Pollyanna dorasta/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ III.
Dawka Pollyanny.

Gdy zbliżał się ósmy września — dzień przybycia Pollyanny — pani Ruta Carew stawała się co raz bardziej zdenerwowana i podniecona. Zaznaczała wszystkim, że żałuje danej siostrze obietnicy przyjęcia do siebie dziecka i żałuje tego właściwie od pierwszej chwili. Istotnie, nim jeszcze minęło dwadzieścia cztery godziny od wyrażenia zgody, napisała do siostry, żądając od niej zwolnienia z danego tak nieopatrznie słowa, Della jednak odpowiedziała, że niestety, jest za późno, gdyż zarówno ona, jak i dr. Ames napisali już do państwa Chilton.
Wkrótce potem przyszedł drugi list od Delli, w którym komunikowała, że pani Chilton wyraziła swą zgodę i że w najbliższych dniach przybędzie do Bostonu, aby pozałatwiać najważniejsze sprawy, związane ze szkołą i temu podobne. Nie pozostawało więc nic innego, tylko czekać cierpliwie i zdać się na łaskę losu. Pani Carew orientowała się w tym, zrezygnowana, lecz niechętna. Usiłowała być nawet uprzejma, gdy Della i pani Chilton zjawiły się z zapowiedzianą wizytą, a jednocześnie zadowolona była, że nie musi pani Chilton dotrzymywać towarzystwa, bowiem ciotka Pollyanny, podczas krótkiego pobytu w Bostonie miała mnóstwo spraw do załatwienia.
Całe szczęście, że przybycie Pollyanny miało nastąpić nie później niż ósmego września, bo pani Carew miała chociaż niezbyt wiele czasu na zastanawianie się nad owym „szaleńczym pomysłem tej zwarjowanej Delli“.
Nie trzeba przypuszczać, że Della nie zdawała sobie sprawy ze stanu, w jakim znajdowała się jej siostra. Jeżeli pozornie patrzyła na wszystko z najzupełniejszym spokojem, to w głębi duszy lękała się dalszych następstw. Wierzyła tylko w Pollyannę i to jej dawało pewność, że dziewczynka zdoła zaskarbić sobie serce pani Carew. Właśnie z tego względu urządziła wszystko w ten sposób, że pani Carew miała wyjść po nią i po Pollyannę na dworzec, jednak po przedstawieniu dziewczynki i po pierwszych powitaniach, pod jakimś pierwszym lepszym pretekstem oddaliła się śpiesznie. Pani Carew zdążyła zaledwie spojrzeć na swą nową pupilkę, gdy nagle zorientowała się, że została sama z dzieckiem.
— Ach, Dello, Dello, nie odchodź, przecież ja nie mogę... — zawołała w podnieceniu, spoglądając rozpaczliwym wzrokiem za znikającą w oddali postacią młodej pielęgniarki.
Lecz Della, jeżeli nawet słyszała, nie zwracała na te wołania uwagi i pani Carew zagniewana, rada nie rada, zwróciła się do dziewczynki, stojącej tuż przy niej.
— Jakie to okropne! Nie słyszała, prawda? — zapytała Pollyanna, śledząc również zrozpaczonym wzrokiem oddalającą się pannę Wetherby. — I ja nie chciałam, żeby nas tu zostawiła. Ale w każdym razie mam chociaż panią, prawda? Powinnam być z tego zadowolona.
— O tak, masz mnie, a ja mam ciebie, — odparła pani Carew niezbyt łaskawym głosem. — Chodź, pójdziemy tędy, — rozkazała, kierując się na prawo.
Pollyanna posłusznie skierowała się w tę stronę, drepcząc przy boku pani Carew obszernym peronem. Od czasu do czasu tylko spoglądała niespokojnie w twarz swej opiekunki pozbawioną uśmiechu. Wreszcie odezwała się wahająco:
— Obawiam się, iż pani myślała, że ja jestem ładna, — wyszeptała te słowa zmartwionym głosem.
— Ładna? — powtórzyła pani Carew.
— Tak, że mam loki i że wogóle mam inną twarz. Na pewno zastanawiała się pani, jak ja właściwie wyglądam, tak samo, jak ja się nad tym zastanawiałam. Tylko, że ja odrazu wyobrażałam sobie panią taką ładną i sympatyczną, bo znałam przecież pani siostrę. Mogłam mieć chociaż jakieśkolwiek pojęcie o pani, a pani o mnie nie miała żadnego. Ja oczywiście ładna nie jestem, chociażby z powodu tych piegów, więc pani musi być przykro, jak pani mnie zobaczyła, wówczas gdy spodziewała się pani ujrzeć ładną dziewczynkę, zresztą...
— Głupstwa pleciesz, moje dziecko! — przerwała ostro pani Carew. — Chodź, dowiemy się teraz o twój bagaż i pojedziemy do domu. Miałam nadzieję, że siostra moja pojedzie z nami, lecz najwidoczniej nie miała czasu; nawet dzisiejszy wieczór miała zajęty.
Pollyanna uśmiechnęła się i skinęła główką.
— Tak, ale chyba rzeczywiście nie mogła. Przypuszczam, że tam komuś była potrzebna. Zawsze jest komuś potrzebną w lecznicy. To bardzo męczy, jak wiecznie człowiek potrzebny jest ludziom, prawda? Bo nigdy dla siebie nie ma się ani chwili czasu. Ale z drugiej strony przyjemnie jest być komuś potrzebnym, prawda?
Nie było odpowiedzi, może dlatego, że pani Carew zastanawiała się nad tym, czy istnieje ktoś taki na świecie, komuby ona rzeczywiście była potrzebna, nie dlatego, że pragnęła, aby ktoś tę potrzebę odczuwał, lecz po raz pierwszy dopiero przyszło jej to na myśl. Najwyraźniej była zagniewana i niechętnie spoglądała na dziecko, drepczące przy swoim boku.
Pollyanna nie widziała tej chmury na obliczu swej nowej opiekunki. Oczy Pollyanny błądziły dookoła, pełne radości i zaciekawienia.
— Mój Boże, jak tu dużo ludzi, — dziwiła się co raz bardziej. — Więcej nawet niż było wówczas, gdy ostatni raz przebywałam w Bostonie. Ale nie widziałam jeszcze nikogo ze znajomych.. Oczywiście ta pani z małym dzieckiem mieszka w Honolulu, więc napewno tutaj jej nie ma, ale ciekawe, czy Zuzia Smith będzie na dworcu, bo mieszka stale w Bostonie. Może ją pani zna? Zna pani Zuzię Smith?
— Nie, nie znam Zuzi Smith, — odpowiedziała sucho pani Carew.
— Nie zna pani? Ach, ona jest szalenie miła i bardzo ładna — ma takie piękne czarne loki. Jabym chciała mieć takie, jak pójdę do nieba. Ale mniejsza o to. Możliwe, że ją spotkam, bo bardzobym chciała, żeby pani ją poznała. O Boże! Jakie to cudowne auto! Więc tym autem teraz pojedziemy? — zawołała nagle, gdy przystanęły przed wspaniałą limuzyną, której drzwiczki otwierał teraz szofer w liberii.
Szofer usiłował ukryć uśmiech, lecz mu się to nie bardzo udawało. Pani Carew odpowiedziała takim tonem, jakby auto było dla niej rzeczą całkiem obojętną i stanowiło tylko pewną lokomocję, dzięki której mogła się przenosić swobodnie z jednego miejsca na drugie.
— O, Boże, więc to pani auto? — zapytała Pollyanna, orientując się nagle, gdy spojrzała na swą opiekunkę. — Jakież ono cudowne! Więc pani musi być bogata — strasznie — chciałam powiedzieć bardzo bogata, bogatsza nawet od tych ludzi, którzy mają dywany w każdym pokoju i jedzą w niedzielę lody, jak White‘owie — jedna z tych pań w Towarzystwie Dobroczynnym. Zawsze przypuszczałam, że są bogaci, lecz nie wiedziałam, że bogaty człowiek, to taki, który ma brylantowe pierścionki, dużo służby, futer, suknie jedwabne i aksamitne na codzień i do tego samochód. Czy pani ma to wszystko?
— Owszem, tak, przypuszczam, że mam, — przyznała pani Carew z bladym uśmiechem.
— To naprawdę pani jest bardzo bogata, — Pollyanna skinęła rezolutnie główką. — Moja ciotka Polly też ma to wszystko, tylko zamiast auta ma konie. O Boże, jak ja lubię jeździć samochodem, — zachwycała się Pollyanna z radosnym uśmiechem. — Właściwie dotychczas nigdy nie jechałam, tylko raz mnie samochód przejechał. Później wzięli mnie do tego samochodu, jak mnie z pod niego wydobyli, ale oczywiście byłam nieprzytomna, więc nie mogłam się nawet cieszyć. Od tego czasu nigdy już więcej nie jeździłam. Ciotka Polly nie lubi samochodów. Wuj Tom bardzo lubi i nawet chciałby sobie kupić auto. Powiada, że jest mu ogromnie do pracy potrzebne. Jest lekarzem, jak pani wiadomo, a wszyscy inni lekarze w naszym mieście mają już samochody. Nie wiem, jak to będzie z tym autem, bo ciotka Polly jest strasznie uparta. Pragnęłaby bardzo, aby wuj miał to, czego chce, tylko chciałaby, żeby pragnął zawsze tego samego, czego ona pragnie. Rozumie pani?
Pani Carew zaśmiała się nagle.
— Tak, moja droga, sądzę, że rozumiem — odparła sztywno, chociaż w oczach jej ciągle jeszcze błyskały figlarne, tak rzadkie u niej ogniki.
— Oczywiście, — westchnęła z zadowoleniem Pollyanna. — Wiedziałam, że pani zrozumie, chociaż mnie nie każdy zrozumieć potrafi. Ciotka Polly powiada, że nie chciałaby mieć auta nawet wówczas, gdyby to jej auto było jedyne na świecie i gdyby nie miała już obawy, że ją może przejechać. O Boże! Jakie mnóstwo domów! — przerwała nagle, rozglądając się zdziwionymi oczami. — Czyż te domy nigdy się nie skończą? Naturalnie, musi ich być tak dużo, żeby ci wszyscy ludzie, których widziałam na dworcu i tu na ulicach mieli gdzie mieszkać. Tam, gdzie jest dużo ludzi, musi być i dużo domów. Bardzo lubię ludzi, a pani?
— Lubisz ludzi?
— No tak, ludzi. To znaczy lubię każdego, wszystkich.
— Jabym tego o sobie powiedzieć nie mogła, Pollyanno, — rzekła pani Carew chłodno, marszcząc brwi.
W oczach pani Carew nie było już tych ogników. Spojrzenie jej zwrócone teraz było podejrzliwie w stronę Pollyanny. Pani Carew myślała w duchu:
— A teraz będzie pierwsze kazanie, że należy przebywać wśród bliźnich, chociażby w ten sposób, jak moja siostra Della.
— Pani nie lubi? Ach, to przykre, — westchnęła Pollyanna. — Przecież ludzie są tacy mili i tacy różni, wie pani? Przecież nawet tutaj musi być bardzo dużo miłych ludzi. Jestem ogromnie zadowolona, że tutaj przyjechałam! Z góry wiedziałam, że będę zadowolona, jeżeli będę z panią, to znaczy z siostrą panny Wetherby. Bardzo lubię pannę Wertherby i dlatego wiedziałam odrazu, że i panią będę lubić. Wiedziałam, że pani musi być podobna do niej, przecież wszystkie siostry są do siebie podobne tak samo, jak pani Jones i pani Peck, chociaż później już nie były tak bardzo podobne z powodu tej brodawki. Ale pani nic o tem nie wie. Zaraz pani opowiem.
I tak się stało, że pani Carew, którą wszystko drażniło, a najbardziej nie lubiła dowiadywać się o obcych ludziach, ku swemu własnemu zdziwieniu wysłuchała historii o brodawce na nosie niejakiej pani Peck.
Zanim opowiadanie dobiegło do końca, limuzyna wjechała na Commonwealth Avenue i Pollyanna nagle zaczęła się zachwycać wspaniałą ulicą, na której był „taki piękny długi dziedziniec, który przecinał ją przez sam środek“, i która była o wiele ładniejsza, jak stwierdziła, „po tych wszystkich wąskich uliczkach“.
— Jestem pewna, że wszyscy chcieliby na niej mieszkać, — zawołała w pewnej chwili z entuzjazmem.
— Prawdopodobnie, ale niestety, to byłoby niemożliwe, — odpowiedziała pani Carew, marszcząc czoło.
Pollyanna, biorąc ten grymas swej opiekunki za wyraz niezadowolenia z tej przyczyny, że jej własny dom nie znajdował się na tej pięknej ulicy, pośpieszyła z zapewnieniami.
— Ale to nie ma nic do rzeczy, — uspokajała. — Nie uważam wcale, że te węższe uliczki są takie brzydkie. Może nawet wygodniejsze są pod pewnym względem, bo o wiele łatwiej przedostać się na drugą stronę, gdy się chce kupić w sklepiku jajek lub chleba... Ach, więc pani też tutaj mieszka? — zdziwiła się nagle, gdy auto przystanęło przed wspaniałą bramą domu pani Carew. — Więc pani tutaj mieszka?
— Jakto, oczywiście, że tu mieszkam, — odparła dama najwyraźniej zirytowana.
— Ach, jaka pani musi być szczęśliwa, że może pani mieszkać w tak cudownym miejscu! — zawołała dziewczynka, wyskakując na chodnik i rozglądając się gorączkowo dokoła. — Jest pani szczęśliwa?
Pani Carew nie odpowiedziała. Bez uśmiechu, ze zmarszczonymi brwiami wysiadła z limuzyny.
Po raz drugi w ciągu pięciu minut Pollyanna usiłowała ją uspokoić.
— Nie miałam tu na myśli tego, żeby pani miała być grzesznie dumna, — wyjaśniła, spoglądając w twarz pani Carew niespokojnym wzrokiem. — Może mnie pani właśnie o to posądzała, jak czasami posądza mnie o taki grzech ciotka Polly. Brzydko jest być zadowolonym z posiadania czegoś, czego inni nie mają, ale przyjemnie odczuwać tego rodzaju zadowolenie, kiedy się chce krzyczeć i zawiadamiać cały świat o tym, że się ma coś bardzo miłego, — dodała, podskakując na palcach.
Szofer odwrócił się pośpiesznie, udając, że zajęty jest czymś wewnątrz auta. Pani Carew ciągle jeszcze bez uśmiechu, z nachmurzoną twarzą, skierowała się w stronę szerokich kamiennych schodów.
— Chodź, Pollyanno, — rozkazała krótko i stanowczo.

W pięć dni później Della Wetherby otrzymała list od siostry i z niecierpliwością otworzyła kopertę. Była to pierwsza wiadomość, jaka nadeszła od przyjazdu Pollyanny do Bostonu.

„Moja droga siostrzyczko“, pisała pani Carew. „Na miłość boską, Dello, dlaczego nie uprzedziłaś mnie, czego mogę się spodziewać od dziecka, które pod twoją presją przyjęłam do swego domu? Zaczynam poprostu szaleć, a nie mogę jej przecież pozbyć się tak bez powodu. Próbowałam już trzykrotnie, lecz za każdym razem, nim zdążę wypowiedzieć słowo, ta mała zawsze mi przerywa, zachwycając się swoją obecną sytuacją, opowiadając, jak jej u mnie dobrze, jaka jest zadowolona i jaka ja jestem dobra, że pozwoliłam jej przyjechać do siebie na ten czas, kiedy jej ciotka Polly przebywa w Niemczech. Powiedz sama, czy mogę w takim wypadku wyjawić jej to, co myślę? Czy mogę powiedzieć jej: „Proszę cię, możebyś pojechała do domu, bo mnie jesteś niepotrzebna“. Najstraszniejsze jest to, że temu dziecku nawet na chwilę nie przyjdzie do głowy, że goszczę ją u siebie z taką niechęcią, a ja jej tej myśli wcale nie podsuwam.
„Oczywiście, gdyby zaczęła mi prawić jakieś kazania na temat moich grzechów, z pewnością odesłałabym ją natychmiast. Zapowiedziałam Ci na samym początku, że kazań jej nie zniosę i nie zniosłabym napewno. Już kilkakrotnie miałam wrażenie, że właśnie jakieś kazania się rozpoczną, lecz zazwyczaj w takich sytuacjach zaczyna mi w najniewinniejszy sposób opowiadać o Paniach Dobroczynnych. Mądrze robi, jeżeli chce dłużej tutaj zostać.
„Ale naprawdę, Dello, ona jest niemożliwa. Przede wszystkim w dziki sposób zachwyca się moim domem. Zaraz pierwszego dnia po przyjeździe zaczęła mnie błagać, żebym jej otworzyła wszystkie pokoje i zadowolona była dopiero wówczas, gdy mogła swobodnie obejrzeć „te wszystkie przecudne rzeczy“, które, jak twierdzi, są o wiele ładniejsze od tego, co widziała u pana Johna Pendletona — najwidoczniej musi to być ktoś, kto mieszka w Beldingsville. W każdym razie nie należy on do Towarzystwa Dobroczynnego, co do tego upewniłam się dokładnie.
„Poza tym nie wystarcza jej bieganie z pokoju do pokoju, bo oto wczoraj znalazła gdzieś moją białą wieczorową suknię, której od wielu lat nie nosiłam, przybiegła do mnie i zaczęła mnie prosić, abym ją włożyła. Włożyłam suknię oczywiście, sama nie wiem dlaczego, ale po prostu jestem bezradna w jej obecności.
„Ale to był dopiero początek. Później chciała zobaczyć wszystko, co mam i była taka zabawna, jak zaczęła opowiadać o swym życiu w Towarzystwie Dobroczynnym, że mimo woli musiałam się śmiać, chociaż w zasadzie powinnam była płakać na samą myśl o tym, jakie to dziecko jednak było biedne. Oczywiście po obejrzeniu sukien przeszła do biżuterii i taka była oczarowana moimi trzema pierścionkami, że zgłupiałam do reszty i otworzyłam kasetkę, żeby się mogła nasycić widokiem klejnotów. Wiesz, Dello, myślałam, że to dziecko zwariuje. Ubierała mnie w każdy pierścionek z oddzielna, w każdą broszkę, bransoletkę i naszyjnik i chciała nawet włożyć mi na głowę brylantowy diadem, przystrojony perłami i szmaragdami. W końcu zgodziłam się i na to i czułam się jak jakaś z bogini w hinduskiej świątyni. Na domiar wszystkiego Pollyanna zaczęła tańczyć dokoła mnie, klaszcząc w ręce i wyśpiewując: „Ach, jak cudownie, jak cudownie! Mogłaby pani teraz siedzieć na wystawie u jubilera!“
„Miałam zamiar już zdjąć te wszystkie świecidełka z siebie, gdy nagle Pollyanna rzuciła się na podłogę i zaczęła płakać. Jak przypuszczasz, dlaczego płakała? Płakała dlatego, że radowała się, iż posiada oczy, którymi może widzieć! Co teraz powiesz na to?
„Oczywiście to jeszcze nie wszystko. To dopiero początek. Pollyanna jest u mnie dopiero cztery dni i ani chwilki nie ma wolnego czasu. Zaprzyjaźniła się już ze wszystkimi. Najlepszymi jej przyjaciółmi są: kominiarz, policjant z rogu i mały gazeciarz, nie mówiąc już o mojej własnej służbie. A musisz wiedzieć, że służba jest nią zachwycona. Nie myśl tylko, że i ja podzielam ten zachwyt. Chętnie odesłałabym tę małą z powrotem do Ciebie, gdyby nie to, że obiecałam zatrzymać ją przez całą zimę. Jeżeli sądzisz, że przy niej zdołam zapomnieć o moim Jamie, to zaręczam Ci, że to niemożliwe. Właśnie w jej obecności odczuwam jeszcze dotkliwiej moją wielką stratę, dlatego, że mam ją zamiast niego. Ale powiadam Ci, że zatrzymam ją, dopóki mi się zbytnio nie naprzykrzy. Jak zacznie mi prawić kazania, pojedzie natychmiast, tymczasem jednak jeszcze się na to nie zdobyła.
„Całuję Cię mocno, Twoja
„Ruta“.


— Jeszcze się na to nie zdobyła! — uśmiechnęła się do siebie Della Wertherby, składając list siostry i chowając go do kieszeni. — Ach, Rutko, Rutko! Więc sama przyznajesz się, że otworzyłaś dla niej wszystkie pokoje, żeś się ubrała w białą jedwabną suknię i w klejnoty, a przecież Pollyanna jest u ciebie dopiero niecały tydzień. Ale kazań jeszcze prawić nie zaczęła i jestem pewna, że nie zacznie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.