Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak rzekliśmy, Giiliatta nie lubiono w parafji. Wstręt ten był bardzo naturalnym, powodów doń było poddostatkiem. Najprzód dostarczył ich dom, w którym mieszkał, potem własne jego pochodzenie. Co to była za kobieta? i skąd wzięło się to dziecię? Miejscowi mieszkańcy nie lubią zagadkowych przybyszów. Dalej jego ubiór, jakby rzemieślniczy, wtenczas gdy Gilliat, chociaż niebogaty mógł jednak żyć nic nie robiąc. Dalej ogród, który uprawiał szczęśliwie i, który rodził mu ziemniaki, pomimo burz w czasie porównania dnia z nocą. Wreszcie wielkie księgi, leżące na półce, które czytywał.
Jeszcze inne były powody.
Dlaczego żył samotny? Dom Gilliata był jakby szpitalem, a on sam siedział w nim oddzielony od ludzi, jakby na kwarantannie. Jakże się nie miano dziwić jego odosobieniu? zwalono też na niego odpowiedzialnością za próżnię, którą go otoczono.
Nigdy w kościele nie bywał, a często wychodził w nocy. Rozmawiał z czarownikami. Raz widziano, jak siedział w trawie z miną osowiałą. Odwiedzał starożytne granitowe pomniki i kamienie wróżek, rozproszone po okolicy. Zdawało się pewnem, iż widziano go raz kłaniającego się uprzejmie tak zwanej Śpiewającej Opoce. Kupował wszystkie przynoszone mu ptaki i wypuszczał je na wolność. Był grzeczny z mieszczanami, których spotykał na ulicach w Saint-Samson, ale chętnie nakładał drogi, by ich wyminąć. Często łowił ryby i zawsze powracał ze zdobyczą. Pracował w ogrodzie w dni niedzielne. Miał szkocki rożek, kupiony u żołnierzy przechodzących przez Guernesey i o zmierzchu przygrywał sobie na nim, usiadłszy na skale nad brzegiem morza. Robił poruszenia jakby coś siał. Co tu począć z takim człowiekiem?
Co do książek pozostałych po zmarłej kobiecie, a które czytywał, te także niepokoiły. Wielebny Joachim Herode, pastor w Saint-Sampson wszedłszy do domu Gilliatta dla pogrzebania zmarłej kobiety, wyczytał na grzbietach tych książek następujące tytuły: Dykcjonarz Rosie’ra; Kandyd, przez Woltera; Rady dla ludu, zdrowia dotyczące, przez Tyssota.
Wielebny pastor zauważył na jednej książce tytuł prawdziwie dziwaczny i groźny: De Rhubarbaro.
Nadmienimy jednak, że ponieważ dzieło to, jak wskazuje ów tytuł, było pisane po łacinie, wątpić więc trzeba, by Gilliatt, nieznający tego języka, czytywał je.
Ale właściwie najwięcej obwiniają człowieka za te właśnie książki, których on nie czyta. Hiszpańska inkwizycja zawyrokowała o tem stanowczo.
Zresztą co do książki owej był to poprostu traktat doktora Tillingiusa o rumbarbarum, drukowany w Niemczech w r. 1679.
Nie można było wiedzieć na pewno, czy Gilliatt nie rzuca uroków, nie przyrządza czarnoksięskich napojów i „odwarów;“ a widziano u mego rozmaite.
Poco wieczorami a czasami i o północy wychodził na morskie wybrzeże? oczywiście po to, by się rozmówić ze złemi duchami, unoszącemi się we mgle ponad morzem.
Razu pewnego dopomógł czarownicy z Torteval wyciągnąć z błota wózek. Była to stara baba, nazwiskiem Moutonne Gahy.
Podczas spisu ludności, odbywającego się na wyspie, zapytany o rodzaj zajęcia, odpowiedział: Rybak, kiedy jest ryba do złowienia; czy może podobać się komu taka odpowiedź!
Ubóstwo i zamożność są to pojęcia względne. Gilliatt miał pole i dom, więc w porównaniu z temt, którzy nic nie mają, nie był biednym. Pewnego dnia, by go wypróbować, a może by zrobić krok ku niemu — są bowiem kobiety, które poślubiłyby samego djabła, byle bogatego — jedna dziewczyna zapytała Gilliatta, kiedy się ożeni? A on jej odpowiedział, wtenczas, kiedy Śpiewająca Opoka pójdzie za mąż.
Owa Śpiewająca Opoka jestto wielki kamień sterczący na polu tuż koło gruntów pana Lemézurier de Fry. Na kamień ten należy dawać pilne baczenie; niewiedziec co on tam robi. Słychać tam czasami piejącego kuguto, a nie widać go; rzecz to wielce nie mila. Zresztą dowiedzionem jest, iż położyły go tu złe duchy, latające zwykle w nocy, gdy grzmi, w tumanach czerwonych obłoków, we wstrząśnionem powietrzu. Zna ich dobrze pewna kobieta mieszkająca w Grand Mielles. Pewnego wieczora, gdy duchy te znajdowały się na rozdrożu, taż sama kobieta mówiła do wieśniaka jadącego tamtędy i niewiedzącego jaką wybrać drogę; Ich zapytaj, to istoty usłużne, chętnie gawędzą z ludźmi. Można się grubo założyć, że kobieta ta jest czarownicą.
Nie bez żadnych powodów Gilliatt miany był za czarownika. Raz podczas burzy, o północy, gdy znajdował się sam w łodzi od strony Sommeilleuse, słyszano go, jak się kogoś pytał
— Można przepłynąć tędy?
A głos ze szczytu skały odrzekł mu:
— Tylko śmiało!
Do kogoż więc mówił, jeżeli nie do tego, który mu odpowiedział? To zdaje się jasnem.
Podczas innego burzliwego wieczora, tak ciemnego, iż nic nie było widać, tuż koło Catirau, podwójnego szeregu skał, gdzie w piątki harcują czarownice, kozy i upiory, zdawało się niektórym jakoby słyszeli głos Gilliatta, w tej oto straszliwej rozmowie:
— Jak się ma Vesin Brovard? (Był to mularz, który niedawno spadł z dachu).
— Lepiej mu.
— To dziwna! spadł z wyżej, niż z tego tu słupa. Dobrze, że sobie czego nie połamał.
W zeszłym tygodniu piękny był czas do zbierania szczątków wyrzuconych przez morze.
— Lepszy jak dziś.
— Patrz go! nie wiele będzie ryb na targu.
— Wiatr zbyt mocny.
— Nie podołają zarzucić sieci.
— Jak się ma Katarzyna?
— Jest na robocie.
Wyraźnie ta Katarzyna była upiorem.
Według wszelkich pozorów Gilliatt zajmował się nocnemi praktykami. Przynajmniej nikt o tem nie wątpił.
Widziano go czasami wylewającego na ziemię wodę z własnego dzbanka; a przecież woda wylana na ziemię tworzy szatańskie postacie.
Na drodze Saint-Sampson, koło kopca numer 1, leżą trzy kamienie, ułożone w kształcie schodów. Na płaszczyźnie nad niemi, dziś pustej, stał niegdyś krzyż, a może szubienica. Kamienie te są bardzo złośliwe.
Ludzie stateczni i osoby ze wszech miar zasługujące na zaufanie zapewniają, iż widziały, jak przy tych kamieniach Gilliatt rozmawiał z ropuchą. A przecież niema ropuch w Guernesey; Guernesey posiada wszelakie żmije, a ropuchy wszystkie są w Jersey.
Więc owa ropucha musiała wpław przybyć dla mówienia się z Gilliattem. Była to przyjacielska pogadanka.
Są to fakta sprawdzone; za dowód mogą służyć owe trzy kamienie leżące tam do tej pory.
Ktoby wątpił, ten może pójść i przypatrzyć się im; a nawet dość blisko znajduje się dom, na którego rogu czytamy szyld taki: handlarz bitego i żywego bydła, starych lin, żelaza, kości i prymki; skóry do wypłat i usług.
Nikt uczciwy nie zaprzeczy istnieniu tych kamieni i tego domu. — Wszystko to szkodziło Gilliattowi.
Tylko ciemni ludzie nie wiedzą, ze największem niebezpieczeństwem wód kanału La Manche jest król Auxcriniers’ów. Nie masz niebezpieczniejszej morskiej istoty. Kto go widział, ten niezawodnie doświadczał rozbicia. Mały on, gdyż jest karłem — i głuchy, gdyż jest królem. Zna nazwiska wszystkich, którzy zginęli w morzu i wie w którem miejscu leżę; do gruntu zbadał cmentarz oceanu. Głowa jego u dołu szeroka, w górze wąska, tułów krępy, brzuch obwisły i niezgrabny, na czaszce guzy, krótkie nogi, długie ramiona, w miejscu stóp skrzele, zamiast dłoni szpony, szerokie zielone oblicze — takim jest ów król. Szpony ma z płetwami, a skrzela z pazurami. Wystawmy sobie rybę upiora o ludzkiej twarzy! By dać sobie z nim radę, trzeba go albo exorcyzmować, albo złowić w sieci. W każdym razie jest on złowróżbny. Nic tak nie pozbawia otuchy jak jego widok. Niekiedy na szczycie fal lub wielkich morskich bałwanów, poza mgłę, widać zarys jakiejś istoty o niskiem czole, zadartym nosie, obwisłych uszach, ogromnej gębie bez zębów, brwiach jak krokwie i modrych oczach. Przy sinem świetle błyskawicy istota owa wygląda czerwono, a blado przy połysku purpurowym, — woda się leje z jego brody twardej, i szeroko rozpostartej na błonie w kształcie peleryny, ozdobionej czternastoma muszlami, których siedm jest z przodu i siedm z tyłu. Niepospolite są te muszle dla znających się na tem. Król widzialny bywa tylko podczas wzburzenia morza. Jestto złowróżbny skoczek burzy. Kształty jego zarysowuję się we mgle, przy wietrze wiejącym od brzegu, lub podczas deszczu. Łuska, jak kaftan okrywa mu boki. Podnosi się na szczycie fal wytryskujących pod naciskiem wiatru i kurczęcych się jak stolarskie wióry. Cały wystaje ponad pianę i jeżeli na widnokręgu znajduje się jaki statek w niebezpieczeństwie, wówczas tańczy on blady z przelotnym uśmiechem twarzy, wyrazem szalonym i straszliwym. Niedobre to spotkanie. W czasie kiedy w Saint-Sampson zajmowano się pomiędzy innemi przedmiotami także i Gilliattem, ostatni, którzy widzieli króla Auxcriniers’ów, zaręczali, że miał on przy swej pelerynie tylko trzynaście muszli. Trzynaście... był też tem niebezpieczniejszy. Ale co się stało z czternastą? Czy ją dał komu? I komu mianowicie? Nikt na to nie umiał odpowiedzieć i ograniczono się na domysłach. To tylko pewna, że p. Lupin-Mabier w Godaines, obywatel słuszny, właściciel ośmdziesięciu kawałów gruntu, gotów był zeznać pod przysięgą, iż widział raz w ręku Gilliatta bardzo szczególną muszlę.
Nie rzadko można było słyszeć pomiędzy wieśniakami następujące rozmowy:
— Prawda, sąsiedzie, że pięknego mam wołu?
— Odęty, sąsiedzie.
— Tak, i to prawda.
— Lepszy na łój, jak na mięso.
— O??
— Czyś pewny, że Gilliatt nie patrzał na niego?
Gilliat stawał czasem na polu blisko oraczów, lub przy ogrodowym płocie niedaleko od ogrodników i zdarzało się, iż przemawiał do nich tajemniczemi słowy:
— Gdy kwitnie świerzbnica, koście jęczmień ozimy.
— Jesion się zieleni, nie będzie już mrozu.
— Podczas letniego przesilenia dnia z nocą, kwitnie oset.
— Jeżeli w czerwcu deszczu niema, kłosy zbożowe bieleją i śniedź rzuca się na nie.z
— Gdy na dzikiej wiśni tworzą się grona, nie ufajcie pełni.
— Jeżeli szósty dzień księżycowy jest taki sam, jak czwarty lub piąty, wtedy przez całą lunację będzie takaż sama pogoda, w pierwszym wypadku dziewięć razy na dwanaście, a w drugim jedenaście na dwanaście.
— Miej oko na sąsiada prawującego się z tobą. Miej się na baczności przed jego złośliwością. Wieprz napojony gorącem mlekiem zdycha. Krowa, gdy się jej natrze zęby porem, przestaje jeść.
— Świeże stynki odpędzają gorączkę.
— Gdy się ukazują żaby, siej melony.
— Wątrobnik kwitnie, — siej jęczmień.
— Lipa kwitnie, koś łąkę.
— Gdy wiąz kwitnie, odkrywaj inspekta, a gdy tytuń, zamykaj cieplarnie.
I rzecz okropna! kto posłuchał rady dobrze na tem wychodził.
Jednej nocy czerwcowej, gdy na piaszczystem wybrzeżu Gilliatt grał sobie na swym rogu, połów makrel chybił.
Pewnego wieczora, podczas odpływu morza, na żwirowatej płaszczyźnie naprzeciw domu Gilliatta, wywrócił się wóz naładowany morskiem zielem. Gilliatt zapewne obawiał się, by go za to nie pociągnięto do sądu, gdyż usilnie dopomagał do podźwignięcia wozu i sam kładł na niego ładunek.
Mówiono o Gilliacie, że lubił zaglądać do studzien, a to niedobrze gdy się ma złe oko, to też gdy raz w jednej ze studzien blisko Saint-Pierre-Port, woda się zepsuła, właścicielka studni rzekła do Gilliatta: przypatrzno się tej wodzie, i podała mu pełną szklankę. Sam Gilliatt przyznał, że woda jest gęsta. Kobieta, niedowierzając mu, rzekła na to: a więc napraw mi ją. Gilliatt począł wtedy zadawać jej pytania: czy ma oborę? czy obora ma rynsztok? czy rynsztok ten nie przechodzi w pobliżu studni? — Na wszystko to otrzymał odpowiedź potwierdzającą. Następnie poszedł do obory, poprawił rynsztok, zwróci! go w inną stronę i woda w studni znowu była dobra. Rozmaicie o tem mówiono w okolicy: choroba owej studni i jej zdrowie musiały mieć przyczynę, a trudno nie mniemać, że Gilliatt nie urzekł wody.
Przybywszy raz do Jersey, zamieszkał, jak zauważono na ulicy des Alleurs. Nazwa ta oznacza upiory.
Spostrzeżono raz jak Gilliattowi szła krew z nosa. To był fakt ważny. Pewien kapitan okrętowy, wielki podróżnik, który prawie cały świat objechał, twierdził, iż u Tunguzów wszystkim czarnoksiężnikom idzie krew z nosa. Tam, wiadomo już dobrze, co to za ptaszek, któremu idzie krew z nosa. Wszakże ludzie rozsądni zrobili uwagę, iż to co cechuje czarowników pomiędzy Tunguzami, nie koniecznie może ich oznaczać na wyspie Guernesey.
W okolicach Saint-Michel widziano Gilliatta, jak zatrzymywał się na łące obok pewnego pólka, przylegającego do wielkiego gościńca. Gilliatt gwizdnął i wkrótce przyleciał kruk, a po chwili sroka. Okoliczność ta była poświadczona przez dostojnego człowieka, który następnie został jednym z dwunastu, umocowanych do ułożenia nowej księgi pomiarowej dóbr królewskich.
W Hamel niedaleko od Epine, mieszkały stare kobiety, które twierdziły napewno, iż jednego poranku o samym brzasku słyszały, jak jaskółki wołały Gilliatta.
Niedobry był też ten Gilliatt.
Raz jakiś człeczyna bił osła. Osieł ani ruszył z miejsca. Biedaczysko uderzył go kilkakrotnie drewnianym chodakiem w brzuch i osieł padł. Gilliatt poskoczył by go podnieść, ale osieł już nie żył. Gilliatt dał policzek biednemu właścicielowi osła!
Innego znowu dnia, widząc chłopca złażącego z drzewa z gniazdem małych ptasząt nieopierzonych, prawie nagich, Gilliatt odebrał chłopcu gniazdo i do takiego stopnia posunął złośliwość, iż odniósł je nazad na drzewo.
Ganili mu to przechodnie; a Gilliatt pokazywał im tylko matkę i ojca ptasząt, które krzyczały z wierzchołka drzewa i wkrótce powróciły na gniazdo. Miał on słabość do ptaków. Jestto ogólna oznaka czarnoksiężnika.
Uciechą dzieci jest wydzieranie gniazd mew na wybrzeżach. Przynoszą one mnóstwo jajek niebieskich, żółtych i zielonych, z których wylepiają się ozdoby na gzemsach kominków. Prawda, że ponieważ wybrzeża są strome, czasami dziecię ślizga się, pada i zabija. Ale też nic piękniejszego nad parawany, ozdobione jajkami ptaków morskich. Gilliatt nie wiedział już jak ludziom dokuczać. Gramolił się z narażeniem własnego życia po skałach i zawieszał na nich pęki siana i wszelkiego rodzaju straszydła, byle tylko ptactwo tam się nie gnieździło, a zatem i dzieci tam nie łaziły.
Oto dlaczego Gilliatt był nienawidzony w okolicy. I części tego wszystkiego byłoby dosyć.