Poszukujący miejsca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Francis Bret Harte
Tytuł Poszukujący miejsca
Pochodzenie Nowelle
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. The Office Seeker
Źródło skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
XIX.
POSZUKUJĄCY MIEJSCA.

Spytał mnie, czy czytuję dziennik „Remus“. Odpowiedziałem mu przecząco i zanim zdołałem wyznać, że nie wiem nawet, gdzie wychodzi, oświadczył zdumienie, że pisma tego nie znajduje w hotelu, w którym obiadowaliśmy, a pisze o tém do redakcyi.
Nie wspominałby zresztą o tém, gdyby nie należał — o! w bardzo skromnéj mierze — do korporacyi, któréj byłem przedstawicielem. Pisywał w wyż wzmiankowanym dzienniku. Przyjaciele jego — stronni wiadomo i pobłażliwi, jak zwykle przyjaciele — upatrywali w jego stylu niejakie pokrewieństwo ze stylem Junius'a?... mniejsza z tém, dość, że istotnie w czasie ostatniéj kampanii artykuły jego poszukiwane były... Być może, iż ma rękopism przy sobie...
Tu wprawną snać rękę zapuścił w przepaściste kieszenie i wyciągnął plikę zużytych dokumentów zaopatrzonych w mnogie podpisy. Przejrzawszy je oświadczył, że rękopism musiał pozostać w walizie.
Odetchnąłem. Siedzieliśmy w rotundzie Wielkiego hotelu w Waszyngtonie i przed kilku dopiéro chwilami, nieznajomy przysunął się był do mnie i rozpoczął rozmowę. Miał on tę nieśmiałość w ruchach i obejściu się, jaka cechuje ludzi przybywających z prowincyi, a śród obcego tłumu tracących poniekąd poczucie swéj tożsamości. Kto wie, czy to właśnie, co nazywamy natręctwem parafialném w podróżujących po kolejach żelaznych i wielkich miastach, nie jest raczej nostalgią pochodzącą z nieznośnego poczucia osamotnienia. Raz, pamiętam, w wagonie, na drodze do Kanzas spotkałem jednego z tych osamotnionych, który zarzuciwszy mnie tysiącem banalnych pytań, jak deski zbawienia chwycił się wzmianki, żem spotkał gdzieś, kędyś, kogoś, co zamieszkiwał niegdyś rodzinne jego strony. Do końca podróży rozmowa toczyła się o owym współobywatelu, którego, jak się ostatecznie wykazało, towarzysz mój niewiele więcéj znał ode mnie. Mniejsza z tém; wspomnienie to było nicią wątłą, wiążącą go z opuszczoném ogniskiem domowém.
Przypomniał mi się mój towarzysz w podróży do Kanzas i uważniéj spojrzałem na nieznajomego, który starał się zawiązać ze mną rozmowę. Był to człowiek lat około trzydziestu, szczupły, blondyn, z rzęsami tak jasnemi, że trudno je było dostrzedz na brzegu zaczerwienionych nieco powiek. Odziany był czarno, starannie, przyzwoicie, lecz nie wedle ostatniéj mody, i nie wiem dlaczego przyszło mi na myśl, że miał na sobie ślubną swą odzież. Tak się téż w istocie potém okazało. W jego wzięciu się przebijał pedantyzm i dogmatyczność właściwa nauczycielom szkół niższych, przywykłych do obcowania z umysłami niewykształconemi. Z tego téż, co mi niebawem o sobie powiedział, pokazało się, żem się i w tym względzie nie omylił.
Urodzony i wychowany w jednym ze stanów zachodniéj Ameryki, był nauczycielem i ożenił się z jedną ze swych uczennic, córką duchownego, posiadającą niewielki posag. Zwrócił na siebie uwagę talentem do deklamacyi i został członkiem literackiego stowarzyszenia w Remus, gdzie się roztrząsają takie naprzykład poważne kwestye, jak: „o związku rolnictwa z nieśmiertelnością duszy“, lub „czy tańce wspólne są złem moralném“. Roztrząsanie kwestyj tych nastręczyło mu sposobność do odznaczenia się.
Może mi wpadł w rękę numer kościelnego pisma zatytułowanego „Chrześcijańskie archiwa“ z przedrukiem artykułu ze „Straży Remusowéj“ 7 maja 1875 r.? Nie? nie czytałem tego? Dostarczy mi „Chrześcijańskie archiwa". Czynny téż brał udział w ostatniej kampanii, gdyż on to, wyznać wypada, przyczynił się najdzielniéj do wyboru Gashwiler'a.
— Kogo?...
— Generała Platt C. Gashwiler'a, obranego w naszym okręgu na członka kongresu.
— Aha!...
— Znakomity człowiek, panie! znakomity a i wpływowy. Wpływy jego sięgają daleko i wysoko — mówił. — On to właśnie przyczynił się najskuteczniéj do obioru tego znakomitego męża, to téż dziwi go nie mało — tu słaby, niby przepraszający uśmiech przemknął po ustach mówiącego — dziwi go, że nie otrzymał dotąd żadnego dowodu pamięci... i tak daléj.
Spytałem go, jakie miał na widoku miejsce?
Właściwie mówiąc nie miał żadnego. Gashwiler upewniał go, że sam o tém pomyśli; potrzebuje tylko czasu, by się rozpatrzyć po różnych ministeryach i znaléźć miejsce odpowiednie jego uzdolnieniom.
— Zatém?...
— Szuka dotąd. Czekałem go tu właśnie; poszedł do jednego z departamentów po informacye... Ach! to właśnie on...
Zbliżał się do nas człowiek ciężki, nieobrotny, opasły, pełen namaszczenia, odgrywający rolę poczciwca ziemianina, lecz tak niezręcznie, że pierwszy lepszy wieśniak mógł się na nieudatném poznać naśladownictwie. Podobniejszym był raczéj do pokątnego doradcy, a nawet to podobieństwo było tak łudzącém, że nie dziwiłbym się każdemu szanującemu swój zawód sędziemu, któryby go za drzwi kazał wyrzucić. Było téż w nim coś z żołnierza, gotowego stanąć natychmiast przed sądem wojennym. Nastąpiła prezentacya i dowiedziałem się przytém, że mój nieznajomy nazywał się Ekspektant Dobbs.
— Młody nasz przyjaciel — począł Mr. Gashwiler — wyczekuje, tak jest wyczekuje. Młodość — dodał po chwili, tak jak gdyby przed liczném przemawiał zgromadzeniem — jest dobą wyczekiwania, przysposabiania się. Ha! ha!
A kiedy mówiąc to, położył na ramieniu młodzieńca grubą rękę, z ojcowstwem udaném, jak wszystko w nim zgoła, nie wiedziałem, na którego z dwóch miałem się bardziéj oburzać, na starego wygę, czy na jego ofiarę, przyjmującą to z dumą i zadowoleniem. Młodzieniec zdobył się wreszcie na pytanie:
— Czy jest co?...
— Tak, naturalnie, to jest nie mogę powiedziéć, aby już wszystko było gotowe, lecz stanęliśmy w wybornéj pozycyi, ha! ha! Tylko potrzeba cierpliwości, cierpliwości... Który to z filozofów powiedział: „śpieszmy pomału!“... który? ha! ha!
Tu zwrócił się do mnie i zagadnął poufale:
— Zauważ pan tylko, jak to zbywa na cierpliwości tym młodzieńcom! Przed chwilą właśnie widziałem się ze starym mym przyjacielem i towarzyszem z lat dziecinnych, naczelnikiem biura użytecznych informacyj. Jutro — kończył zniżając głos do tajemniczego szeptu — zobaczę się z nim znowu.
— Omnibus odjeżdża! — wyrzeczone głośno przez konduktora wyrwało mnie z towarzystwa znakomitego męża stanu i jego protegowanego. Na odjezdném jednak zauważyłem głębokie przejęcie się, z jakiém Mr. Dobbs słuchał zapewnień swego protektora.
Nie spotkałem go przez tydzień cały. Nazajutrz jednak, po powrocie, zauważyłem, jak rozmawiali z sobą w sali, z tą różnicą, że tym razem Gashwiler wyglądał tak, jak gdyby pilno mu było pozbyć się swego towarzysza. Nadmienił coś o posiedzeniu w jakimś komitecie, odkładał do jutra, a gdy się Dobbs zwrócił w moję stronę, na piegowatéj jego twarzy dostrzegłem wyraz zawiedzionéj nadziei.
Spytałem go uprzejmie, jak mu się wiedzie?
Nie tracił nadziei i liczył na poparcie Gashwiler'a, którego niestety! czas był drogim, dzięki zaufaniu kolegów, jakie posiadał, i różnorodnym poważnym zajęciom. Zauważyłem, że odzież Dobbs'a była już wytarta. Wyniósł się zresztą z hotelu do prywatnego tańszego mieszkania, na czas jakiś naturalnie.
W kilka dni potém interesy zagnały mnie do jednego z departamentów. Mnogie nadpisy nade drzwiami oznajmiały przechodniom, gdzie się wypłacają pieniądze, gdzie dostać można patentów, planów i t. d. Tu można było sprzedać, tam kupić ziemię. Stąd i stamtąd rozlegały się nieustanne uderzenia dzwonka, na wszystkie strony rozbiegali się biuraliści i posłańcy.
Ponieważ zaś miałem interes wprost do głównego naczelnika, przedarłem się przez salę napełnioną tłumem skłopotanych kobiet i mężczyzn, dążąc wprost do biura i pozostawiając zapewne po za sobą niemało zazdrości i niechęci w ciżbie wyczekujących. Otwierając drzwi, usłyszałem znany sobie głos; nie... nie myliłem się, był to głos Gashwiler'a.
— Naznaczenie to, mości sekretarzu! — mówił szybko — najlepsze wywrze wrażenie w okolicy. Rodzina jego ma stosunki i wpływy, a na wypadek wyborów dobrze jest miéć ludzi pewnych. Delegowani nasi do komitetu centralnego...
Tu, spostrzegłszy po wzroku sekretarza, że ktoś trzeci znajdował się w pokoju, zniżył głos i kończył rzecz poufnie i tajemniczo:
— Masz pan zapewne dokumenty?... — spytał obojętnie sekretarz.
Miał ich sporą wiązkę. Sekretarz położył je wśród stosu innych papierów, gdzie zdawały się tracić od razu swą indywidualność i ginąć w jednobarwném nagromadzeniu próśb najrozmaitszéj natury.
— Ach!... — rzekł urzędnik — przypominam sobie, że mam tu prośbę o miejsce... proszący powołuje się na rekomendacyę pana...
— Któż to pozwala sobie liczyć na mnie? — zawołał zirytowany Gashwiler.
— List ten jest tu, gdzieś... — mówił urzędnik przerzucając papiery. Po chwili daremnych usiłowań usunął się na krzesło, patrząc z roztargnieniem w okno, jakgdyby stamtąd przyjść mu miało natchnienie.
— Zdaje mi się Gobbs, czy Globbs... aha! Dobbs niejaki z Remus — skończył przypominając sobie.
— Och! Dobbs — zawołał Gashwiler — półgłówek, który mi od dwóch miesięcy dokucza.
— Nic w tém zatém niéma pilnego?...
— Nic a nic, o ile idzie tu o mnie. Owszem, nominacya podobna obudzićby mogła opozycyę.
Sekretarz odetchnał swobodniéj, Gashwiler wyszedł zadowolony i nie poznając mnie wyraźnie, chociaż starałem się spotkać ze wzrokiem szanownego dezertera.
Myślałem o tém, czy mam ostrzedz Dobbs'a, lecz tak był najlepszych nadziei, gdy go następnie spotkałem, że poprostu nie miałem serca pozbawiać go zaufania. Otrzymał list od żony, która pisała zarazem do krewnego swego, dość wysoko postawionego urzędnika. Widział się z nim i otrzymał zapewnienie poparcia.
— Bo to, widzi pan — mówił Dobbs — krewny mojéj żony pracuje w kancelaryi samego sekretarza i ma ułatwiony do niego przystęp. Człowiek to możny, bardzo możny, wpływowy...
Nie wiem już jak długo rzeczy tak stały, a sporo czasu upłynąć musiało, wnosząc z kołnierzyków i mankietów, które Dobbs nosić zaprzestał, z coraz smutniejszego stanu jego butów i brody, z coraz ciemniejszéj obwódki dokoła wpadłych jego oczu i coraz częstszego rumieńca na wystających policzkach. Spotykałem go często w najrozmaitszych biurach, zawsze z teką pełną papierów, wyczekującego od rana do nocy posłuchania lub upragnionéj nominacyi. Niemniéj nie tracił nadziei i dumy pewnéj.
— Tu czy gdzieindziéj czekać, wszystko mi jedno — mawiał. — Tu ocieram się o sprawy biurowe i nabieram pewnéj znajomości rzeczy.
Wobec tego zjawiska niemało zdziwiło mnie otrzymane od niego zaproszenie na obiad w jednym z najsławniejszych i najdroższych hotelów. Nie ochłonąłem jeszcze ze zdziwienia, gdy Dobbs sam wpadł do mnie. Nie poznałem go zrazu tak dalece był zmieniony. Ubrany starannie i wedle ostatniéj mody, przybrał był nawet jakąś paniczykowatą minę, lecz czynił to tak naiwnie i nie obraźliwie, że mu tego za złe niemal nie wziąłem.
— Bo to, widzi pan — mówił objaśniająco — znalazlem wreszcie właściwą drogę. Nikt mnie tu nie zna, umyśliłem tedy zawiązać znajomość, stosunki... I oto dziś właśnie mam zjeść obiad z dwoma ministrami, dwoma sędziami i jednym generałem.
— Zaprosiłeś ich pan?
— Ale gdzież tam! Zapłacę za obiad, oto wszystko. Tom Souffot zaprasza i daje obiad. Wszyscy go znają i poważają. Jest to jeden z moich przyjaciół, jedyny do organizowania podobnych rzeczy. Widzi pan! przy obiedzie, po jednym i drugim kieliszku, kiedy się goście rozochocą, łatwiéj wtrącić słówko: „oto taki a taki chciałby otrzymać takie a takie miejsce.“ Zaraz jest przyrzeczenie, znów obiadek i interes skończony.
— Ależ to kosztuje — zauważyłem.
— Och! — odrzekł mieszając się nieco — wiem o tém, to téż pisałem do domu i ojciec mojéj żony wystarał się tysiąc pięćset dolarów, które mi przysłał na polityczne moje obroty.
Zaśmiał się zcicha... szaleniec!
— Stary — dodał — nie pije, nie pali, w karty nie gra i nie rozumie, na co tak znaczna suma pieniędzy wydaną być może. Naturalnie wróci się to i z procentem, gdy otrzymam miejsce.
Dziwnie brzmiała ta jego brawura, a przybrana swoboda mniéj mu była do twarzy, niż dawna nieśmiałość. Zapytałem go, do czego doprowadziły go poprzednie starania.
— Właściwie mówiąc do niczego, to jest do niczego pewnego. Sekretarz jednak widział się z nim i mówił... Tak! mówił, że już przedtém słyszał coś o mnie... Nic dziwnego — dodał z przymuszonym uśmiechem — pisałem do niego z piętnaście razy.
I znów przeszło czasu sporo, coś około trzech miesięcy. Śnieżna zawieja zatrzymała mnie na żelaznéj drodze o dziesięć mil angielskich od miejsca, gdzie mnie oczekiwała prelekcya i licznie zebrani słuchacze. Nie było innéj rady jak wsiąść do sanek, lecz droga była dość długa, a zaspy tak głębokie, że dojechawszy do wioski jakiéjś, woźnica oświadczył mi, iż koń jest nazbyt zmęczony i że tu się zatrzymamy. Nic nie pomogły namowy i obietnice, musiałem zgodzić się ze smutną koniecznością.
— Jakże się to miejsce nazywa? — spytałem.
— Remus.
Remus! gdzieś słyszałem tę nazwę? Zatrzymaliśmy się właśnie u drzwi karczmy. Miejsce to nie zachęcało do spoczynku, a że dopiéro była godzina dziewiąta, miałem więc przed sobą całą noc zimową. Nie udało mi się dostać konia i woźnicy na zmianę, pozostać tedy musiałem, siedząc z cygarem przed rozpalonym piecem. Po chwili ktoś z obecnych zbliżył się do mnie i wymówiwszy moje nazwisko w naiwny lecz uprzejmy sposób zaczął ubolewać nad moją przygodą i radzić, abym się udał do miejscowego kaznodziei.
— Od lat dwudziestu — mówił — ugaszcza on podobnych podróżnych i dumnym jest z tego. Stary był bogatym, ale już nim nie jest. Sprzedał dom swój przy głównéj ulicy i wyniósł się do małego zamiejskiego domku wraz ze swą córką. Tém niemniéj nie wybaczyłby mi, gdyby się dowiedział, że wypuściłem stąd pana. Posłałby mnie do stu dyabłów, poczciwy stary! Więc cóż, idziemy do niego?
Dałem się namówić. Zawiani śniegiem stanęliśmy u drzwi małego dworku. Towarzysz mój wprowadził mnie z krótką przemową:
— Przyprowadzam ci, stary, jednego z ulubionych twoich literatów — poczém wyszedł, pozostawiając mnie wobec siwego, łagodnego siedemdziesiątletniego starca, którego uprzejmość rozwiała wkrótce zmieszanie moje po dziwaczném tém nieco przedstawieniu.
Zaledwieśmy weszli do bawialnego, ubogo przybranego pokoju, z sofy powstała młoda jeszcze, ale już przywiędła kobieta, którą mi starzec przedstawił jako swą córkę.
— Fanny i ja — mówił — żyjemy tak osamotnieni, że gość każdy, z szerszego zwłaszcza świata, przynosi nam istotną rozrywkę. Niechże się pan nie tłómaczy z tego, co niewłaściwie najściem nazywa.
Usiłowałem przypomniéć sobie, gdzie, kiedy, w jakich okolicznościach widziałem wioszczynę tę, dworek, starca i jego córkę. We śnie li, czy w téj odległéj przeszłości, do któréj w pewnych chwilach myśl nasza wraca zmieszana, niejasna, pewna jednak niemal szeregu porwanych wydarzeń i wrażeń uniesionych z uprzedniego jakiegoś istnienia. Bacznie się wpatrzyłem w nieznajomych. W około ust, niedawno jeszcze świeżéj dziewczyny, w zmarszczkach siwemi włosami otoczonego czoła starca, w starych sukniach i sprzętach, nawet w cicho ścielącym się dokoła samotnego domku śniegu, było coś podobnego do wyraźnie wypisanéj nad niemi dewizy: „Cierpliwości, cierpliwości! czekajcie i miejcie nadzieję."
Stary nałożył i podał mi fajkę, tłómacząc się, że przypadkiem wieczoru tego nie miał wina, aby niém podróżnego ugościć. Pośpieszyłem wyjąć podróżne swe zapasy. Zawahał się chwilę, lecz namyślił się, napił, rozgrzał się, odmłodniał, wyprostował, rozgadał.
— I jakże tam w stolicy idą interesa? — spytał.
Ze wszystkich przedmiotów, najmniéj z tym właśnie byłem obznajmiony, lecz staremu szło wyraźnie o polityczną pogadankę. Odpowiedziałem tedy coś wymijająco.
— Tak, tak — mówił gospodarz domu — widzę ze wszystkiego, że ze zmianą ministerstwa zapanują tendencye konserwatywne. Jakiego pan jesteś w tym względzie zdania?
Znów coś odpowiedziałem, lecz przyparty do muru, zwróciłem spojrzenie na młodą kobietę, szukając z téj strony posiłków.
Stary dostrzegł to moje spojrzenie i natychmiast dodał:
— Wprawdzie zięć mój zajmuje pewne w stolicy stanowisko, lecz tak jest zajęty, że nie może dostarczać nam wiadomości... Z przeproszeniem pana! Pan mówi?...
Istotnie nie mogłem się powstrzymać od lekkiego wykrzyku. To był tedy Remus! rodzinne Dobbs'a miasto! Jego żona! Teść!
W myśli mignęła mi zarazem uczta zaprawna tęsknotą i krwią z pod serca biednéj, zwiędłéj kobiety, obarczająca chwiejące się barki starca.
— I odkąd zięć pański zajmuje posadę? — spytałem.
Starzec nie wiedział nic stanowczego w téj mierze. Sądził, że zięć jego miał posadę generalnego rewizora, czy coś podobnego! Miser Gashwiler zapewniał go, że jest pierwszorzędnym biuralistą.
Nie śmiałem zaprzeczać i zauważyłem tylko, że Mr. Gashwiler...
— Nie mów pan o nim — zawołała powstając młoda kobieta. Nie dał on nam nic, oprócz zawodu i troski. Nienawidzę tego człowieka, gardzę nim.
— Faniu droga — przekładał starzec — uspokój się. Uczucia twe nie są chrześcijańskie. Miser Gashwiler jest człowiekiem wpływowym; czas jego jest bardzo drogi, zajęty o wiele ważniejszemi sprawami...
— Zawszeby mógł znaléźć chwilę, aby pomyśléc o moim biednym mężu — odrzekła z nieukontentowaniem kobieta.
W każdym razie dobrze było wiedziéć, że Dobbs dostał wreszcie posadę, mniejsza zresztą o to jaką i dzięki czyjéj protekcyi. Kiedy się udałem na spoczynek, zdawało mi się, że najgorsze minęło już dla biednego chłopca. Pokój, który zajmowałem, widocznie był małżeńskim jego pokojem. Na ścianach wisiały przeróżne pamiątki: portret Dobbs'a, zwiędły bukiet za szkłem, ten sam, który nauczyciel ofiarował po egzaminach swéj uczennicy, w ramki oprawne podziękowanie, które otrzymał od rady szkolnéj, świadectwo wyboru na prezydenta filarmonijnego stowarzyszenia w Remus; nominacya na kapitana w ziemskiéj straży, wreszcie patent loży wolnomularskiéj, w którym nie szczędzono Dobbs'owi tytułów niemal monarszych. Nad mnogiemi temi trofeami z ciasnéj sfery, świadczącemi téż o ciasnym zakresie umysłu tryumfatora, unosiła się atmosfera czystéj miłości kapłanki, która ich strzegła, śród nocy tęsknoty i zwątpienia nie gasząc jasnéj uczuć pochodni. Dokoła dworku śnieżna szalała zamieć, wiatr bijąc w okna, wstrząsał białe firanki i z gałęzi zwiędłego wawrzynu, którym Fanny uwieńczyła portret męża, kilka suchych liści opadło z melancholijnym szelestem. Leżąc w łóżku daleko poza domem będącego Dobbs'a gubiłem się w domysłach, jaką mianowicie mógł on zajmować pierwszorzędną w Waszyngtonie posadę?
Odkryłem to dopiéro latem.
Przechodząc przez korytarz jednego z biur, spotkałem człowieka uginającego się pod ciężarem dwóch wiader lodu przeznaczonego dla odświeżenia powietrza w biurze. Obejrzałem się — tragarzem był Dobbs we własnéj osobie.
Chociaż mnie poznał — nie uwolnił się z pod noszy — mówiąc, że to się sprzeciwia przepisom. Tém niemniéj rozmawiał wesoło i swobodnie i miał nadzieję szybkiego awansu, témbardziéj, że się w ministeryum wielkie gotowały zmiany.
Nie mogłem się wstrzymać i zapytałem go, czy otrzymanie miejsca zawdzięcza protekcyi Gashwilera.
Nie. Sądził, że mojéj raczéj. Ja to bowiem wspomniałem o nim przed sekretarzem jednego wydziału, ten znów przed swym tu oto kolegą. Dobrzy to i uczynni ludzie; cóż kiedy się więcéj nie dało tymczasem zrobić. Bądź co bądź, miał teraz grunt pod nogami i to główne... ale zagadał się... musi wracać do swego zajęcia...
Tém niemniéj szedłem za nim opowiadając o bytności mojéj w Remus, o jego teściu i żonie. Widziałem, jak go to bardzo cieszyło i obiecałem mu odwiedzić go za pierwszą moją bytnością w Waszyngtonie.
Nadeszły owe upragnione zmiany w administracyi. Wszędzie wprowadzono nowe porządki, jak zwykle fatalne dla indywiduów. Pomiędzy wielu nieszczęsnemi ofiarami tych nowych porządków i gwałtownych przewrotów, znajdował się Ekspektant Dobbs.
Od téj chwili znikł z widowni. Przez czas jakiś szukałem go napróżno w przedpokojach i korytarzach biur przeróżnych. Przyszedłem wreszcie do przekonania, że musiał wrócić do domu.
Poranek był prześliczny, lipcowy, gdy do Waszyngtonu przybył pociąg z Baltimore. Skośne promienie słońca otaczały szczyty kapitolu i trudno mi było zrozumiéć, aby tacy Gashwilerowie mogli przechadzać się pod tym wspaniałym portykiem i aby ich stamtąd nie wygnała stojąca na nim postać. Trudno mi było zrozrozumiéć w téj chwili, aby świętokradzkie dłonie mogły się targać na wielką matkę przyrodę, przedrzeźniać jéj zalety i dobrodziejstwa.
Jednocześnie przypomniał mi się Dobbs i w téjże saméj chwili jakaś postać mignęła przed oknami pojazdu, do którego wsiadłem. Skinąłem na woźnicę: wstrzymał konie. Na rogu ulicy stała zmieszana i widocznie nie umiejąca sobie poradzić kobieta. Gdy zwróciła głowę, poznałem mistres Dobbs.
Co tu porabia, gdzie jéj mąż?
Poczęła tłómaczyć się niejasno, po chwili wybuchła płaczem. Wsadziłem ją do pojazdu i wśród łkań dowiedziałem się, że mąż jéj nie był wrócił do domu... że niedawno otrzymała list od znajomych ostrzegający ją, że jest chory... O! bardzo, bardzo chory! Ojciec jéj nie mógł jéj towarzyszyć, więc przyjechała tu sama... Czuła się tak samotną, wystraszoną, nieszczęśliwą...
Ale ma jego adres?...
Miała, na krańcu gdzieś miasta, w pobliżu Dżordżetown.
Naturalnie podjąłem się odwieźć ją tam, a w drodze starałem się pocieszyć i uspokoić, lecz zamykała tylko oczy, powtarzając od czasu do czasu:
— Jakże to daleko! Och! okropnie daleko!...
Przybyliśmy wreszcie. Była to część miasta uboga, wyłącznie prawie zamieszkała przez murzyńską ludność, z pozoru czysta i porządna.
Biedna kobieta drgnęła jednak, gdyśmy się zatrzymali przed dwupiętrowym domem, z którego niezwykły w téj dzielnicy miasta widok wjeżdżającego pojazdu, wywabił czeredę wpół nagich dzieci i mulatkę o wesołym i uprzejmym wyrazie twarzy.
Weszliśmy na schody. W pierwszym pokoju, ubogim lecz czystym, leżał Dobbs. Na stole, przy łóżku pełno było porozrzucanych papierów, prośb, listów. Dobbs oparty o poduszki pisał.
Zwrócił się ku nam, gdyśmy weszli.
— Fanny! — szepnął zcicha i z cieniem niezadowolenia — sądziłem, że to odpowiedź z biura — dodał tłómacząc się.
Nieszczęsna przecierpiała była zbyt wiele, aby zwrócić uwagę na ten cios ostateczny. Szybko zbliżyła się do męża i bez łez, bez słów, czułém oplotła go ramieniem. Pozostawiłem ich samych.
Gdym ich odwiedził tegoż wieczoru, Dobbs czuł się lepiéj, tak bardzo lepiéj, że pomimo zakazu lekarza, rozmawiał z żoną długo i swobodnie. Pełen był najlepszych nadziei.
Nagle podnosząc jėj pochyloną głowę:
— Wiesz co, kochanie! — rzekł — zdaje mi się, że szukając pomocy i protekcyi, pominąłem tego właśnie, którego wszechmoc kruszy królów i możnych tego świata. Zwrócę się do niego, mam jeszcze dosyć czasu i jutro...
Zanim jutro nadeszło, zwrócił się istotnie do Tego, który go niewątpliwie w dobre zaopatrzył miejsce...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Francis Bret Harte i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.