<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Powracająca fala
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IV Pierwsze opowiadania
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Od kilku dni do składów fabrycznych nadchodziły wielkie transporta bawełny. Adler, w przewidywaniu podwyżki cen, całą gotówkę obrócił na zakup tego produktu. Do fabryki sprowadzono obecnie ledwie cząstkę nabytku, którego ogromna ilość znajdowała się jeszcze w składach angielskich i niemieckich.
Rachuby tkacza nie zawiodły go. Już w kilka tygodni po zawarciu umów o dostawę, cena bawełny podniosła się i od tej pory podnosiła się wciąż. Zapytywano go: czyby nie odstąpił produktu o dwa procent wyżej? — lecz Adler słuchać o tem nie chciał. Zacierał tylko ręce z zadowolenia. Dawno nie pamiętał tak korzystnej operacji i dziś widział, że nim przerobi surowy towar, majątek jego powiększy się przynajmniej o trzecią część.
— Wkrótce skończę z fabryką! — mówił do siebie.
Dziwna rzecz. Od chwili, w której zobaczył na odległym widnokręgu kres swojej kilkudziesięcioletniej pracy, uczuł nieznane dotychczas osłabienie. Fabryka poczynała mu się przykrzyć. Chciał gdzieś wyjechać; tęsknił. Nieraz prosił syna, ażeby tak ciągle nie przebywał za domem, ale raczej siedział z ojcem i opowiadał mu o swoich podróżach. Coraz częściej wymykał się do pastora Böhme i tam całemi godzinami rozprawiał o czekającym go wypoczynku.
— Jestem znużony — mówił. — Śmierć Gosławskiego i fabryczne awantury stoją mi już kością w gardle.
Zamyślił się i nagle dodał:
— Czy ty uwierzysz ale, mój Marcinie, że niekiedy, szczególniej zrana, gdy o człowieka kłóci się praca z łóżkiem, zazdroszczę ci twego trybu życia. I nieraz mówię sobie: czy nie lepiej być pastorem, któremu ludzie nie klną, syn nie traci pieniędzy i nie wymyślają gazety?... Ale to głupstwo! Widać, że się zestarzałem.
I jak niedawno Gosławski, na którego grobie nie osiadła jeszcze ziemia, liczył dni pobytu w fabryce, tak dziś stary tkacz rachował miesiące.
— Do lipca roku przyszłego powinienem wyrobić wszystką bawełnę. W czerwcu trzeba ogłosić sprzedaż fabryki. Najdalej w sierpniu wypłacą mi, bo w kredyta bawić się nie myślę, a we wrześniu... No! ja nic nie powiem Ferdynandowi do ostatniej chwili. Dopiero chłopak ucieszy się!... Swoją drogą pieniądze oddam do banków i żyć będę tylko z procentu, bo inaczej ten hultaj straciłby wszystko w parę lat, a ja musiałbym jeszcze zostać gdzie obermajstrem... Ha! ha!
Niekiedy śniła mu się wielka góra, sięgająca prawie do nieba, z której buchał ogień, i na którą on wdrapywał się ze zwykłą mu zaciętością. Czasami marzył, że jedzie balonem coraz wyżej i wyżej, aż tam — skąd gwiazdy zdają się być większemi. To znowu widział tłumy tancerzy strojnych i pięknych, przebiegających bogate salony, które ciągnęły się nieskończenie daleko. Ale wszędzie był sam, Ferdynanda nie spostrzegał przy sobie.
Wtedy myślał:
— Ten hultaj tak odzwyczaił mnie od swego towarzystwa, że mi się nawet nie śni. Gdybyśmy jeszcze kilka lat pomieszkali w tej okolicy, zapomniałbym, jak wygląda.
Mimo to, syna swego coraz mocniej kochał, i jedynie dlatego pozwalał mu szaleć za domem i nie śmiał dłużej zatrzymywać przy sobie, że — go bardzo kochał.
— Co ja mam chłopca przykuwać do fabryki, która obmierzła mnie samemu? Co go może obchodzić, że ja za nim tęsknię? On przecież młody, a ja — stary dziad! On musi bawić się z młodymi, a ja mam także swoją zabawę — pracę.
Na drugi dzień po jarmarku w mieście, stary tkacz obchodził, jak zwykle, wszystkie warsztaty i biura. Kilkudziesięciu robotników było na kiermaszu, więc w fabryce opowiadano sobie o figlu pana Ferdynanda, wiele przesadzając. Mówiono, że panicz zakupił obiady we wszystkich restauracjach, i że każdy szlachcic, chcący co zjeść albo wypić, musiał pierwej kłaniać się młodemu panu.
Adler z początku śmiał się z figla, ale później, obliczywszy naprędce, ile podobna zabawa mogła kosztować, spochmurniał.
— Hultaj Ferdynand — rzekł do buchaltera — wszystko nam ale strwoni, co zyskamy na podwyżce cen bawełny. Wielki kłopot mam z tym warjatem!
Na podwórzu stały fury z bawełną, którą najęci robotnicy przenosili do składów. Adler przypatrywał się robocie, obszedł składy, surowo nakazując, aby nikt nie ważył się palić papierosów, i powrócił do kantoru.
Przy bramie dwie kobiety żywo rozmawiały ze szwajcarem, lecz, zobaczywszy Adlera, uciekły.
Tkacz nie zwrócił na to uwagi.
Z kantoru wybiegł urzędnik, jakiś zmieszany. W kasie — buchalter, jego pomocnik i płatnik, zbici w kąt, naradzali się nad czemś, z wyraźnemi oznakami wzburzenia. Ale na widok pryncypała rzucili się szybko do swych biurek, pochylając twarze ku papierom.
Adlerowi i to nie wydało się dziwne. Wczoraj był jarmark, więc pewnie urzędnicy opowiadają sobie jakieś plotki.
W salonie dla interesantów Adler spotkał się oko w oko z nieznanym mężczyzną. Gość był zniecierpliwiony i niespokojny. Chodził prędko po sali i rzucał rękoma. Spostrzegłszy olbrzymiego fabrykanta, nagle stanął i zapytał zmieszany:
— Wszak pan Adler?
— Tak! — odparł tkacz. — Pan ma do mnie interes?
Gość przez długą chwilę nic nie odpowiadał, tylko mu usta lekko drżały.
Fabrykant pilnie mu się przypatrywał, chcąc odgadnąć: kim jest i czego chce? Nie był to wcale kandydat na posadę fabryczną. Wyglądał raczej na bogatego panicza.
— Mam do pana ważny interes — rzekł gość.
— Może pan chcesz, ażebyśmy przeszli do mego domu? — spytał Adler, domyślając się, że z tak wzburzonym człowiekiem lepiej będzie nie rozmawiać przy urzędnikach: może ma jaką pretensją?
Gość zawahał się, ale wnet odparł:
— Ha!... to pójdźmy do domu... Ja już tam byłem...
— Pan mnie szukał?
— Tak... Bo... widzi pan, panie Adler, my... przywieźliśmy Ferdynanda...
Myśl o jakiemkolwiek nieszczęściu była tak daleką od fabrykanta, że prawie wesoło spytał:
— Czy Ferdynand tak się spił na jarmarku, że go aż odwieźć było potrzeba?
— On jest ranny — odparł gość.
Byli już na dziedzińcu przed domem. Adler zatrzymał się nagle.
— Kto ranny? — zapytał.
— Ferdynand.
Starzec rozłożył ręce.
— Połamał nogi, kark skręcił? Co to znaczy?
— Ranny jest... kulą.
— Kulą? On? Jakim sposobem?
— Miał pojedynek.
Czerwona twarz fabrykanta miała teraz kolor cegły. Byli na ganku. Adler rzucił w sieni kapelusz i wpadł w otwarte drzwi. Nawet nie spytał: przez kogo syn został raniony? Cóż go to obchodziło?
W pierwszym pokoju zobaczył służących i jeszcze jednego nieznanego mężczyznę. Fabrykant odepchnął ich i stanął przed szezlongiem, na którym leżał Ferdynand.
Ranny nie miał na sobie surduta, ani kamizelki. Twarz jego była tak strasznie zmieniona, że tkacz w pierwszej chwili nie mógł poznać własnego syna. W głowach siedział doktór.
Adler patrzył... patrzył... Potem upadł na niezajęte krzesło i, oparłszy potężne dłonie na kolanach, rzekł stłumionym głosem:
— Co ty wyrabiasz, łajdaku!
Ferdynand spojrzał na niego z nieopisanym smutkiem. Ujął ojcowską rękę i — pierwszy raz od bardzo dawna — pocałował ją.
Adler wstrząsnął się. Oniemiał.
Ferdynand począł mówić cicho, z przerwami:
— Musiałem, papo... musiałem!... Wszyscy na nas krzyczeli... szlachta, kelnerzy, gazety. Mówili, że ja tracę pieniądze, a ty obdzierasz robotników... Niedługo... pluliby nam w oczy...
— Nie męcz się pan! — szepnął doktór.
Starzec otworzył duże usta, pochylił się nad synem, patrzył, słuchał. Postawa jego wyrażała najwyższe zdziwienie, żal.
— Ratuj mnie, papo! — rzekł Ferdynand podniesionym głosem. — Ja obiecałem doktorowi dziesięć tysięcy...
Chmura niezadowolenia przemknęła po twarzy Adlera.
— Dlaczego aż tyle? — zapytał machinalnie.
— Bo ja... ginę... Czuję, że ginę!...
Starzec zerwał się.
— Tyś warjat! — zawołał. — Zrobiłeś głupstwo, łajdactwo!... No, ale jeszcze nie umierasz...
— Umieram! — jęknął ranny.
Adler klasnął w ręce.
— Oszalał! jak Boga kocham, oszalał!
Zaczął biegać po pokoju, wyciągać palce aż trzeszczały, i nagle, stając przed doktorem, zawołał:
— No, powiedzże mu pan, że on jest głupi... Mówi o śmierci i myśli, że ja mu dam umrzeć!... Tobie umrzeć?... Obiecałeś doktorowi dziesięć tysięcy? To za mało. Doktorze — mówił starzec gorączkowo — ja za mego syna dam sto tysięcy rubli, jeżeli jest chociaż cień niebezpieczeństwa. Bo za to tylko, że on głupi, ja płacić nie będę. Jakiż jego stan?
— Nic wprawdzie niebezpiecznego — mówił doktór — zawsze jednak kuracja musi być staranna.
— No, tak! — przerwał mu Adler. — Czy słyszałeś, Ferdynand, co powiedział doktór?... A jeżeliś słyszał, więc mnie i sobie głowy nie zawracaj... Johann! Wysłać depesze do Warszawy, niech zjadą się najlepsi doktorzy, ekstracugiem. Jeżeli potrzeba, posłać do Berlina i Wiednia, wreszcie do Paryża. Pan doktór niech da adresy najsławniejszych. Ja zapłacę... ja mam czem płacić!
— O! jak mi straszno! — jęknął Ferdynand, rzucając się na szezlongu.
Ojciec przypadł do niego.
— Uspokój się pan! — mówił lekarz.
— Papo! — krzyknął ranny. — Papo mój, ja już ciebie nie widzę...
Na ustach pokazała mu się krwawa piana. W oczach i na twarzy malowała się trwoga i rozpacz,
— Powietrza! — zawołał.
Zerwał się z szezlonga i, wystawiając ręce naprzód, jak ślepy, pobiegł do okna. Wtem ręce zwisły mu. Zwrócił się znowu, zatoczył do szezlonga i upadł nań, uderzając głową o ścianę.
Jeszcze raz zwrócił się do ojca, szeroko i z trudem roztworzył oczy, i dwie łzy zwisły mu na powiekach.
Adler, cały drżący, obezwładniony, usiadł przy nim i swojemi wielkiemi rękoma otarł mu łzy i pianę z ust.
— Ferdynandzie! Ferdynandzie! — szeptał — uspokój się. Będziesz żył; ja oddam cały majątek.
Wtem uczuł, że syn cięży mu w objęciach i upada.
— Doktorze! ocuć go, on mdleje!
— Panie Adler, wyjdź stąd! — rzekł doktór.
— Dlaczego mam wyjść? Ja nie mogę wyjść, kiedy syn potrzebuje mojej pomocy...
— Już nie potrzebuje — odparł cicho lekarz.
Adler patrzył na syna, trząsł go, szczypał. Na bandażu, okrywającym piersi, ukazała się duża plama krwi. Ferdynand był trupem.
Starca szał ogarnął. Zerwał się z szezlonga, kopnął nogą krzesło, potrącił lekarza i wybiegł na dziedziniec, potem na szosę.
Na szosie spotkał jednego z furmanów, którzy przywieźli bawełnę. Schwycił go za ramiona i krzyknął:
— Czy ty wiesz?... Syn mój umarł!
Rzucił człowieka na szosę i pobiegł do budki szwajcara.
— Hej! zwołać mi przed dom wszystkich ludzi, niech przyjdą... Natychmiast!
Tym samym pędem wrócił do pokoju, gdzie leżał zmarły syn, usiadł naprzeciw niego i patrzył, patrzył...
Ocknął się dopiero w jakie pół godziny.
— Dlaczego tak cicho? — zapytał. — Czy się maszyna zepsuła?
— Pan kazał zwołać robotników, więc maszynę zatrzymali, i wszyscy czekają na dziedzińcu — odparł Johann.
— Poco? Naco? Niech idą do roboty! Ja nie chcę, żeby było tak cicho. Puścić maszynę i wszystkie warsztaty w ruch. Niech tkają, niech przędą, niech się kręcą, niech krzyczą!...
Schwycił się oburącz za głowę.
— Mój syn... syn... syn! — szeptał.
Oddawna już wysłano po pastora, który w tej chwili przyjechał i wbiegł z płaczem do pokoju.
— Gotliebie! — zawołał — ciężko nas dotknął Bóg, ale ufajmy Jego miłosierdziu...
Adler przeciągle spojrzał na niego i rzekł, wskazując na zwłoki syna:
— Patrz, Marcinie! to ja jestem. To nie jego, to mój trup. Gdybym nie wierzył w to, chybabym oszalał!... — Patrz — mówił dalej — to leży moja fabryka, mój majątek, moja nadzieja. Ale on żyje! Mów mi to, i wy wszyscy... To mnie uspokoi... O serce, serce moje! Jak mnie boli!
Fala krzywdy wróciła.
Gdy doktór i sekundanci wyjechali, pastor począł namawiać Adlera, ażeby wyszedł. Usłuchał go, i wyszli do ogrodu. Tam stary fabrykant stanął na jednym wzgórku, rozejrzał się i począł mówić:
— Gdybym mógł objąć...
Rozkrzyżował ręce.
— Gdybym mógł objąć wszystko, zdusić, rzucić na ziemię i skopać nogami, o tak, o!... Gdybym mógł! gdybym mógł!... Marcinie, ty nie wiesz, co się dzieje w mojej głowie i jak mnie serce boli!...
Upadł na ławkę i ciągnął dalej:
— Tam leży martwy syn mój, a ja — nic mu poradzić nie mogę. I wiesz, co ci powiem? Zdaje mi się, że za rok, za miesiąc, a może za tydzień, doktorzy wynajdą sposób budzenia i leczenia takich rannych. Ale cóż, kiedy mnie nic z tego, choć za taki sposób oddałbym cały majątek i siebie!... Sprzedałbym siebie jak psa, jak sztukę perkalu. A jednak — nic zrobić nie mogę!
Pastor wziął go za rękę.
— Gotliebie, dawno ty się modliłeś?
— Czy ja wiem? Może trzydzieści, a może czterdzieści lat.
— Pamiętasz pacierz?
— Pamiętam, że... miałem syna.
— Syn twój jest u Boga.
Adler spuścił głowę.
— Jaki ten wasz Bóg drapieżny!...
— Nie bluźnij! Jeszcze spotkasz się z nim.
— Kiedy?
— Kiedy wybije twoja godzina.
Starzec zamyślił się, potem wydobył repetjer z kieszeni, nacisnął sprężynę, przysłuchał się dźwiękowi zegarka i rzekł:
— Moja godzina już wybiła, a ty, Marcinie, wróć do domu. Żona czeka cię, córka, kościół. Ciesz się niemi, odprawiaj swoje nabożeństwa, pij reńskie wino, a mnie — zostaw... Zdaje mi się, że czekam na pogrzeb całego świata i tylko słucham, rychło uderzą w jakiś wielki dzwon, od którego głowa mi pęknie. Zginie cały świat i ja w nim... Wróć do domu, Marcinie! Mnie przyjaciel nie potrzebny, a jeszcze mniej — pastor! Twoja wylękniona twarz nudzi mnie i drażni. Zresztą — ja obejdę się bez niańki; sam przecie wypiastowałem mego syna.
— Gotliebie, uspokój się — pomódl!
Adler zerwał się z ławki.
— Idź do licha! — krzyknął.
Potem szybko pobiegł w głąb ogrodu i przez furtkę wymknął się na pole.
Pastor nie wiedział, co począć. Wrócił do pałacu, pełen złych przeczuć. Chciał wysłać kogo, aby zdaleka pilnował Adlera, ale służba lękała się swego pana.
Pastor wezwał do siebie buchaltera i opowiedział mu, że jego pryncypał niezupełnie przytomny wybiegł w pole.
— Ech! to nic — odparł buchalter. — Zmęczy się i wróci spokojniejszy. On tak zawsze robił, jeżeli się czem bardzo zmartwił.
Upłynęło kilka godzin, nadszedł wieczór, ale starego tkacza nie było widać.
Nigdy jeszcze nie rozprawiano z takiem zajęciem we wszystkich warsztatach, jak dziś, od chwili przywiezienia rannego Adlera i jego śmierci. Nieszczęście Gosławskiego poruszyło wprawdzie całą fabrykę, przypomniało ludziom ich krzywdy, a surowość pryncypała rozdrażniła ich; ale w obecnym wypadku działo się wcale inaczej.
Pierwszem wrażeniem tłumu, na wieść o szybkiej śmierci Ferdynanda, było zdziwienie i przestrach. Zdawało im się, że z pogodnego nieba uderzył piorun, że fabryka zachwiała się w posadach, że słońce cofnęło się w biegu. Nikomu, począwszy od naczelnego buchaltera, a skończywszy na ostatniej robotnicy i nocnym stróżu, nie mogło pomieścić się w głowach, że Ferdynand nie żyje. On, taki młody, silny, wesoły, bogaty! On, który nic nie robił, przy żadnej maszynie nie wystawał! On, syn potężnego ojca, nie żyje! Zginął prędzej, aniżeli mizerny robotnik Gosławski, zginął jak zając od strzału, prawie w okamgnieniu !
Ci ludzie prości, ubodzy, zależni, dla których Adler był bóstwem groźnem, wyższem nad wszelkie władze, największym magnatem i najsilniejszym człowiekiem — ci ludzie przestraszyli się. Zdawało im się w pierwszej chwili, że średni szlachcic i skromny sędzia gminny Zapora, który zabił Ferdynanda, popełnił świętokradztwo. Jak on śmiał strzelać do panicza, wobec którego najzuchwalsi robotnicy spuszczali oczy, najmocniejsi tracili siłę? Co się to dzieje?
I zdarzyła się rzecz osobliwa. Ci sami, którzy codzień przeklinali fabrykanta i jego syna, ci sami złorzeczyli jego zabójcy. Niejeden gorętszy wołał, że takiego łotra trzeba zabić, jak psa. Ale — gdyby ów łotr ukazał się nagle między nimi — uciekliby.
Po pierwszym wybuchu nastąpiła chwila rozwagi. Maszyniści i obermajstrzy wytłomaczyli im, że Zapora nie strzelał do Ferdynanda, jak myśliwy do ptaka, ale że Ferdynand sam chciał, ażeby do niego strzelano, i sam strzelał pierwszy. Była to więc walka. Ale poco Ferdynand mieszał się do takiej walki, jeżeli nie mógł zabić przeciwnika? dlaczego chybił? Za co ci dwaj ludzie, a raczej dwie potęgi nadziemskie — starły się ze sobą?
Ktoś szepnął, że tu chodziło o nich, o robotników, że Zapora zabił panicza, bo on tracił pieniądze, zebrane z krzywdy ludzkiej. „Zresztą — dodawali starsi — Bóg skarał Adlera. Przekleństwa zostały wysłuchane.“
Tym sposobem w ciągu kilku godzin utworzyła się legenda. Łzy i krew ludzka doszły do boskiego tronu, i cud się stał, tu, w oczach całej okolicy. Pobożni zatrwożyli się, libertyni nadrabiali miną, ale w sercu czuli jakiś dreszcz.
— Co to jeszcze będzie? — pytali wszyscy.
— A wiecie wy, że podobno stary zwarjował?
— Jużci chyba tak, kiedy furmana cisnął na szosę, nas wszystkich zawołał niewiadomo poco, a teraz wyleciał z domu i tuła się po polu.
— On tak zawsze robi, jak jest czego zły...
— Na kogóż on jest zły?... chyba na Pana Boga!
— Nie pyskuj tam!... Nie wzywaj imienia boskiego, bo się jeszcze co stanie!...
— Ciekawość, co teraz zrobi stary?
— A cóż?... może nas już krzywdzić nie będzie?
— W kantorze mówię, że pewnie sprzeda fabrykę i wyjedzie do swoich.
— Przecież on nikogo nie ma.
— Oj! znajdzie... Szwaby są plenne.
Tak szeptali robotnicy. Obermajstrzy byli powarzeni. Nie pytali o robotę, tylko biegali do kantoru po wiadomości. Jeden radził, ażeby na znak żałoby wstrzymać fabrykę; ale stary buchalter zgromił go.
— Niech wszystko idzie, jak szło — rzekł. — Pryncypał i tak jest niespełna rozumu: pocóż go drażnić?... Mnie samego największy żal i strach ogarnął wtedy, gdy fabryka stanęła i wszyscy poszli do pałacu. Kiedy trajkoczą maszyny, człowiekowi na sercu lżej i wydaje mu się, że się nic złego nie stało.
— Prawda!... prawda!... — potakiwali obecni.
Około szóstej wieczorem w kantorze ukazał się Adler. Wszedł jak widmo, niewiadomo kiedy. Jego odzież powalana była ziemią, jak gdyby się tarzał. Krótkie lniane włosy jeżyły mu się. Był spocony i zadyszany. Białka oczu zaszły mu krwią; źrenice miał nierówno rozszerzone.
Wszedł do kantoru, począł prędko obiegać wszystkie sale i strzelać z palców. Urzędnicy drżeli na krzesłach.
Młody korespondent czytał jakąś depeszę. Adler przystąpił do niego i spytał zmienionym głosem, choć spokojnie:
— Co to jest?
— Znowu bawełna poszła wgórę — odparł korespondent. — Zyskaliśmy dziś sześć tysięcy...
Nie dokończył. Adler wyrwał mu depeszę z ręki, zmiął ją i rzucił mu w twarz.
— Podły jesteś!... — krzyknął na urzędnika. — Podły! jak śmiesz mi coś podobnego mówić?...
Począł znowu biegać po salonach i mruczyć:
— Człowiek jest najgorszem bydlęciem!... Psy, widząc moją boleść, nie śmią łasić się i uciekają z podtulonemi ogonami... A on mówi o sześciu tysiącach rubli!...
Stanął nad wylęknionym urzędnikiem i, wytrząsając rękoma, mówił chrapliwie:
— Zrób mi to, ty kamienny łbie, ażeby czas cofnął się o jeden tydzień... o jeden dzień, a ja ci oddam wszystkie moje zarobki. Wyjdę z przeklętego kraju bosy i nagi, wyczołgam się na kolanach, będę tłukł kamienie przy drodze, będę marł głód i jeszcze będę szczęśliwy... No, ty!... czy potrafisz czas cofnąć o jeden dzień?... O pół dnia!...
Do kantoru wbiegł Böhme, zawiadomiony, że Adler wrócił.
— Gotliebie — rzekł pastor — konie czekają, jedź do mnie...
Fabrykant wyprostował się, włożył obie ręce do kieszeni i zabłocony, zziajany, patrząc zgóry na niego, mówił z ironją:
— Mój ty święty Marcinie, ja nie pojadę do ciebie!... Więcej ci powiem: ja — ani tobie, ani twojej Annecie, ani twemu Józiowi nie zapiszę jednego grosza!... Słyszysz?... Ja wiem, że ty jesteś sługa boży i że twoim językiem przemawia mądrość Pańska... Ale ja ci nie dam złamanego szeląga!... Mój majątek należy do mego syna i wcale nie jest przeznaczony na to, ażeby wspierał cnotę pastorskich dzieci... Idź ty, poczciwy Böhme, idź!... Idź do swojej chudej żony i do skromnej Annety, opowiadać im, żeś trafił na bardzo mądrego warjata, którego nikt nie oszuka, ani sztucznemi łzami, ani prawdziwie głupią miną!... Albo idź ty, Böhme, tam... do trupa... i mrucz nad nim pacierze... Ale ja ci powiadam, że prędzej jego znudzi twoja modlitwa, aniżeli mnie opęta twoja świątobliwa przezorność...
— Co ty mówisz, Gotliebie?... — pytał zdziwiony pastor.
— No, przecież ja mówię wyraźnie!... Spiknęliście się wszyscy, ażeby zabrać mój majątek, ażeby kiedyś twój Józio, technik, rządził się jak szara gęś w tej fabryce... Zabiliście mi syna... Chcecie zabić mnie... Ale nic z tego!... Ja nie należę do rzędu głupców, którzy za miljony rubli kupują zbawienie duszy u księży, albo pastorów!...
— Gotliebie!... — przerwał mu pastor — ty mnie posądzasz?... mnie?...
Adler schwycił go za rękę i, z wściekłością patrząc w oczy, mówił:
— Czy ty pamiętasz, Böhme, ile razy groziłeś mi karą bożą?... Dawniej robili to samo jezuici z głupimi bogaczami i wydrwiwali od nich majątki... Ale ja nie dałem się odrwić, trzymałem mój majątek, więc... Bóg mnie skarał!... Nie udawaj zdziwionego, Böhme!... Wszak nie tak dawno rzucałeś na sadzawkę korki i drzewo i pokazywałeś mi jakieś fale, mówiłeś, że powrócą... No — i powróciły twoje fale!... Tylko mój biedny syn już nie wróci... Pojechał w podróż, na którą potrzeba wiele, bardzo wiele pieniędzy i serca ojcowskiego, ażeby go strzegło od jezuitów i pastorów!... Idź, Böhme!... Mdło mi się robi, kiedy patrzę na twój długi nos, który ci się tak brzydko zaczerwienił... Idź, Böhme, do mego syna, a ponieważ głos twój słychać podobno aż na tamtym świecie, więc powiedz mu...
Adler nigdy nie był tak wymownym, jak w tej chwili, gdy go opuszczał rozum. Chwycił pastora za ramię i wyprowadził go za drzwi. Potem zaczął znowu obchodzić wszystkie biura.
Nareszcie wybiegł z kantoru. Wieczorny mrok zasłonił go, a huk maszyn fabrycznych zagłuszył jego kroki.
Urzędnicy byli przerażeni. Nikt już nie wątpił, że Adler jest obłąkany, przynajmniej chwilowo. Ale o śledzeniu go, o rozciągnięciu nad nim opieki nikt nie myślał. Wobec wielkich i szybko rozwijających się nieszczęść, wszyscy potracili głowy. Umieli machinalnie odrabiać zwykłe czynności, ale na jakiś samodzielny krok wobec pryncypała, nawet oszalałego, nikt zdobyć się nie potrafił.
Pastor Böhme rozumiał grozę położenia. Znając charakter Adlera, przewidywał jakieś nowe niebezpieczeństwa i choć w części zapobiegłby im, ale nie śmiał wydawać żadnych rozporządzeń. Komu tu rozkazywać? ktoby go słuchał?
Tymczasem wypadki szły naprzód. Około siódmej jeden z robotników spostrzegł, że małe drzwi do składu bawełny są otwarte. Lecz nim zawiadomił o tem magazyniera, nim ludzie przybiegli, drzwi zamknęły się.
W fabryce poczęto szeptać o kradzieży, to znowu o pokutującym duchu Ferdynanda... Dano znać urzędnikom, którzy już wyszli z biura. Paru z nich przybiegło. Tknięci przeczuciem, obejrzeli kantor i przekonali się, że braknie najważniejszych kluczy od fabryki.
Kto je zabrał?... Bez kwestji pryncypał. Ale gdzie on sam jest w tej chwili?... Szwajcar zapewniał, że widział Adlera wchodzącego przez bramę; pomimo jednak czujności, nie spostrzegł, ażeby wychodził. Adler więc znajdował się w obrębie fabryki; ale kto go zechce szukać w gmachu tak wielkim, wśród nocy?
Tym razem zdaje się, że stary buchalter odgadł rodzaj niebezpieczeństwa, grożącego fabryce. Zwołał obermajstrów, kazał ustawić wartę przy kantorze, wstrzymać machinę i cofnąć robotników ze wszystkich sal.
Nim jednak wysłuchano tych rozporządzeń, rozległ się głos dzwonu na trwogę. Ze składów bawełny przez wszystkie otwory począł wydobywać się gęsty dym i gdzie niegdzie płomyki ognia.
Na to hasło robotnicy, już zdemoralizowani dotychczasowemi wypadkami, ulegli panice i tłumem opuścili warsztaty. Przestrach był tak wielki i ucieczka tak szybka, że w żadnej sali nie zgaszono świateł, nie zamknięto drzwi, nie wstrzymano nawet machiny parowej.
Popłoch jednak był prawdziwem szczęściem uciekających. Zaledwie bowiem robotnicy zebrali się na dziedzińcu, w celu ratowania składów bawełny, a już ogień pokazał się w magazynie tkanin.
— Co to znaczy? To ktoś podpala! — odezwały się głosy wśród tłumu.
— Sam pryncypał podpala fabrykę! — odpowiedział ktoś.
— Gdzie on jest?
— Niewiadomo, ale jest w obrębie gmachów... Teraz ogień wybuchnął w gremplarni i w przędzalni.
— Widocznie sam Adler podpala!...
— Ale którędy wchodzi do sal?
— Zabrał klucze z kantoru.
— Więc pocóż my mamy ratować fabrykę, jeżeli on ją niszczy?
— Któż nam każe ratować?
— A co będziemy jutro jedli?
Takie wykrzykniki i płacz kobiet rozlegały się w zbitym tłumie kilkuset ludzi, bezsilnych wobec klęski. Rzeczywiście ratunek był niepodobny. Zebrani w osłupieniu przypatrywali się pożarowi, który w jednych miejscach potęgował się, w innych dopiero poczynał.
Fabryka przedstawiała szczególny obraz.
Na tle pochmurnej nocy jesiennej widać było kilkanaście olbrzymich gmachów, dziwnie uiluminowanych. Z każdego otworu składów wydobywały się czerwone płomyki, jak pochodnie. W budynku głównym, mającym kształt podkowy, na lewem skrzydle paliło się czwarte piętro, na prawem — dół. Wszystkie sale środkowego gmachu oświetlały lampy gazowe, przy których było widać szybko poruszające się tkackie warsztaty. Na podwórzu, oblanem czerwoną, coraz jaśniejszą łuną, stał ogromny tłum ludzi przestraszonych i narzekających.
Szmerowi głosów ludzkich wtórował huk, turkot i szelest machin.
Z każdą chwilą ogień potężniał; ściany składów prawie zniknęły pod zasłoną dymu i płomieni. Na lewem skrzydle zapalił się dach, na prawem pożar wdarł się na pierwsze piętro i wybuchał oknami parterowemi. Na dziedzińcu robiło się coraz widniej.
Nagle szmer ludzi umilkł. Wszystkich oczy zwróciły się na korpus główny, dotychczas nietknięty. Tam, na drugiem piętrze, między warsztatami, przy świetle gazowych lamp, ukazał się olbrzymi cień człowieka. Cień chodził tam i napowrót, a gdziekolwiek zatrzymał się dłużej, tam po chwili robiło się widniej. Wyciągnięte na warsztatach tkaniny i osnowy, podłoga napojona tłuszczem, drewniane ramy maszyn: wszystko to chwytało ogień z niesłychaną łatwością. Po upływie kilku minut drugie piętro głównego korpusu było już podpalone. Cień ludzki ukazał się na trzeciem piętrze, przeszedł je zwolna i znowu znikł. Wkrótce zobaczono go na sali najwyższej, na czwartem piętrze.
— To on! to on! — mówiono.
Teraz już cała fabryka stała w ogniu. Ze składów bawełny buchał płomień, jak z wulkanu, aż pod obłoki. Ze wszystkich okien prawego skrzydła wydobywał się dym i ogień; na lewem skrzydle dach wyginał się i trzeszczał. Szyby pryskały i z dźwiękiem wylatywały na dziedziniec. W niektórych salach pod cięższemi machinami załamywała się podłoga.
Wśród piekielnego łoskotu, deszczu iskier, obłoków dymu, nad powodzią płomieni, które w korpusie głównym ogarnęły wszystkie piętra, w najwyższej sali wyraźnie widać było cień ludzki. Poruszał się on spokojnie, bez pośpiechu, jak czuwający nad robotnikami dozorca. Niekiedy stawał w którem z mnogich okien i patrzył — niewiadomo czy na tłum zebranych, czy na pałacyk.
Wtem z ogromnym łoskotem zapadł się dach lewego skrzydła. W chwilę później runęło drugie piętro prawego skrzydła. Olbrzymie snopy iskier wzbiły się do góry. Było jasno jak w dzień. W składzie bawełny załamały się odrazu dwa piętra, i na tłum robotników spadł deszcz gorącego popiołu. Zrobiło się duszno. Niektóre machiny głównego korpusu poczęły dziwnie zgrzytać, nareszcie wywracać się. Skutkiem zmniejszenia się oporu, koło rozpędowe machiny parowej obracało się z szaloną prędkością, wydając przytem głos podobny do wycia. Ściany pękały, w jednem miejscu spadł komin, a gruzy jego zatoczyły się aż pod nogi zebranych.
W gmachu głównym dym i ogień chwilami zasłaniał czwarte piętro, na którem widać było cień człowieka, spokojnie chodzącego wzdłuż oświetlonej sali.
Wśród tłumu rozległ się szmer zgrozy, niepodobny do głosów ludzkich. Tłum zaczął poruszać się, krzyczeć, wskazywać na okna...
W stronie fabryki gazu rozległ się stłumiony huk. W sali na czwartem piętrze płomienie lamp błysnęły jaśniej i — zgasły. Ogień ukazał się w dymnikach głównego korpusu. Zatrzeszczał cały gmach i z łoskotem piorunu zapadło się kilka sufitów.
Na dziedzińcu zrobiło się tak gorąco, że tłum cofnął się. Koło rozpędowe machiny parowej toczyło się już wolniej, wreszcie — stanęło.
...W fabryce, jeszcze przed godziną bogatej i ożywionej, wszechwładnie panował ogień. Słychać było trzeszczenie płonących belek, pękanie murów i ciężkie upadki żelaznych części machin.
Adler, znakomity przemysłowiec, nieugięty wyznawca walki o byt, zebrawszy w ciągu kilkudziesięciu lat miljony, dobrowolnie przywalił się ich gruzami.

Fala krzywdy wróciła.

Warszawa w czerwcu 1880 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.