić sobie także, że go znajdziemy, a wówczas to nam bardzo pomoże.
— Ja się jednak lękam, że on nie żyje, Pollyanno, — jęknęła pani Carew.
— Ale pani napewno nie wie, prawda? — pytała niespokojnie dziewczynka.
— Nie.
— Wobec tego trzeba sobie koniecznie wyobrazić, — zawołała Pollyanna z triumfem. — Jeżeli wyobraża sobie pani, że umarł, to tak samo może pani sobie wyobrazić, że żyje, a przecież to drugie będzie o wiele przyjemniejsze. Czy nie mam racji? Jestem pewna, że któregoś dnia go odnajdziemy. Jakże się cieszę, bo teraz wreszcie będzie pani mogła grać w moją grę! Będzie pani w nią grała dla dobra Jamie. Będzie pani codziennie zadowolona, bo przecież każdy dzień zbliża nas do tej chwili, kiedy go odnajdziemy, pani rozumie?
Ale pani Carew nie rozumiała. Wstała ociężale z krzesła i odparła:
— Nie, nie, moje dziecko! Ty mnie nie rozumiesz, nie rozumiesz mnie absolutnie. Idź sobie teraz i poczytaj trochę, a zresztą możesz robić, co ci się podoba. Mam okropną migrenę i muszę się położyć.
Pollyanna z zasmuconą twarzyczką wolno wyszła z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.