Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga piąta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Wydzieracze gniazd ptasich.

Owej soboty, którą imci pan Clubin przepędził w Torteval, zdarzył się wypadek dość dziwny, o którym nieprędko rozeszła się wieść w okolicy. Albowiem, jak powiedzieliśmy wyżej, wiele rzeczy pozostaje w ukryciu z przyczyny przestrachu, jakim przejmują tych, co byli ich świadkami.
W nony, z soboty na niedzielę — data zdaje się nam być dokładną — troje dzieci wdarło się na stromą skałę Plainmont. Dzieci te wracały do wioski. Wracały od strony morza, gdzie zajmowały się wykręcaniem gniazd ptasich. Wszędy, gdzie są skały nadmorskie ze szczelinami, nie brak dzieci, wykręcających gniazda. Mówiliśmy już o tem. Przypominamy, że to niepokoiło Gilliatta ze względu na ptaki i z powodu dzieci.
Wydzieracze gniazd ptasich należą do uliczników oceanowych, wcale niebojaźliwych.
Noc była bardzo ciemna, gęste pokłady chmur zasłaniały zenit. Wybiła trzecia po północy na wieży kościoła Torteval, wieży okrągłej i spiczastej, podobnej do czapki czarodzieja.
Dlaczego dzieci wracały tak późno? Rzecz bardzo prosta. Poszły polować na gniazda makreli na urwisku Pois d’Aval. Pora roku była łagodna i zalecanki ptasząt wcześnie się zaczęły. Dzieci, przypatrując się krążeniom samców i samic około gniazdek, zapomniały o godzinie. Przypływ morza otoczył je, nie mogły na czas zdążyć do zatoczki, gdzie przyczepiły swą łódkę i musiały czekać na cyplu urwiska Pois, dopóki morze nie ustąpi. Dlatego wracały tak późno w nocy. Na te powroty, z gorączkowym niepokojem oczękują matki, i gdy wreszcie zniknie obawa, radość swoją wyrażają gniewem — a uspokojenie trwogi, szturchańcami. Dzieci te spieszyły dość niespokojnie. Ale spieszyły się, niespiesząc, z pewnem ociąganiem się, jakby miały ochotę nie wracać. Przeczuwały snąć, że nie same pocałunki, ale i coś gorszego je czeka.
Jedno tylko z tych dzieci niczego się nie lękało. Był to sierota, Francuz rodem, dziecię nieznanych rodziców; w owej chwili dość było zadowolone, że nie miało matki. Nikt się o nie nie troszczył, więc też nie było komu gc wybić. Dwaj inni chłopcy byli Guerneseyczycy, z parafji Torteval.
Wdrapawszy się na szczyt skały, trzej wydzieracze gniazd weszli na płaszczyznę, na której stał dom nawiedzony.
Zaraz poczuli przestrach, przestrach niezbędny w każdym przechodniu, zwłaszcza w dzieciach, o tak późnej godzinie i w tak odludnem miejscu.
I mieli ochotę uciekać co tchu starczy, i współcześnie brała ich chętka zatrzymać się i spojrzeć.
Zatrzymali się.
Spojrzeli na dom.
Dom był czarny i straszny.
Pośród pustej płaszczyzny sterczała bryła czarna, symetryczna, ohydna, kwadratowa masa o kątach prostych, podobna do olbrzymiego ołtarza ciemności.
Pierwszą myślą dzieci było uciekać; drugą, zbliżyć się. Nigdy jeszcze nie widziały tego domu o tak późnej godzinie — a jest w człowieku chętka spróbować, co to jest strach. Chłopcy mieli ze sobą małego Francuza i to ich ośmieliło zbliżyć się do domu.
Wiadomo, że Francuzi w nic nie wierzą.
Zresztą w kilkoro raźniej jest spotkać się z niebezpieczeństwem, a bać się we troje, dodaje odwagi.
Przytem chłopcy byli myśliwcami, dziećmi — we trzech razem nie mieli lat trzydziestu; lubili szukać, szperać, dochodzić rzeczy ukrytych; i dlaczegóż mieliby się cofać? Zaglądają w jednę szczelinę, czemużby nie zajrzeć w drugą? Kto idzie na polowanie, nie może przewidzieć, jak daleko pociągnie go namiętność; kto wyjdzie na poszukiwania, nieraz staje się pastwą własnej ciekawości. Chłopcy tyle się napatrzyli gniazd ptasich, że zdjęła ich ochota zajrzeć w gniazdo strachów. Poszperać trochę w piekle — i owszem!
Od zwierzyny do zwierzyny, nabiera się w końcu ochoty polować na djabła. Zaczyna się od wróbli a kończy się na chochlikach. I dzieciak chce wiedzieć, co ma sądzić o widmach, któremi straszyli go starsi. I pragnie poznać więcej cudownych historji o strachach, niż ich opowiadają stare piastunki.
Takie myśli snuły się bezładnie w głowach guerneseyskich wydzieraczy gniazd, i wkońcu dodały im otuchy. Chłopcy śmielej poszli ku domowi.
Zresztą na małym Francuziku, który pokrzepiał ich odwagę, można było coś polegać. Rezolutny to był chłopczyna, terminator u cieśli okrętowego, dzieciak z grubym głosem, wcześnie dojrzały; sypiał pod szychtami lub w szopie na słomie, zarabiał na życie, zatykając w okrętach szpary, lubił wdzierać się na mury i drzewa, bez skrupułów co do jabłek, około których przechodził; pracował na okrętach wojennych, był dzieckiem losu, przybłędą, wesołym sierotę, urodził się we Francji, a nie wiedział, w którem miejscu — dosyć powodów, by był junakiem; chętnie i szczodrze wspomagał biedniejszych, był zarazem bardzo złośliwym i bardzo dobrym jasnym blondynem, i znał się trochę z Paryżanami. Jak na teraz zarabiał szylinga dziennie zatykaniem szpar w łodziach rybackich, które naprawiano w Pequerries. Gdy mu przyszła ochota, robił sobie wakacje i szedł wykręcać gniazda. Takim był mały Francuzik.
Samotność miejsca miała coś w sobie grobowego. Czułeś tam groźną, złowrogą niedotykalność tajemnicy. Płaszczyzna milcząca i naga, w małej odległości niknęła z oczu, strome jej brzegi pędziły ku przepaści. Na dole, morze umilkło. Wiatr ucichł. Źdźbła trawy nie poruszały się nawet.
Mali myśliwcy z Francuzikiem na czele, zwolna postępowali naprzód przypatrując się domowi.
Jeden z nich później, opowiadając nocną przygodę zrobił uwagę: że „Dom nic nie mówił”.
Wstrzymując oddech zbliżali się doń, jakby do dzikiego zwierza.
Wdarłszy się na złom skały, który od strony morza kończy się pewnego rodzą u międzymorzem, z opok, po których z trudnością można było chodzić, doszli dość blisko do rudery, ale widzieli tylko facjatę południową, całą zamurowaną; nie śmieli jeszcze posunąć się dalej i zawrócić na lewo, bo tam, rzecz straszna pomyśleć! zobaczyliby drugą facjatę z dwoma otwartemi oknami.
Wszelako odważyli się, gdy terminator Francuzik szepnął: zwracajmy na lewo. Z tamtej strony ładniej; trzeba zobaczyć dwa czarne okna.
Zwrócili się na lewo i doszli do drugiej strony domu.
Dwa okna były oświecone.
Dzieci w nogi.
Gdy ubiegły spory kawał drogi, Francuzik obejrzał się.
— Patrzajcie! rzekł, nie ma już światła.
W istocie nie było już światła w oknach. Czarny kontur rudery, niby cień na ścianie, rysował się na mglisto sinem tle nieba.
Strach nie minął, ale ciekawość wróciła. Wydzieracze gniazd ptasich znów zbliżyli się.
Nagle, w obu naraz oknach błysnęło światło.
Dwaj chłopcy z Tortevalu wzięli nogi za pas i czmychnęli. Djablik Francuz nie postąpił naprzóp ale też i nie cofnął się.
I stał nieruchony z twarzą obróconą ku domowi, i patrzył.
Jasność zaćmiła się i znów zabłysła. Straszny widok! Odblask światła padał strugą ognistą na trawę zwilżoną nocną rosą. Czasami światło rysowało na ścianach wewnętrznych czarne profile ruchome i cienie głów olbrzymich.
Zresztą w ruderze nie było sufitów, ani przepierzeń, tylko cztery ściany i dach; więc gdy światło ukazało się w jednem oknie, musiało także oświecić i drugie.
Widząc, że terminator ciesielski zatrzymał się, dwaj inni wydzieracze gniazd ptasich zwolna powrócili jeden za drugim, drżący ze strachu, ale ciekawi. Terminator rzekł do nich pocichu: strachy są w domu. Widziałem nos jednego. — Dwaj malcy z Torteval przytulili się do Francuzika, i zasłonieni jego postacią wspięli się na palcach, i przez jego ramię spojrzeli także na widma.
Ze swej strony rudera zdawała się także na nich patrzeć. W niemej, ciemnej przestrzeni miała dwie ogniste źrenice. Były to okna. Światło ciemniało, ukazywało się i znów gasło, jak zwykle światła djabelskie. Prawdopodobnie w tych złowrogich przerwach złe duchy wchodzą i wychodzą z piekła. Otchłań otwiera się i znów zamyka. Okno grobowe sprawiało efekt ślepej latarki.
Nagle gruba ciemność, ludzką mająca postać, ukazała się w jednem z okien, jakby przychodziła z zewnątrz, i zagłębiła się we wnętrze domu. Zdawało się, że ktoś wszedł.
Strachy zwykle oknem wchodzą.
Przez chwilę światło żywiej zajaśniało, potem zagasło i już się nie pokazało. Dom znów był czarny. Naówczas dał się słyszeć szelest podobny do głosów. Zawsze tak bywa; gdy widzisz, nic nie słyszysz — a gdy nic nie widzisz, słyszysz zato.
Noc na morzu dziwnie jest milczącą. Milczenie mroku jest tam głębsze niż gdzieindziej. Gdy wiatr nie świszczy, gdy fale nie szumią, na ruchliwych tych przestworzach, gdzie zwykle niedosłyszysz lotu orłów, usłyszałbyś, jak mucha przelatuje. Ten spokój grobowy złowrogo uwydatniał szmer wychodzący z rudery.
— Chodźmy bliżej, rzekł Francuzik.
I postąpił krok ku domowi.
Dwaj inni byli tak przestraszeni, że zdecydowali się iść za nim. Nie śmieli bowiem uciekać sami.
Gdy minęli dość sporą kupę chrustu, który niewiedzieć dlaczego uspokajał ich w tej samotności, zaszeleściły gałązki i puszczyk wyleciał z krzaku. Lot puszczyków jest dziwnie krzywy i niepokojący, Ptak minął z ukosa chłopców utkwiwszy w nich okrągłe i błyszczące w ciemnościach oczy.
Malcy zadrżeli, idąc za Francuzikiem.
Ten zaś przemówił do puszczyka:
— Wróbelku, zapóźno ostrzegasz. Już nie czas cofać się. Muszę zobaczyć.
I postąpił naprzód.
Pomimo chrupania suchego zielska pod kutemi podeszwami jego grubych trzewików, można było słyszeć to głośniejszy, to cichszy szelest, jaki wychodził z rudery, podobny do rozmowy kilku osób.
Po chwili Francuzik dodał:
— Zresztą tylko głupcy wierzą w duchy.
Junactwo wśród niebezpieczeństwa dodaje wagi ociągającym się żołnierzom i popycha ich przód.
Dwaj malcy z Torteval szli dalej krok w za terminatorem ciesielskim.
Tymczasem głosy z rudery dochodziły coraz wyraźniej i donośniej. Dzieci słuchały. Ucho miewa także swoje powiększające złudzenia. Było to coś więcej niż szepty, niż gwar, ale mniej niż wrzawa. Czasami doleciały dwa lub trzy słowa wyraźnie wymówione. Niepodobna było zrozumieć tych słów, tak dziwacznie brzmiały.
Dzieci stanęły, słuchały, i znów szły dalej.
— Doprawdy! rozmowa duchów, mruknął terminator ciesielski; ale ja nie wierzę w duchy.
Malcy z Torteval mieli wielką ochotę zrejterować za kupę chrustu, byli jednak dość oddaleni od tego szańca, a ich przyjaciel terminator wciąż szedł ku ruderze. Bali się dotrzymać mu kroku, a nie śmieli go opuścić.
I zwolna, pełni trwogi, szli za nim.
Terminator obrócił się ku nim i rzekł:
— Sami wiecie, że to nieprawda. Niema strachów na świecie.
Dom stawał się coraz wyższym i wyższym. Głosy dolatywały coraz wyraźniej.
Dzieci zbliżały się do rudery.
Zbliżając się spostrzegły, że w domu było jakieś niby przyćmione światło. Rzeczywiście blatfawe światło rozlane we wnętrzu domu, zdawało się wychodzić ze ślepej latarki: przy takiem oświetleniu zwykli czarownicy oddawać cześć djabłu.
Podstąpiwszy dość blizko, dzieci stanęły.
Jeden z malców Tortevalu, ośmielił się zrobić uwagę:
— To nie duchy; to białe damy.
— A co tam wisi przy oknie?
— Coś nakształt postronka.
— To wąż.
— Stryczek wisielca, rzekł z powagą Francuzik. Takie rzeczy przydadzą się duchom. Ale ja w nie nie wierzę.
I w trzech susach stanął pod ścianą rudery. To junactwo gorączkowe było złączone z trwogą.
Dwaj inni, drżąc ze strachu, poszli za jego przykładem, i przytulili się do Francuzika, jeden z prawej, drugi z lewej strony. Dzieci przyłożyły ucha do ściany. Rozmowa wciąż toczyła się w domu.
Widma tak mówiły zepsutem hiszpańskim narzeczem:
— Więc rzecz ułożona?
— Ułożona.
— Zgoda?
— Zgoda.
— Pewien człowiek zaczeka tu i odpłynie do Anglji z Blasquitem.
— A zapłaci?
— Zapłaci.
— Dobrze więc, Blasquito zabierze tego człowieka na swoją łódkę.
— Nie będzie się go wypytywał skąd pochodzi?
— Nam nic do tego.
— Nie zapyta nawet o nazwisko?
— A to na co? Co nam po nazwisku, byle miał nabity worek.
— Dobrze; więc ów człowiek, czeka w tym domu.
— Trzeba pomyśleć, żeby miał co jeść.
— Znajdzie.
— Gdzie?
— W tym worku, który tu z sobą przynoszę.
— Bardzo dobrze.
— Czy mogę go tu zostawić?
— Kontrabandziści nie są złodziejami.
— A wy, kiedy wyruszacie na morze?
— Jutro rano. Gdyby wasz człowiek był gotów, zabralibyśmy go zaraz.
— Nie jest gotów.
— Jak mu się podoba.
— Ile dni ma czekać w tym domu?\
— Mniej więcej, dwa, trzy lub cztery dni.
— Czy pewno wróci Blasquito?
— Z pewnością.
— Tu? Do Plainmont?
— Do Plainmont.
— W którym tygodniu?
— W przyszłym.
— Którego dnia?
— W piątek, w sobotę lub w niedzielę.
— I nie zawiedzie?
— Jest przecie moim imiennikiem.
— I w każdej porze tu przybywa?
— W każdej. Człek to odważny. Ja jestem Blasco, a on Blasquito.
— Tak więc niechybnie przybędzie do Guernesey?
— Ja przybywam jednego miesiąca, a on drugiego.
— Rozumiem.
— Licząc od przeszłej soboty tydzień, od dziś za pięć dni Blasquito przyjedzie.
— A jeśli morze będzie nieużyte?
— Jeśli burza?
— Tak.
— Blasquito nie przybędzie tak prędko, ale przybędzie.
— Skąd?
— Z Bilbao.
— A dokąd się uda?
— Do Portland.
— Dobrze.
— Lub do Tor Bay.
— Tem lepiej.
— Wasz człowiek może być spokojnym.
— Blasquito nie zdradzi?
— Tchórze tylko są zdrajcami. My jesteśmy odważni. Morze jest świątynią zimy. Zdrada jest świątynią piekła.
— A czy nikt nas tu nie słyszy?
— Niepodobieństwo. Nikt nie słucha i nikt nie patrzy, bo strach tworzy dokoła pustynię.
— Wiem o tem.
— Ktoby odważył się nas podsłuchiwać?
— Macie rację.
— Zresztą, choćby podsłuchiwano nic nie zrozumieją. Mówimy djabelskim językiem, którego nikt nie zna. Wy umiecie nim mówić, co dowodzi, że należycie do naszych.
— Przyszedłem ułożyć się z wami.
— Dobrze.
— A teraz pójdę.
— Zgoda.
— A jeśli podróżny zechce, by Blasquito powiózł go gdzieindziej, niż do Portland lub Tor Bay?
— To powiezie, niech tylko grubo zapłaci.
— I Blasquito zrobi to, co zechce ów człowiek?
— Blasquito zrobi wszystko za pieniądze.
— Czy dużo trzeba czasu, by dostać się do Tor Bay?
— To zależy od fantazji wiatrów.
— Ośm godzin?
— Czasem mniej, czasem więcej.
— I Blasquito będzie posłuszny swemu pasażerowi.
— Jeśli morze będzie posłuszne Blasquitowi.
— Dobrze mu zapłaci.
— Złoto jest złotem, a wiatr wiatrem.
— Macie rację.
— Człowiek ze złotem robi co może, ale Bóg robi z wiatrem co zechce.
— Człowiek, który zamierza odpłynąć z Blasquitem będzie tu w piątek.
— Dobrze.
— O jakiej porze przybywa Biasquito?
— W nocy. W nocy przybywa i w nocy odjeżdża. Mamy żonę zwaną Morzem i siostrę, która się zowie Nocą. Żona zwodzi czasami, ale siostra nigdy.
— Więc wszystko ułożone. Bywajcie zdrowi.
— Dobranoc. Może łyk wódki na drogę?
— Dziękuję.
— Smaczniejsza od ulepku.
— Mam tedy wasze słowo.
— Jestem człowiek honorowy.
— Żegnam.
— Wy jesteście szlachcicem, a ja rycerzem!
Oczywistem było, że tylko djabli mogli tak mówić. Dzieci nie słuchały już więcej i tym razem na dobre drapnęły, gdyż mały Francuzik, nareszcie przekonany, uciekał równie szybko, jak drudzy.
We wtorek, po tej sobocie, imci pan Clubin wrócił z Durandą do St. Malo.
Tamaulipas wciąż jeszcze stał na kotwicy.
Imci pan Clubin, kopcąc z fajki zapytał właściciela oberży Jana:
— Cóż, kiedy wyrusza ten Tamaulipas?
— Pojutrze, we czwartek, odpowiedział oberżysta.
Tego wieczora Clubin jadł przy stole strażników nadbrzeżnych, i przeciw swemu zwyczajowi wyszedł zaraz po wieczerzy. Nieobecność ta była powodem, że nie zajrzał do kantoru Durandy i że nie był obecny przy jej ładowaniu. To zaniedbanie w człowieku tak punktualnym zaraz spostrzeżono.
Jak się zdaje, Clubin rozmawiał czas pewien ze swoim przyjacielem wekslarzem.
I nie wrócił, jak we dwie godziny po zadzwonieniu na gaszenie ognia po domach. A że dzwon pararafjalny daje ten sygnał o godzinie dziesiątej, była więc północ, gdy Clubin szedł na spoczynek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.