Pollyanna dorasta/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna dorasta
Podtytuł Powieść dla dziewcząt
Wydawca Nowe Wydawnictwo
Data wyd. 1936
Druk F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Pollyanna grows up
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ II.
Dawni przyjaciele

Tego dnia sierpniowego w Beldingsville pani Chilton czekała aż Pollyanna położy się do łóżka, bo dopiero wówczas chciała pomówić z mężem o liście, który nadszedł ranną pocztą. Musiała jednak mieć jeszcze trochę cierpliwości, gdyż pacjentów podczas godzin przyjęć było mnóstwo, później zaś doktór musiał odbyć dwie dłuższe podróże do chorych, dzięki czemu nie miał czasu na omawianie domowych spraw.
Dopiero około pół do dziesiątej wszedł do saloniku żony. Zmęczona jego twarz rozjaśniła się uśmiechem na jej widok, lecz zaraz potem spojrzał na żonę pytająco.
— Co nowego zaszło, Polly, najdroższa? — zapytał zaciekawiony.
Żona zaśmiała się wesoło.
— Idzie mi o ten list, chociaż nie pojmuję, jakim cudem mogłeś się tego domyśleć, patrząc na mnie.
— Widocznie miałaś jakiś specjalny wygląd, — odparł dobrotliwie doktór. — Ale powiedz mi jaśniej.
Pani Chilton zawahała się, przygryzła wargi, po czym sięgnęła po list, leżący na stoliku.
— Zaraz ci go przeczytam, — zdecydowała. — Pochodzi on od panny Delli Wetherby z lecznicy dr. Amesa.
— Doskonale. Czytaj, — zachęcił ją mąż, lokując się wygodnie na kozetce w pobliżu fotela, na którym siedziała.
Lecz pani Chilton nie od razu zaczęła czytać. Wstała najprzód i przykryła leżącego męża szarym ciepłym pledem. Od ślubu ich upłynął już prawie rok, a pani Chilton liczyła teraz czterdzieści dwa lata. Zdawać się mogło, że podczas tego krótkiego okresu małżeństwa usiłowała zgromadzić całą swą troskliwość i oddać ją na usługi męża, rehabilitując tym samym długie dwadzieścia lat swej samotności. Doktór, który skończył czterdzieści pięć lat w dniu ślubu i który również do dnia tego był zupełnie osamotniony, przyjmował tę troskliwość z radosną czułością. Postępował tak, jakby mu troskliwość żony sprawiała wiele przyjemności, aczkolwiek chwilami starał się jej tego nie okazywać. Przecież pani Polly, mogłaby się zrazić jego zbyt wielką wylewnością, a do tego za żadne skarby nie chciał dopuścić. Zadowolnił się więc teraz przelotnym pogładzeniem jej ręki, gdy otulała go pledem i gdy usiadła wreszcie, aby przeczytać mu list na głos.

„Szanowna Pani Chilton“, pisała Della Wetherby. „Już sześć razy rozpoczynałam ten list do Pani i za każdym razem darłam go, teraz jednak postanowiłam bez żadnych wstępów wytłumaczyć Pani, o co mi chodzi. Potrzebna mi jest Pollyanna. Czy mogłabym mieć nadzieję, że ją będę miała?
„Poznałam Panią i męża Pani w zeszłym roku w marcu, gdy przyjechaliście Państwo, aby zabrać Pollyannę do domu, przypuszczam jednak, że mnie Pani nie pamięta. Prosiłam dr. Amesa (który zna Państwa tak dobrze), aby napisał do Pani Męża, żebyście Państwo nie lękali się powierzyć mi swej małej siostrzenicy.
„Wiem o tym, że pragnie Pani wyjechać do Niemiec ze swym Mężem, lecz nie ma Pani ochoty pozostawić bez opieki Pollyanny. Właśnie korzystając z tego, ośmielam się prosić, aby pozwoliła Pani nam zabrać ją do siebie. Naprawdę proszę Panią o to gorąco, droga Pani Chilton, a zaraz wytłumaczę, dlaczego mi tak na tym zależy.
„Otóż moja siostra, Ruta Carew, jest samotna, przygnębiona i niezadowolona z życia. Przebywa stale w świecie mroku, do którego nigdy promienie słońca nie przenikają. Ja ze swej strony uwierzyłam, że jeżeli cośkolwiek na świecie może wnieść trochę słońca do jej życia, to jedynie przyczynić się do tego może siostrzenica Pani, Pollyanna. Czy nie pozwoliłaby jej Pani spróbować? Chciałabym opowiedzieć Pani, ile pogody i radości wniosła Pollyanna do naszej lecznicy, ale o takich rzeczach opowiadać trudno. Trzeba być tego naocznym świadkiem. Zorientowałam się już oddawna, że i Pani nie potrafi opowiadać o Pollyannie. Jeżeli nawet pragnie Pani coś opowiedzieć, to to wszystko brzmi nienaturalnie i nie posiada żadnej treści. Ja i Pani wiemy, czym jest ta mała dziewczynka. Niechaj Pani pozwoli zjawić się Pollyannie i mówić jej samej za siebie. Właśnie pragnę zabrać ją do mojej siostry, a resztę już pozostawiam jej samej. Oczywiście Pollyanna będzie chodziła do szkoły, a w międzyczasie, wierzę w to święcie, zdoła może zabliźnić ranę w sercu mojej siostry.
„Nie wiem, jak mam zakończyć ten list. Zakończenie jest o wiele trudniejsze niż początek. Wolałabym go wogóle nie kończyć. Mam dziwne pragnienie mówienia i mówienia bez końca, gdyż odczuwam obawę, że z chwilą, gdy zaprzestanę mówić, nie uwzględni Pani mojej prośby. Zanim mi jednak Pani odmówi, proszę zastanowić się głębiej nad tym i proszę uświadomić sobie, że Pollyanna jest mi naprawdę bardzo potrzebna.
„Pełna nadziei, pozostaję
„Della Wetherby“.


— No! — zawołała pani Chilton, odkładając przeczytany list. — Czyś kiedykolwiek czytał coś podobnego i czyś słyszał jakąś bardziej absurdalną propozycję?
— Pewny nie jestem, — uśmiechnął się doktór. — Nie widzę w tym nic absurdalnego, że komuś potrzebna jest Pollyanna.
— Ale... ale ten sposób, w jaki ona to tłomaczy — ma zabliźnić ranę w sercu jej siostry! Gotów ktoś pomyśleć, że to nie dziecko, tylko pewien rodzaj lekarstwa!
Doktór zaśmiał się głośno i uniósł brwi ku górze.
— Bo właściwie tak jest, Polly. Zawsze twierdziłem, że pragnąłbym ją móc komuś przepisać i kupić w aptece, jak pudełko pigułek. Charlie Ames opowiadał mi, że w lecznicy częstowano pacjentów dawką Pollyanny przez cały rok jej pobytu.
— „Dawka“, istotnie! — wyszeptała z przekąsem pani Chilton.
— Więc nie pozwolisz jej pojechać?
— Pojechać? Oczywiście, że nie! Czy przypuszczasz, że oddam dziecko zupełnie obcym ludziom i do tego takim ludziom? Naprawdę, Tomaszu, gdybym ją oddała pod opiekę tej pielęgniarki, z pewnością po powrocie z Niemiec nie poznałabym dziewczyny.
Doktór odrzucił w tył głowę i wybuchnął serdecznym śmiechem, który trwał jednak tylko krótką chwilę. Twarz mu się zmieniła, gdy sięgnął do kieszeni, aby wyjąć z niej list.
— I ja dzisiaj otrzymałem wiadomość od dr. Amesa, — powiedział dziwnie tajemniczym głosem, który zastanowił panią Chilton. — Pozwolisz, że teraz ja ci jego list przeczytam.

„Drogi Tomku“, zaczął. „Panna Della Wetherby prosiła mnie o pewną przysługę, którą spełniam bardzo chętnie. Panny Wetherby znam od dzieciństwa. Pochodzą one ze starej dobrej rodziny i są naprawdę szlachetnymi kobietami. Pod tym względem możesz nie mieć żadnych obaw.
„Były tam trzy siostry Doris, Ruta i Della. Doris poślubiła człowieka nazwiskiem John Kent, właściwie wbrew woli rodziny. Kent pochodził z dobrego domu, lecz sam niewiele był wart i przypuszczam, że żona miała z nim niezbyt miły żywot. Rozgoryczony był zawsze do państwa Wetherby, to też mało komunikował się z całą ich rodziną, dopóki dziecko nie przyszło na świat. Państwo Wetherby uwielbiali małego Jamie. Matka jego, Doris, umarła, gdy chłopiec miał cztery lata, a ponieważ państwo Wetherby usiłowali odebrać dziecko ojcu, Kent pewnego dnia zniknął wraz z synem. Od tego czasu nikt o nim więcej nie słyszał, chociaż czyniono wszelkie możliwe poszukiwania.
„Strata wnuczka przyczyniła się do szybszej śmierci starych państwa Wetherby, którzy wkrótce umarli. W międzyczasie Ruta wyszła za mąż i owdowiała. Mężem jej był niejaki Carew, bardzo zamożny człowiek i o wiele od niej starszy. Żył z nią zaledwie rok i umarł, pozostawiając ją z maleńkim synkiem, który także wkrótce zeszedł z tego świata.
„Od czasu, kiedy Jamie zaginął, Ruta i Della straciły wszelki cel w życiu i pragną go jedynie odnaleźć. Na poszukiwania wydały mnóstwo pieniędzy, poruszając niebo i ziemię, lecz, niestety, bezskutecznie. Della zajęła się pielęgniarstwem. Pracuje sumiennie i stała się pełną pogody i stanowczości kobietą, która wie, czego chce, mimo to jednak nie zapomniała o zaginionym siostrzeńcu i nie straciła nadziei, że go jednak kiedyś zdoła odnaleźć.
„Z panią Carew sytuacja przedstawia się całkiem inaczej. Po stracie własnego syna całe swe macierzyńskie uczucie skierowała na siostrzeńca, możesz więc sobie wyobrazić jej rozpacz, gdy chłopak zginął. Miało to miejsce przed ośmiu laty, dla niej zaś te osiem lat jest jednym długim pasmem przygnębienia i goryczy. To wszystko, co można kupić za pieniądze, pani Carew ma do swego rozporządzenia, lecz nic jej nie sprawia przyjemności i nic nie wzbudza w niej zainteresowania. Della twierdzi, że najwyższa już pora zbudzenia siostry z tej zbyt długotrwałej melancholii i wierzy w to święcie, że siostrzenica twojej żony, Pollyanna posiada tę tajemniczą siłę, która umożliwi pani Carew rozpoczęcie nowej egzystencji. A zatem sprawa tak się przedstawia i mam nadzieję, że poznawszy sytuację dokładnie, zadość uczynisz prośbie panny Wetherby. Od siebie dodać mogę, że bardzoby mi zależało na tym, bowiem Ruta Carew i jej siostra są serdecznymi przyjaciółkami mojej żony i wszystkie ich zmartwienia są naszymi zmartwieniami.
„Twój zawsze oddany
„Charlie.“


Po skończeniu listu w pokoju zaległa długa cisza, którą przerwał doktór, zwracając się do żony:
— No i cóż, Polly?
Cisza panowała nadal. Obserwując twarz żony z bliska, doktór Chilton zauważył, że usta jej i podbródek drżały. Czekał cierpliwie, dopóki sama nie przemówiła.
— Jak sądzisz, kiedy spodziewają się jej przyjazdu? — zapytała wreszcie.
Całkiem mimo woli dr. Chilton niewidocznie drgnął.
— Więc pozwolisz jej pojechać? — zawołał.
— Cóż za dziwne pytanie, Tomaszu Chilton! — odpowiedziała pani Polly w zniecierpliwieniu. — Czy przypuszczasz, że po takim liście mogłabym jej nie pozwolić? Zresztą, czyż to nie dr. Ames zwraca się do nas z tą prośbą? Czy przypuszczasz, że po tym wszystkim, co uczynił dla Pollyanny, mogłabym mu kiedykolwiek w życiu odmówić?
— Boże, Boże! Całe szczęście, że Amesowi nie przyszło do głowy, aby domagać się tego przybycia, moja najdroższa, — wyszeptał małżonek z figlarnym uśmiechem, pani Polly jednak obdarzyła go tylko pełnym nagany wzrokiem i rzekła:
— Możesz napisać dr. Amesowi, że przyślemy Pollyannę i poproś go, aby zawiadomił o tym pannę Wetherby. Musi to być załatwione w każdym razie przed 10-tym następnego miesiąca, bo wtedy przecież chcesz wyjechać, a pragnęłabym sama wyekspediować dziecko.
— Kiedy powiesz o tym Pollyannie?
— Prawdopodobnie jutro.
— A co jej powiesz?
— Jeszcze nie wiem dokładnie, lecz właściwie niewiele mam jej do powiedzenia. Cokolwiekby się stało, Tomaszu, nie chciałabym za nic w świecie zepsuć Pollyanny, a dziecku można przewrócić w głowie, gdy mu się wmówi, że jest pewnego rodzaju...
— Lekarstwem, które może kogoś uzdrowić? — podchwycił doktór z uśmiechem.
— Tak, — westchnęła pani Chilton. — Ratuje ją tylko jej nieświadomość. Wiesz o tym dobrze, kochanie.
— Tak, wiem, — skinął głową doktór.
— Pollyanna zdaje sobie z tego sprawę, że ty, ja i połowa miasteczka zabawia się z nią chętnie w tę jej grę i że jesteśmy dzięki temu o wiele szczęśliwsi. — Głos pani Chilton zadrżał na chwilę, poczem przybrał znowu nutę poważną. — Lecz gdyby uświadomiła sobie, że przedstawia sobą coś, co ludzi uszczęśliwia, stałaby się nieznośna we współżyciu. Cokolwiek jej powiem, nie wolno mi wspomnieć o tym, że jedzie do Bostonu, aby wyleczyć z melancholii panią Carew, — zakończyła pani Chilton, wstając energicznie z krzesła i odkładając do szuflady swą robótkę.
— Uważam, że postępujesz bardzo rozsądnie, — pochwalił żonę doktór.
Pollyanna dowiedziała się o wszystkim nazajutrz rano i to w sposób następujący:
— Moja droga, — zaczęła pani Polly, gdy na chwilę zostały same, — jakby ci się podobało przepędzenie zimy w Bostonie?
— Z tobą?
— Nie, ja postanowiłam jechać z wujem do Niemiec, ale pani Carew, przyjaciółka dr. Armesa, zaprasza cię do siebie na zimę i przypuszczam, że przyjmiemy to zaproszenie.
Twarzyczka Pollyanny posmutniała.
— Ależ ja w Bostonie nie będę miała Jimmy, ani pana Pendletona, ani pani Snow, ani nikogo ze znajomych, ciociu Polly.
— Nie, kochanie, lecz nie miałaś ich również tutaj, dopóki ich nie znalazłaś.
Pollyanna uśmiechnęła się nieoczekiwanie.
— Rzeczywiście, ciociu Polly, nie miałam! To znaczy, że tam w Bostonie są jacyś Jimm’owie, panowie Pendleton i panie Snow, którzy czekają na to, żebym ich poznała?
— Tak, kochanie.
— Wobec tego, szalenie się cieszę. Wierzę teraz, ciociu Polly, że ty lepiej umiesz grać w tę moją grę ode mnie. Nigdy nie pomyślałam o ludziach, którzy czekają na to, żebym ich poznała. A przecież ludzi jest tak dużo! Widziałam nawet ich sporo, jak byłam tam przed dwoma laty z panią Gray. Byłyśmy w Bostonie dwie godziny, jak ci wiadomo, w drodze do ciebie. Na stacji był jeden pan, bardzo miły, który mi wskazał, gdzie mogę napić się wody. Czy przypuszczasz, że jest tam jeszcze teraz? Bardzobym go chciała poznać. I była tam także bardzo miła pani z małą dziewczynką. Mieszkają stale w Bostonie, powiedziały mi o tym. Ta dziewczynka nazywa się Zuzia Smith. Możliwe, że ją będę mogła bliżej poznać. Sądzisz, że będę mogła? I był jeden chłopiec i jeszcze jedna pani z dzieckiem, tylko, że oni mieszkają w Honolulu, więc na pewno nie spotkam ich w Bostonie. Ale w Bostonie w każdym razie będzie pani Carew. A kto to jest pani Carew, ciociu Polly? Czy to nasza krewna?
— Boże święty, Pollyanno! — zawołała pani Chilton na pół ze śmiechem, na pół z rozpaczą. — Jak możesz żądać, żeby ktoś nadążył twoim myślom, skoro w ciągu dwóch sekund przerzucasz się z Honolulu do Bostonu! Nie, pani Carew nie jest naszą krewną, lecz siostrą panny Delli Wertherby. Czy pamiętasz pannę Wetherby z lecznicy?
Pollyanna klasnęła w dłonie.
— To jest jej siostra? Siostra panny Wetherby? Ach, wobec tego musi być bardzo miła, bo ogromnie miła jest panna Wetherby. Szalenie ją lubiłam. Ma takie uśmiechające się fałdki dookoła oczu i ust i umie opowiadać cudowne historie. Wprawdzie była ze mną tylko dwa miesiące, bo przyjechała na krótko przed moim wyjazdem. Z początku byłam zmartwiona, że nie była ze jej ze mną przez cały czas pobytu, lecz potem cieszyłam się. Bo widzisz, ciociu Polly, gdybym ją miała cały czas przy sobie, to później bardziej przykre byłoby pożegnanie, niż wówczas, kiedy ją znałam tak krótko. A teraz mam takie wrażenie, jakbym znowu miała być z nią razem, ponieważ jadę do jej siostry.
Pani Chilton odetchnęła głęboko i zacięła wargi.
— Ale Pollyanno droga, nie możesz się spodziewać, że obydwie siostry są jednakowe, — zauważyła.
— Jakto, przecież są siostrami, ciociu Polly, — argumentowała dziewczynka, otwierając szerzej oczy, — a ja mam wrażenie, że siostry zawsze są do siebie bardzo podobne. Znałam takie siostry w Towarzystwie Dobroczynnym. Były to nawet bliźnięta i tak do siebie podobne, że poprostu nie mogłam odróżnić, która jest panią Peck, a która panią Jones, dopóki na nosie pani Jones nie wyrosła wielka brodawka. Wówczas wystarczyło na nią spojrzeć, a właściwie na tę brodawkę, żeby się przekonać z którą siostrą się rozmawia. Powiedziałam jej właśnie o tym pewnego dnia, gdy się dowiedziałam, że niektórzy ludzie biorą ją za panią Peck i zaznaczyłam, że przede wszystkim powinno się patrzeć na tę brodawkę na nosie. Wtedy pani Jones strasznie się na mnie rozgniewała, to znaczy była niezadowolona, chociaż ja osobiście nie wiem dlaczego. Uważam, że powinna być raczej zadowolona, że jest coś takiego, dzięki czemu można ją poznać. Później słyszałam, jak pani White opowiadała pani Rawson, że pani Jones stara się pozbyć tej brodawki i że robi wszystko, nawet sypie ptakowi sól na ogon. Ciociu Polly, czy sypanie ptakowi soli na ogon usuwa brodawki z ludzkich nosów?
— Oczywiście, że nie, moje dziecko! Jakżeś ty się zmieniła, Pollyanno, od czasu, gdyś wyszła z pod opieki tych pań dobroczynnych!
— Naprawdę, ciociu Polly? — zapytała dziewczynka z przerażeniem. — A czy ci to sprawia przykrość? Bo ja naprawdę nie chciałabym ci robić przykrości, ciociu Polly. W każdym razie, jeżeli sprawiam ci przykrość mówiąc o tych paniach, to powinnaś być zadowolona, bo zawsze myślę o nich w ten sposób, że jestem szczęśliwa, że dłużej już nie opiekują się mną i że znalazłam wreszcie moją własną rodzoną ciocię. Jesteś chyba zadowolona, prawda, ciociu Polly?
— Tak, tak, kochanie, oczywiście, że jestem, — zaśmiała się pani Chilton, wstając aby wyjść z pokoju i czując się nagle winną tego, że niejednokrotnie denerwowało ją to wieczne zadowolenie Pollyanny.
Podczas następnych kilku dni, gdy listy w sprawie zimowego pobytu Pollyanny w Bostonie wędrowały tam i z powrotem, Pollyanna przygotowywała się do wyjazdu w ten sposób, że niezmordowanie składała wizyty swym licznym przyjaciołom w Beldingsville.
Każdy niemal w małej wiosce Vermont znał teraz Pollyannę i prawie każdy przyjmował udział w jej grze. Ci, którzy udziału nie przyjmowali, nie byli winni, bowiem nie zdawali sobie sprawy, czym właściwie była „gra w zadowolenie“. Tak więc z domu do domu obnosiła Pollyanna wiadomość, że wyjeżdża do Bostonu na całą zimę. Wszyscy wyrażali żal z tego powodu począwszy od Nancy, królującej w kuchni ciotki Polly, aż do właściciela obszernego domu na wzgórku, pana Johna Pendletona.
Nancy nie zawahała się wyznać szczerze wszystkim, z wyjątkiem swej chlebodawczyni, że uważa tę wycieczkę do Bostonu za wariactwo i że ona ze swej strony wolałaby zabrać ze sobą pannę Pollyannę do swych rodziców, mieszkających w Corners. Wówczas pani Polly mogłaby spokojnie pojechać do Niemiec.
Zamieszkujący na wzgórku John Pendleton powiedział właściwie to samo, tylko nie zawahał się wyznać tego szczerze również i pani Chilton. Co do Jimmy, dwunastoletniego chłopca, którego John Pendleton przyjął do swego domu dzięki Pollyannie i którego adoptował (już z własnej woli), co do Jimmy, to ten był poprostu oburzony i wcale tego nie ukrywał.
— Ale przecież dopiero przyjechałaś, — czynił wymówki Pollyannie takim dziwnym tonem, jakim mówi każdy mały chłopiec, gdy chce usilnie ukryć to, co dzieje się w jego sercu.
— Jakto, jestem tu już od marca, a zresztą nie mam zamiaru zostać tam na stałe. Będę tylko przez zimę.
— Mniejsza o to. Nie było cię przez cały rok prawie i gdybym przypuszczał, że zaraz znowu wyjedziesz, napewnobym nie organizował tego przyjęcia dla ciebie ze sztandarami i z orkiestrą, jak wracałaś z lecznicy.
— Ależ, Jimmy Bean! — zawołała Pollyanna zaskoczona, poczem tonem zranionej dumy, zauważyła: — Przecież cię nie prosiłam o to, żebyś mnie witał tak uroczyście, a jeżeli chodzi o ścisłość, toś znowu zrobił dwa błędy w jednym zdaniu. Te wszystkie zdania, które budujesz, brzmią nieprawidłowo.
— Co to kogo obchodzi?
Oczy Pollyanny zabłysły teraz gniewem.
— Powiedziałeś, że ciebie samego to obchodzi, jak mnie prosiłeś tego lata, żebym poprawiała wszystkie twoje błędy, bo pan Pendleton pragnie, abyś mówił poprawnie.
— Gdybyś była wychowana w przytułku i nie miała nikogo, kto o ciebie dba, napewno też robiłabyś stale błędy i jeszcze gorsze ode mnie, Pollyanno Whittier!
— Jakto, Jimmy Bean! — zapaliła się Pollyanna. — Ja też byłam wychowywana prawie w przytułku, a jednak...
— Przede wszystkim już nie jestem żaden Jimmy Bean, — przerwał jej chłopak, podnosząc z dumą głowę do góry.
— Nie jesteś... Jakto, Jimmy Be... Co to znaczy? — zdziwiła się dziewczynka.
— Zostałem legalnie zaadoptowany. Pan Pendleton powiada, że miał ten zamiar już od dawna, tylko jakoś się wszystko nie składało. Teraz nareszcie to zrobił. Nazywam się Jimmy Pendleton, a pana Pendletona nazywam „wujem Johnem“, tylko się jeszcze jakoś do tego nie przyzwyczaiłem i właściwie nie zacząłem go jeszcze tak nazywać.
Chłopak mówił ciągle gniewnie i z wielką dumą, a z twarzyczki Pollyanny zniknął bezpowrotnie po tych słowach wyraz niezadowolenia. Po chwili klasnęła radośnie w dłonie.
— Ach, jak cudownie! Teraz nareszcie masz kogoś, kto o ciebie dba. I nie potrzebujesz się przed nikim tłomaczyć, bo nosisz nawet nazwisko pana Pendletona. Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
Chłopiec wstał nagle z kamiennego murku, na którym obydwoje siedzieli i szybko się oddalił. Policzki miał rozpalone, a w oczach piekły go łzy. Przecież to wszystko zawdzięczał Pollyannie, to wielkie dobro, które go spotkało i zdawał sobie z tego dobrze sprawę. I to, co mówił, też było dzięki Pollyannie...
Cisnął małym kamykiem zawzięcie, potem drugim i trzecim. Miał wrażenie, że te gorące łzy nie pomieszczą się w oczach i spłyną mu po policzkach wbrew jego woli. Podniósł jeszcze jeden kamień i cisnął nim z całych sił. Po dłuższej chwili przybiegł z powrotem do Pollyanny, która ciągle jeszcze siedziała na kamiennym murku.
— Załóżmy się, że dobiegnę do tej sosny prędzej od ciebie, — zawołał wyzywająco.
— Możemy się założyć, — odpowiedziała Pollyanna, podnosząc się z miejsca.
Wyścigi się jednak nie udały, bo Pollyanna przypomniała sobie w porę, że lekarze zabronili jej biegać. Ale Jimmy nie zważał już na to. Policzki mu już nie pałały i do oczu przestały napływać łzy. Jimmy teraz był znowu sobą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.