Posiadacz/Część II/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
WYKOŃCZENIE DOMU

„Jedna żółwiowa; jeden buljon; dwie szklanki portwejnu!“
W górnym pokoju restauracji French’a, gdzie Forsyte może jeszcze uraczyć się posilnem angielskiem jadłem, James i syn jego zasiadali do lunchu.
Ze wszystkich restauracyj najlepiej lubił James tę właśnie; odpowiadała mu jej bezpretensjonalność, smakowitość unoszących się w powietrzu tutejszem zapachów; jakkolwiek też był do pewnego stopnia zdeprawowany koniecznością ulegania modzie i dotrzymywania kroku wymogom zwiększających się dochodów, pozwalał sobie powracać w chwilach wolnych od zajęć w City do nęcących go zawsze mięsiw z dawnych czasów. Usługiwali tutaj nieogoleni po modnemu angielscy kelnerzy w białych fartuchach; podłoga wysypana była trocinami, a trzy złocone lustra wisiały tak wysoko, że niepodobna się było w nich przejrzeć.
Założywszy serwetkę za trzeci guzik kamizelki — zwyczaj, od którego zmuszony był odstąpić od wielu lat już w restauracjach Westendu — poczuł, że z przyjemnością spożyje zupę, jako że cały ranek poświęcił na rozwikłanie spraw, związanych z posiadłością jednego z dawnych swoich przyjaciół.
Posiliwszy się przedewszystkiem kawałkiem nieco czerstwego już chleba domowego wypieku, zagadnął syna wprost:
— Co tam słychać u ciebie w Robin-Hill? Zabierzesz nam Irenę? Dobrze zrobiłbyś, gdybyś ją zawiózł. Myślę, że niejedno znajdziecie tam do obejrzenia.
Soames, nie podnosząc na ojca oczu, odpowiedział:
— Irena nie pojedzie.
— Nie pojedzie?! Co to ma znaczyć? Ma przecież zamieszkać w tym domu? Tak, czy nie?
Soames nic na to nie odpowiedział.
— Nie pojmuję, co się dzieje z dzisiejszemi kobietami — mruknął James — ja sam nie miałem z niemi żadnych kłopotów. Zadużo zostawiłeś jej wolności. Zepsułeś ją...
Soames podniósł oczy.
— Nie życzę sobie krytykowania Ireny — rzucił niespodzianie.
Milczenie, jakie zaległo po tych jego słowach, przerywane było tylko Jamesowem cmokaniem przy głośnem wciąganiu przez niego zupy językiem.
Garson przyniósł dwie szklaneczki portwejnu, ale Soames powstrzymał go.
— Nie tak podaje się portwejn — rzekł — proszę zabrać szklanki i przynieść nam butelkę.
Odrywając się od zadumy, w jaką był pogrążony przy jedzeniu zupy, zorjentował się James jednym rzutem w sytuacji i rzekł:
— Matka twoja leży, chora jest; możesz mieć do swojej dyspozycji konie. Myślę, że przejażdżka sprawi Irenie przyjemność. Przypuszczam, że zastaniecie na budowie Bosinney’a; będzie mógł oprowadzić was.
Soames skinął głową.
— Mam sam ochotę wybrać się tam i naocznie przekonać się, jak sobie chłopak poradził z ostatecznem wykończeniem — dodał James. — Pojadę tam także i wstąpię po drodze po was oboje.
— Ja pojadę koleją — odparł Soames. — Jeżeli ojciec chce pojechać powozem, zgodzi się może Irena zabrać z ojcem. Nie mogę jednak nic powiedzieć o tem pewnego.
Skinął na garsona, żeby podał rachunek, który James zapłacił.
Rozstali się przy katedrze św. Pawła, skąd Soames skręcił w drogę ku stacji, a James pojechał omnibusem w kierunku zachodnim.
Zajął miejsce narożne przy konduktorze, gdzie wyciągnięte długie jego nogi utrudniały przejście, przyczem patrzył z wyrzutem na każdego, kto odważył się przejść obok niego, jakgdyby wchodzący nie miał prawa oddychania tem samem co on powietrzem.
Miał zamiar skorzystać tego popołudnia z możności pomówienia z Ireną. Uważał, że w porę rzucone słówko ostrzeżenia może zapobiec konieczności prowadzenia potem przykrych dyskusyj, teraz zaś, kiedy Soames i ona przenoszą się na wieś, można mieć nadzieję, że rozpoczną oboje nowe życie! Widział, że cierpliwość Soamesa jest na wyczerpaniu i że nie zniesie on dłużej podobnego stanu rzeczy.
Nie wpadło mu nawet na myśl, że należałoby dokładniej zdać sobie samemu sprawę, co właściwie należałoby rozumieć przez „podobny stan rzeczy“; było to określenie niejasne, mgliste, i właśnie dlatego odpowiadało prawdziwemu Forsytowi.
Dobrze podjadłszy przy lunchu, poczuł w sobie James większy zapas odwagi niż zazwyczaj.
Po przybyciu do domu kazał zaprząc kolasę, nakazując zarazem groomowi, aby szykował się również do wyjazdu. Chciał sprawić przyjemność synowej i dobrze ją usposobić do rozmowy.
Kiedy zajechał przed Nr. 62, wyraźnie usłyszał ją przez otwarte drzwi, śpiewającą przy fortepianie, zaznaczył też to zaraz głośno wobec służącej, ażeby nie dać Irenie możności nieprzyjęcia go.
— Tak — odparła pokojówka — pani Soamesowa jest w domu, nie wiem jednak, czy przyjmuje.
Ale James z szybkością i zręcznością, która zawsze zdumiewała w zestawieniu z wysokim jego wzrostem i skupionym wyrazem twarzy, wbiegł wprost do salonu, nie pozwoliwszy dziewczynie upewnić się co do intencyj jej pani. W salonie zastał Irenę, siedzącą przy fortepianie; palce jej spoczywały na klawiszach, widać było jednak, że przysłuchuje się głosom, dochodzącym z hallu. Na widok teścia powitała go bez uśmiechu.
— Teściowa twoja leży w łóżku — zaczął James od — razu, mając nadzieję zyskania jej współczucia. — Przyjechałem tutaj powozem. Proszę cię, zrób mi przyjemność, włóż kapelusz i przejedz się ze mną. Dobrze ci to zrobi!
Irena spojrzała na niego widocznie z zamiarem dania odmownej odpowiedzi, namyśliwszy się jednak, poszła do siebie na górę i po chwili ponownie zeszła, już w kapeluszu.
— Dokąd ojciec zamierza mnie zawieźć? — zapytała.
— Pojedziemy do Robin Hill — odparł, wyrzuciwszy ze siebie zdanie to jednym tchem — koniom potrzebny jest ruch, a przytem chciałbym zobaczyć, jak daleko zaszliście tam już z budową.
Irena cofnęła się instynktownie, znów jednak widocznie przyszedł namysł, szybko bowiem wyszła przed dom aby wsiąść do powozu. James zajął miejsce przy niej, wpatrując się w nią wnikliwie, aby uchwycić właściwy moment.
Wreszcie, już prawie w połowie drogi zdobył się na odwagę:
— Soames bardzo cię kocha; nie pozwala na żadne krytykowanie twojej osoby. Dlaczego nie okazujesz mu więcej przychylności?
Rumieniec oblał twarz Ireny, która odpowiedziała cichym głosem:
— Nie mogę okazywać tego, czego nie czuję.
James spojrzał na nią żywo. Czuł, że w tej chwili, mając ją we własnym swoim powozie wioząc ją własnemi końmi z własną swoją służbą na koźle, jest panem sytuacji. Irena nie może ani dać mu odprawy, ani też nie zechce urządzić mu sceny publicznie.
— Nie rozumiem doprawdy, czego od niego chcesz — rzekł. — Jest takim dobrym mężem.
Odpowiedź, jaką dała Irena, wypowiedziana była cicho, niedosłyszalnie nieomal, w każdym razie rozwiała się wpośród tętentu i stuku kopyt końskich i kół. Zrozumiał jedynie słowa:
— Ojciec nie jest jego żoną!
— A cóż to ma do tego? Daje ci przecież wszystko, czego może ci być potrzeba. Myśli tylko o tem, czem ci dogodzić, gotów zawsze prowadzić cię, dokąd tylko chcesz; wybudował nawet teraz specjalnie dla ciebie dom na wsi. Nie wniosłaś mu przecież nic.
— Nie.
I znów James bystro przyjrzał się synowej, nie mógł jednak wyczytać nic z jej twarzy. Zdawało mu się, że jest bliska płaczu, a jednak...
— Zdaje mi się — dodał pośpiesznie — że staraliśmy się wszyscy być dobrzy dla ciebie.
Wargi Ireny drgnęły; James zauważył z przykrością łzę, która wyśliznęła się jej z pod powieki i ściekała zwolna po policzku. Poczuł, że jego samego ściska coś za gardło.
— Kochamy cię wszyscy — rzekł — gdybyś tylko... chciał powiedzieć: „zachowywała się jak należy“, zamiast tego jednak dokończył: „gdybyś tylko chciała być mu bardziej żoną“.
Irena milczała i James zamilkł także. Było coś w jej milczeniu, co zbijało go dziwnie z tropu. Nie było to milczenie uporu, nie; raczej potakiwanie wszystkiemu, co mógł mieć do powiedzenia. A jednak czuł, że rozmowa ich nie skończy się na tem. Nie mógł tego zrozumieć. Niezdolny był jednak zachować długo milczenia.
— Przypuszczam — rzekł — że ten młody Bosinney ożeni się wkrótce z Juną?
Twarz Ireny zmieniła się.
— Nie wiem — odparła — powinienby ojciec ją o to zapytać.
— Czy pisuje do ciebie?
— Nie.
— Cóż to się stało? Byłyście, o ile mi wiadomo, serdecznemi przyjaciółkami!
Irena odwróciła głowę ku niemu.
— I o to także powinienby ojciec ją samą zapytać.
— Widzę — obruszył się James — że, choć to bardzo dziwne, nie mogę wydostać od ciebie normalnej odpowiedzi na zupełnie normalne pytanie.
Przez chwilę siedział nadąsany i wreszcie wybuchnął:
— Ha, trudno, ostrzegłem cię. Nie myślisz o przyszłości. Soames nie zwykł tracić nadarmo słów, jestem pewien jednak, że nie będzie długo tego znosił. Sobie tylko przypiszesz winę i, co gorsze, nie znajdziesz poparcia z niczyjej strony.
Irena pochyliła głowę z lekkim uśmiechem.
— Bardzo jestem ojcu zobowiązana.
James nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć.
Jasny, upalny poranek przeistaczał się powoli w szare, duszne popołudnie; ciężka ławica chmur z żółtawem zabarwieniem, brzemiennem w nadciągające grzmoty, przypływała z południowej strony nieba i zwolna zasnuwała widnokrąg. Gałęzie drzew opadły nieruchome poprzez drogę bez najlżejszego poruszania się liści. Słaby zapach potu, parującego z rozprażonej sierści końskiej, przepełniał zgęszczone powietrze; stangret i lokaj, wyprostowani nieruchomo na koźle, ukradkiem wymieniali urywane zdania, nie odwracając się wzajem ku sobie.
Kiedy wreszcie dojechali do domu, odetchnął James z ulgą; zacięte milczenie i nieprzenikniona sztywność siedzącej obok niego młodej kobiety, którą uważał zawsze za tak łagodną i ustępliwą, przerażała go.
Wysiedli z powozu przed wrotami domu, do którego weszli.
W hallu panował chłód i grobowa nieledwie cisza; po plecach Jamesa przebiegł dreszcz, pośpieszył też unieść ciężką skórzaną zasłonę, zawieszoną pomiędzy kolumnami, oddzielającemi hall od wewnętrznego dziedzińca.
W tej samej chwili zerwał mu się z ust mimowolny okrzyk zachwytu.
Urządzenie było istotnie w znakomitym guście. Matowo szkarłatne tafelki, sięgające od dołu ścian do podstawy okrągłego klombu wysokich irysów dokoła wielkiej głębokiej konchy z białego marmuru, wypełnionej wodą, w najlepszym były guście. Szczególnie zwłaszcza zachwycały go purpurowe skórzane kotary, zaciągnięte wzdłuż całej jednej strony, tworząc obramowanie ogromnego pieca z białych kafli. Środkowa część szklanego dachu odsunięta była i ciepłe powietrze zzewnątrz przenikało do wnętrza domu.
Stanął, z rękami założonemi za plecy, z głową odchyloną wtył i wciśniętą w wysokie, wąskie ramiona i przyglądał się linjom kolumn i deseniowi fryzu, biegnącego dokoła malowanych na kremowy kolor ścian pod krużgankiem. Całość składała się na prawdziwie pańską rezydencję. Widać było, że nie szczędzono tu ani pieniędzy ani zachodu. Zbliżył się zkolei do skórzanych kotar i, spenetrowawszy, jak urządzona jest ich maszynerja, rozsunął je, odsłaniając galerję obrazów, zakończoną wypełniającem całą jej tylną ścianę olbrzy miem oknem. Podłoga była z czarnego dębu, zaś ściany, tak samo jak zewnętrzne mury pomalowane na kolor kremowy. Szedł dalej, szeroko otwierając drzwi i zaglądając do środka. Wszystko było w najzupełniejszym porządku, gotowe do bezzwłocznego zamieszkania.
Zawrócił, żeby rozmówić się wreszcie z Ireną, i ujrzał ją, stojącą przy wejściu do ogrodu w towarzystwie męża i Bosinney’a.
Jakkolwiek nieobdarzony szczególną wrażliwością, zauważył James odrazu, że coś jest nie w porządku. Zbliżył się do nich, i dziwnie zaniepokojony, nie wiedząc o co właściwie idzie, próbował załagodzić sytuację.
— Jak się pan ma, panie Bosinney? — rzekł, wyciągając na powitanie rękę. — Nie krępował się pan, jak widzę, tutaj z wydawaniem pieniędzy!
Soames odwrócił się od nich i odszedł. James spojrzał na zasępioną twarz Bosinney’a a potem na Irenę i, niezdolny opanować podniecenia, wypowiedział głośno swoją myśl:
— Nie mam doprawdy pojęcia o co idzie. Nikt mi nic nie mówi! Idąc śladem syna, zawrócił na pięcie i odszedł, słysząc za sobą krótki śmiech Bosinney’a i jego okrzyk:
— Nareszcie, chwała Bogu! Wygląda pani tak...
Zakończenia zdania nie dosłyszał, na nieszczęście.
Co się stało? Obejrzał się poza siebie. Irena stała tuż przy architekcie; twarz jej była jakaś zupełnie odmienna od tej, jaką znał. Pośpieszył za synem.
Soames chodził tam i zpowrotem po galerji obrazów.
— Co się dzieje? Co to wszystko znaczy? — badał James.
Soames spojrzał na niego z hardym, niezłomnym swoim spokojem, ale James widział wyraźnie, że miota nim gwałtowny gniew.
— Nasz przyjaciel przekroczył znów dane mu upoważnienie — to wszystko. Tym razem już tem gorzej dla niego.
Odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi. James pośpieszył za nim, starając się wyprzedzić go. Spojrzawszy na Irenę, spostrzegł, że położyła palec na ustach i rzekła coś zwykłym swoim głosem, zdaleka więc już, nie zdążywszy jeszcze zbliżyć się do nich, zawołał:
— Nadciąga burza. Lepiej będzie wrócić do domu. Pan, panie Bosinney, nie może pewnie jechać? Nie, prawda, że nie? W takim razie do widzenia!
Wyciągnął do niego rękę. Bosinney nie przyjął jej, i, odwracając się ze śmiechem, rzekł:
— Do widzenia, panie Forsyte. Nie daj się pan złapać przez burzę! — i odszedł.
— Doprawdy — zaczął James — nic a nic nie rozumiem...
Ale widok twarzy Ireny powstrzymał go. Ujmując synowę pod rękę, odprowadził ją do powozu. Był teraz pewien, zupełnie pewien, że zajść musiało pomiędzy niemi jakieś porozumienie...
Niema na świecie rzeczy, która mogłaby bardziej wzburzyć Forsyta, aniżeli przekonanie się, że coś, co wedle jego obliczeń miało kosztować tyle a tyle pieniędzy, kosztowało znacznie więcej. Jest to zupełnie w porządku rzeczy, bowiem na ścisłości wyliczeń oparta jest cała jego polityka życiowa. O ile nie może polegać na określonych i ustalonych wartościach przedmiotów swojego posiadania, skrzywiona zostaje wytyczna jego życia. Jakgdyby rzucono go na wzburzone wody oceanu bez busoli.
Po wymianie z Bosinney’em wspomnianej już korespondencji przestał Soames zaprzątać sobie myśl sprawą kosztu budowy. Pewien był tak wyraźnego przez siebie postawienia kwestji ceny wewnętrznej dekoracji, że nie mogło mu nawet przyjść do głowy, ażeby architekt mógł ponownie przekroczyć kosztorys. Usłyszawszy też od Bosinney’a, że zakreślone mu granice dwunastu tysięcy funtów zostały przekroczone ponownie o blisko czterysta funtów, zapienił się z wściekłości. Pierwotnie opracowany kosztorys budowy wraz z kompletnem wewnętrznem wykończeniem domu mieścił się w granicach dziesięciu tysięcy funtów, wielokrotnie też czynił samemu sobie gorzkie wyrzuty za to, że dał się wciągnąć w ponawiane przekraczanie tego kresu. Tym razem wszelako wyprowadził go Bosinney ostatecznie z równowagi. Jak mógł pozwolić sobie człowiek na coś podobnego i wpaść tak głupio? Soames nie był w stanie go zrozumieć; fakt jednak, że uczynił to; cała wściekłość i ukryta zazdrość, które wrzały przeciw niemu w piersi Soamesa od tak dawna, znalazły teraz ujście w wybuchu gniewu na ten ostatni dowód szalonej, nieobliczalnej rozrzutności młodego architekta. Skończyło się już z utrzymywaną z takim wysiłkiem rolą ufającego i uprzejmego męża. Odgrywał ją, aby utrzymać swoją własność — żonę — teraz zaś zrzucił z siebie tę maskę, aby utrzymać innego rodzaju własność.
— O! — zwrócił się do Bosinney’a, odzyskawszy nareszcie możność wydostania głosu z krtani — widzę, że jest pan zupełnie zadowolony z samego siebie. Zmuszony jednak jestem oświadczyć, że najzupełniej pomylił się pan w swoich rachubach! Co rozumiał przez te słowa, nie zdawał sobie w danej chwili dokładnie sprawy, po obiedzie jednak przejrzał korespondencję swoją z Bosinney’em, ażeby dokładnie się upewnić. Nie mogło być dwóch zdań co do tego — te czterysta, a w każdym razie trzysta pięćdziesiąt funtów obciążają wyłącznie architekta, niech więc radzi sobie z niemi jak chce; musi sam je pokryć.
Doszedłszy do ostatecznej tej konkluzji, spojrzał na żonę. Siedząc na zwykłem swojem miejscu, w rogu kanapy, obszywała kołnierzyk sukni koronką. Nie odezwała się do niego ani razu przez cały wieczór.
Podszedł do kominka i, stanąwszy przed nim, przyjrzał się swojej twarzy w umieszczonem nad niem lustrze.
— Nasz przyjaciel, Pirat, postąpił jak idjota. Ale będzie musiał zapłacić za swoją głupotę! Spojrzała na niego z pogardą i odparła:
— Nie rozumiem o czem mówisz!
— Zrozumiesz zaraz. Drobiazg, o którym podług ciebie nie warto mówić — czterysta funtów.
— Zamierzasz naprawdę kazać mu zapłacić je za ten wstrętny dom?
— Naturalnie.
— Wiesz przecież, że nie posiada żadnego majątku!
— Wiem.
— Jesteś więc nikczemniejszy jeszcze, niż przypuszczałam!
Soames odwrócił się od lustra i, biorąc ruchem automatycznym filiżankę z półki nad kominkiem, oplótł ją oburącz dłońmi, jakgdyby w modlitwie. Widział gwałtownie podnoszącą się i opadającą pierś Ireny, jej pociemniałe z gniewu oczy, puszczając też mimo uszu obrazę, zapytał spokojnie:
— Flirtujesz z Bosinney’em?
— Nie, nie flirtuję!
Oczy jej spotkały się z oczami męża, który odwrócił głowę. Ani wierzył jej, ani nie wierzył, czuł jednak, że zadaniem jej tego pytania popełnił błąd; nie znał nigdy i nigdy nie pozna jej myśli. Widok jej zagadkowej dla niego twarzy, z której nic nie mógł wyczytać, myśl o setkach wieczorów, jakie przesiedziała w ten sposób w tym rogu sofy, ulegle bierna, a taka zarazem nieodgadniona, rozwścieczyła go ponad wszelką miarę.
— Czyś ty z kamienia do licha? — zawołał, zaciskając z taką siłą dłonie dokoła filiżanki, że zmiażdżył kruchą porcelanę, której szczątki upadły na palenisko kominka. Irena uśmiechnęła się.
— Zdajesz się zapomnieć, że filiżanka ta nie jest w każdym razie z kamienia! — rzekła.
Soames uchwycił ją za ramię.
— Jedynie porządne ochłostanie — to jedno mogłoby cię oprzytomnić — krzyknął i zawracając ostro na pięcie, wyszedł z pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.