Pracownicy morza/Część trzecia/Księga druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Radość zmieszana z niepokojem.

Mess Lethierry dzwonił z całej siły. Nagle zatrzymał się, gdyż jakiś człowiek ukazał się z za węgła domu. Był to Gilliatt.
Mess Lethierry pobiegł ku niemu, albo raczej rzucił się nań, ujął rękę w swoje pięście i patrzył przez chwilę w oba oczy, milcząc zachwycony.
Po chwili, wstrzsnął go gwałtownie, ścisnął w swych objęciach, zaprowadził do sali na dole, piętą popchnął drzwi, które pozostały na wpół otwarte, siadł łub raczej padł na krzesło przy wielkim stole, na który padało światło księżyca, blado oświcające twarz Gilliatta i głosem, w którym łkania mieszały się z wybuchami śmiechu, zawołał.
— A mój synu! zacny chłopcze! Gilliacie! Wiedziałem, że to ty! Krypa — do króćset! opowiedz jak to było. Więc tam poszedłeś! Spalonoby cię na stosie przed stu laty. Toć to czary! Nie brak ani jednej śrubki. Obejrzałem wszystko, wypróbowałem wszystko Domyślałem się, że koła są w dwóch skrzyniach. Jesteś nareszcie! Szukałem cię w kajucie. Dzwoniłem umyślnie. Szukałem cię. Mówiłem sobie: Gdzież on się podział? Zjem go, dalibóg! Przyznać trzeba, że się dzieją rzeczy nadzwyczajne. Ta bestja wraca ze skały Douvres. Przynosi mi napowrót życie. Do pioruna! tyś anioł, nie człowiek. Tak, tak, doprawdy, to moja maszyna. Nikt temu nie uwierzy. Patrzeć będą, dotykać i powiedzą: Nieprawda! A jednak wszystko jest, do króćset! Wszysciusieńko! Nie brak ani jednej blaszki. Rura do ciągnienia wody ani drgnęła. Niesłychana rzecz; nic nie zostało uszkodzone. Dość tylko trochę posmarować oliwą. Ale jakżeś ty to zrobił? I pomyśleć, że Duranda znów będzie w ruchu! Osada kół rozebrana jakby przez jubilera. Chłopcze, daj mi słowo honoru, żem nie zwarjował.
Lethierry powstał, odetchnął i tak mówił dalej:
— Przysięgnij na to. Co za przewrót! Szczypię się i czuję, że nie marzę. Jesteś mem kochanem dzieckiem, mym poczciwym chłopcem, moim Panem Bogiem. Ach! mój synu! I tyś poszedł szukać tej łajdaczki maszyny! Na burzliwem morzu! w tej pułapce skał przeklętych! Widziałem siła dziwnych rzeczy w mem życiu. Ale nigdy nic podobnego. Widziałem Paryżan, istnych szatanów. A jednak zjedliby djabła, czyby to zrobili. To gorsze o i Bastylji. Widziałem w okolicach Buenos-Ayres rolników, orzących łany gałęzie zamiast pługa, a miasto brony, pękiem cierni związanych rzemieniem — a jednak przy takiej uprawie roli zbierają ziarna zboża duże jak orzechy. Fraszka to w porównaniu z twojemi przewagami. Dalibóg, dokazałeś cudu, niech cię djabli porwą! Rzuć mi się na szyję kochany chłopcze. Całe szczęście kraju tobie będą winni. Toż dopiero zaczną burczyć w St. Sampson! Natychmiast zajmę się zrobieniem łodzi, A to dziwna, ani jeda śrubka nie złamana! Panowie, czy słyszycie — był w Douvres. Powiadam wam, był w Douvres. I to sam. W Douvres! Śliczny krzemyk, gorszego nie znajdziesz na świecie. Wiesz już zapewne, czy ci nie mówiono? rzecz dowiedziona, umyślnie to zrobił; ten Clubin zatopił Durandę, żeby mi skraść pieniądze, które miał oddać. Spoił Tangrouille’a. Długa historja zbójecka, opowiem ci ją innym razem. I ja, stary niedołęga, ufałem Clubinowi! Ale złapał się zbrodzień, bo już się stamtąd nie wygrzebał. Dobrze ci łotrze, zapomniałeś, że jest Pan Bóg sprawiedliwy! Posłuchaj, Gilliatt, zaraz zabierzemy się do roboty i odbudujemy Durandę. Damy jej więcej dwadzieścia stóp. Teraz parowce robią dłuższe. Kupię drzewa w Gdańsku i w Bremen. Teraz, gdy jest maszyna, łatwo znajdę kredyt. Zaufanie wróci.
Mess Lethierry umilkł, podniósł oczy w górę z tem spojrzeniem, które widzi niebo przez sufit, i mruknął: Bóg dopomoże.
Potem średnim palcem prawej ręki dotknął czoła między brwiami, paznokieć opierając o początek nosa, co oznacza przejście projektu do mózgu i znów się odezwał:
— Wszelako, by rozpocząć wszystko na wielką skalę, trochę gotówki bardzoby mi się przydało. Ach, gdybym miał owe trzy banknoty, owe siedemdziesiąt pięć tysięcy franków, które ten zbój Rantaine mi oddał, a ten drugi zbój Clubin znów ukradł!
Gillatt, nic nie mówiąc, poszukał w kieszeni, wyjął jakiś przedmiot i złożył przed nim na stole. Był to trzos skórzany, który z powrotem przynosił. Otworzył i rozłożył na stole ów trzos, we wnętrzu którego można było przy świetle księżyca przeczytać wyraz Clubin; z kieszonki wyjął pudełko, a z pudełka trzy świstki papieru, które rozwinął i podał mess Letthierry’emu.
Mess Letthierry patrzył na te świstki. W pokoju było dość jasno i mogłeś doskonale przeczytać cyfrę 1000 i wyraz thousant. Mess Lethierry wziął do rąk trzy bilety, położył je na stole jeden obok drugiego, spojrzał na nie, spojrzał na Gilliatta, przez chwilę, był jak osłupiały, a potem zawołał z wybuchem:
A, i to jeszcze przynosisz! Cudów dokazujesz, mój chłopcze. Banknoty moje! wszystkie trzy! każdy po tysiąc funtów! moje siedemdziesiąt pięć tysięcy franków! Więc zstąpiłeś chyba do piekieł! To trzos Clubina. Do kroćset! czytam wewnątrz jego plugawe nazwisko. Gilliatt przynosi maszynę i przytem pieniądze! A to warto rozgłosić w dziennikach. Kupię drzewa najlepszego gatunku. Domyślam się, znalazłeś trupa. Clubin gnije gdzie w kącie. Kupimy jodłę w Gdańsku a dębinę w Bremen. Zrobimy wyborne dylowanie; dąb wewnątrz, jedlina z wierzchu. Dawniej nie tak dobrze budowano okręty, a dłużej trwały; bo drzewo lepiej było dobierane, gdyż nie tyle budowano. Może pudło zrobimy z wiązu. Wiąz jest dobrym na części zanurzane w wodzie; gdy drzewo naprzemian, to jest suche to mokre, łatwo gnije; wiąz przeciwnie, lubi wilgoć i karmi się wodą. Ach, zbudujemy śliczną Durandę! Nie będą mi narzucali warunków. Nie potrzebuję już kredytu. Mam grosze. No proszę, czego ten Gilliatt dokazał! Byłem zwalony z nóg, zgnębiony, martwy. On stawia mię znów na cztery kotwice! A ja, niedołęga, wcale o nim nie pomyślałem! Wyszło mi to z głowy. Teraz przypominam sobie wszystko. Biedny, poczciwy chłopiec. Ale! zapomniałem, wiesz przecież że zaślubisz Doruchettę?
Gilliatt oparł się o ścianę, jakby się bał upaść, i rzekł cicho, ale bardzo wyraźnie.
— Nie.
Mess Lethierry podskoczył na krześle.
— Jakto, nie?
Gilliatt odpowiedział:
— Nie kocham jej.
Mess Lethierry poszedł do okna, otworzył je, zamknął, wrócił do stołu, wziął trzy banknoty, złożył je, przykrył żelaznem pudełkiem, podrapał się w głowę, porwał trzos Clubina, rzucił go gwałtownie o ścianę i rzekł:
— Co w tem jest?
I zanurzył dwie pięście w swych kieszeniach i dodał:
— Nie kochasz Deruchetty! Więc to z miłości dla mnie grałeś na rożku?
Gilliatt wciąż oparty o ścianę blednął jak człowiek, który za chwilę przestanie oddychać. W miarę jak on blednął, mess Lethierry stawał się czerwieńszym.
— A to niedołęga! Patrzajcie go, nie kocha Deruchetty! A więc starajże się ją pokochać, bo innego nie zaślubi. Co ty mi pleciesz! Myślisz może, że ci uwierzę! Możeś chory; no to poślij po doktora, ale nie gadaj niedorzeczności. Nie przypuszczam, byś już miał czas pokłócić się z Deruchettą. Prawda, że zakochani, to takie mazgaje! No, powiedz, czy masz jakie powody do gniewu na nią; jeśli masz, to słucham. Najgłupsza gęś potrafi się usprawiedliwić. A zresztą mam zatkane watą uszy, może nie dosłyszałem; powtórz no coś powiedział.
Gilliatt rzekł wyraźniej.
— Powiedziałem: nie.
— Powiedziałeś, nie. Głupiec obstaje przy tem! Masz co na wątróbce, rzecz niezawodna! Powiedziałeś nie! A to niesłychana w świecie głupota. Za mniejsze niż te bziki leją na łeb zimną wodę. A! nie kochasz Deruchetty! A więc z miłości dla starego poczciwca zrobiłeś to wszystko coś zrobił! Dla pięknych oczów taty poszedłeś do Douvres, na chłód, głód i pragnienie; dla pięknych oczów taty jadłeś robactwo skalne, miałeś mgłę, deszcz i wichry za pokój sypialny, i przynosiłeś mi maszynę, jak się przynosi ładnej kobiecie kanarka, który uciekł z klatki! A trzydniowa burza! Czy myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? że nie wiem w jakich byłeś tarapatach! Więc to z umizgów do mojej starej łepety rąbałeś, ciąłeś, wierciłeś, świdrowałeś, piłowałeś, ciosałeś, tworzyłeś, wynajdowałeś i zrobiłeś sam jeden więcej cudów niż wszyscy święci kraju! Ach, głuptasie, nie kochasz Deruchetty! Dalibóg nie wiem, co się z tobą stało. Doskonale sobie przypominam, stałem tam w kącie, Deruchetta powiedziała: Zaślubię go. I na honor, zaślubi cię! A! nie kochasz jej! Dalibóg, nic nie rozumiem. Jeden z nas chyba zwarjował. I siedzi to i milczy. Nie godzi się zrobić to wszystko coś ty zrobił i wkońcu powiedzieć: Nie kocham Deruchetty. Nie wyświadcza się ludziom usługi, by potem ich złościć. Ha, jeśli nie ożenisz się z Deruchettą, niech sieje rutkę. Zważ, że jesteś mi potrzebnym. Będziesz sternikiem Durandy. Myślisz może, że cię tak puszczę! Niedoczekanie twoje, nie kochaneczku, musisz zostać. Gdzie znajdę takiego jak ty marynarza! Tyś moja prawa ręka, Ależ gadaj u licha!
Tymczasem dzwon portowy rozbudził dom i okolicę. Dulcynea i Gracja wstały i zdumione, nie mówiąc ani słowa, weszły do sali na dole. Gracja niosła świecę. Gromadka sąsiadów, mieszczan, marynarzy i wieśniaków wybiegła na wybrzeże i z osłupieniem wpatrywała się w komin Durandy, utkwiony w krypie. Niektórzy, słysząc głos mess Lethierry’ego, weszli cichaczem do sali przez drzwi niedomknięte. Między dwie twarze kumoszek wsunęła się głowa imci pana Landoys, który miał szczęście zawsze być tam, gdzie żałowałby swej nieobecności.
Wielkie radości lubią licznych świadków. Podoba się im nieco rozpierzchły punkt oparcia, jaki dają tłumy i czerpią w nim nowe siły do lotu. Mess Lethierry nagle spostrzegł, że go otaczają ludzie i z ochotą przyjął tych słuchaczy.
— A! jesteście! Cieszy mię to. Wiecie już co się stało. Człowiek ten był tam i przynosi to. Dobry wieczór, mości Landoys. Przed chwilą budzę się i widzę komin. Pod samem oknem. Nie brak ani jednego gwoździa. Robią ryciny Napoleona; ja wołałbym to niż bitwę pod Austerlitz. Wstajecie z łóżek poczciwi ludziska. Duranda zaskoczyła was wcześnie, Kiedy wkładacie na głowy szlafmyce i gasicie świece, tymczasem są ludzie, co pracują jak bohaterowie. Jesteśmy gromadą tchórzów i próżniaków, lubimy wygódki; boimy się zaziębić swoje reumatyzmy; szczęściem nie przeszkadza to innym być szaleńcami. Ci szaleńcy idą tam, dokąd iść trzeba i czynią to, co należy czynić. Patrzajcie, człowiek z Pustkowia przybywa ze skały Douvres. Wyłowił Durandę z głębi morza, wyłowił pieniądze z kieszeni Clubina, czeluści jeszcze głębszej. Ale powiedz, jak to zrobiłeś? Wszystkie czarty sprzysięgły się przeciw tobie: wichry i bałwany — bałwany i wichry. Prawda, że jesteś czarownikiem. Ci, co to utrzymują, nie są tak głupi. Duranda wróciła! Daremnie burze srożyły się, wydarł ją im z przed nosa. Przyjaciele, oznajmiam wam, że niema już rozbicia okrętów. Obejrzałem mechanizm. Nowiuteńki, cały, nietknięty! Powiedziałbyś, że wczoraj zrobiony. Wiadomo wam, że jedna rura, przez którą woda wychodzi z parowca, włożona jest w drugą rurę, przez którą woda wchodzi dla podtrzymania gorąca. Otóż obiedwie rury są caluteńkie. Maszyna cała! koła całe! A! zaślubisz ją!
— Kogo? maszynę? spytał imci pan Landoys.
— Nie, Deruchettę. A i maszynę także. Obiedwie. Będzie podwójnie moim zięciem. Będzie kapitanem. Dzień dobry, kapitanie Gilliacie. Śliczny interes zrobimy z Durandą! Będziem przewozić woły i barany! Nie oddałbym St. Sampson za Londyn. I patrzajciel to sprawca tych cudów. Mówiłem wam, że dziwna przygoda. Przeczytacie o tem w sobotę w gazecie ojca Mauget. Gilliatt jest w istocie czarownikiem. — Co znaczą te luidory?
Mess Lethierry zobaczył przez otwór pokrywy złote pieniądze w pudełku, które położył na banknotach. Wziął je, wysypał pieniądze na dłoń i ułożył kupkę gwineów na stole.
— To dla ubogich. Mości Landoys, oddasz to odemnie jałmużnikowi St. Sampson. Wszak wiesz o liście Rantaine’a? Pokazywałem ci go; otóż mam banknoty. Jest za co kupić dęby i jodły i zacząć ciesielkę. Spójrz tylko. Czy przypominasz sobie jaka była pogoda przed trzema dniami? Jaka ulewa, jaki wściekły wicher! Niebo waliło z armat, Gilliatt wytrzymał to wszystko w Douvres. Nie przeszkodziło mu to wyjąć maszyny ze skał, jak się zdejmuje zegarek ze ściany. Dzięki Gilliatowi znowu coś znaczę. Panowie i panie, parowiec ojca Lethierry’ego znów rozpoczyna służbę. Łupinka orzecha, z dwoma kólkami i cybuszkiem — zawsze mi wytykano palcami ten wynalazek. A jednak oddawna mówiłem sobie: trzeba to zrobić. Pierwsza myśl przyszła mi w kawiarni paryskiej na rogu ulicy Krystyny i ulicy Delfina, gdy przeczytałem gazetę, w której stało o parowcu. Czy wiecie, że Gilliatt włożyłby do kieszeni swej kamizelki machinę Marly i przechadzałby się z nią jak z tabakierką? Kute żelazo — ten człowiek stal hartowana, szczery djament, wyśmienity marynarz, kowal jakich mało, zuch co się zowie, bardziej zdumiewający niż książę Hohenlohe. Nazywam to człowiekiem, co ma rozum. Wszyścyśmy nie na wiele się przydamy. Gbury morskie, wilki morskie, wy, ja, my wszyscy — ale to jest lew morski. Niech żyje Gilliatt! Nie wiem doprawdy, co on robił, ale z pewnością ma djabła w sobie; i jakże chcecie, bym mu nie dał Deruchetty!
Od kilku minut Deruchetta była w sali. Nie przemówiła ani słowa, weszła bez szelestu, jak cień, i prawie niespostrzeżona siadła na krześle za mess Lethierry’m, który, rozgadawszy się, stał zapalony, szczęśliwy, mówił głośno i nie szczędził gestów. Wkrótce po niej ukazała się inna niema postać. Mężczyzna czarno ubrany, w białej chustce na szyi, z kapeluszem w ręku zatrzymał się we drzwiach. Teraz kilka świec rzucało światło na dość liczną gromadę. Światła te padały na mężczyznę ubranego czarno; profil jego młodzieńczej i zachwycającej białości rysował się z posagową czystością na ciemnem tle korytarza; wsparty łokciem o futrynę drzwi opuśćił czoło na rękę; wdzięczna mimo jego wiedzy postawa, bo wysokie czoło tem wyraźniej odbijało od małej ręki. Zaciśnięte jego usta wyrażały pewien niepokój. Słuchał i badał z głęboką uwagę. Obecni poznawszy wielebnego Ebenezera Caudray, rektora parafji, usunęli się z uszanowaniem, dając mu wolne wejście, ale pozostał na progu. W postawie jego było wahanie, a w spojrzeniu stanowczość. Spojrzenie to czasami spotykało się ze wzrokiem Deruchetty. Co do Gilliatta, przypadkiem czy umyślnie pozostał w cieniu i ledwie go widziano.
Zrazu mess Lethierry nie spostrzegł p. Ebenezera, ale zobaczył Deruchettę. Postąpił ku niej i pocałował z całym ogniem, z jakim można całować w czoło. Współcześnie wyciągnął rękę do ciemnego kąta, w którym był Gilliatt.
— Deruchetto, rzekł, jesteś znów bogatą, oto twój mąż.
Deruchetta podniosła głowę i obłędnym wzrokiem spojrzała w ciemność.
Mess Lethierry tak mówił dalej:
— Zaraz zrobimy wesele, jutro, jeśli to być może; dostaniem dyspensę, a zresztą nie są tu trudne formalności, dziekan robi co zechce, żenisz się wprzód, nim mają czas zawołać: miej się na baczności! Nie tak, jak we Francji, gdzie trzeba zapowiedzi, ogłoszeń, zwłok, świadków, różnych ceregieli. Możesz się pochlubić, że będziesz miała dzielnego męża. Marynarz co się zowie, zaraz to sobie pomyślałem owego dnia, gdym go widział, jak wracał z Herm na małej łódce. Teraz przybywa z Douvres ze swoim majątkiem, i z moim, i z majątkiem całego kraju; człowiek to, o którym kiedyś dużo będą mówić. Powiedziałaś: zaślubię go; więc go zaślubisz. I będziecie mieli dzieci, i ja będę dziadkiem, i ty będziesz miała szczęście być żoną dzielnego zucha, co pracuje, co jest użytecznym, co zdumiewa, co wart jest stu, co ocala wynalazki innych, co jest opatrznością. Bogu dzięki, nie potrzebujesz jak tutejsze bogate sekutnice wychodzić za wojskowego lub za klechę. Ale co tam robisz w kącie, Gilliatt? Nie widać cię. Dulcyneo! Gracjo! podajcie światło. Oświećcie mi a giorno mego zięcia. Łączę was moje dzieci; oto jest twój mąż, oto mój zięć, Gilliatt z Pustkowia; poczciwy chłopiec, wielki marynarz, i nie będę miał innego zięcia, i ty nie będziesz miała innego męża. Bóg mi świadkiem, daję na to powtórnie święte słowo honoru. A! to pan, księże proboszczu! dobrze, dasz ślub tym młodym ludziom.
Oczy mess Lethierry’ego padły na wielebnego Ebenezera.
Dulcynea i Gracja były posłuszne. Dwie świece postawione na stole oświeciły Gilliatta od stóp do głowy.
— Jaki piękny! zawołał Lethierry.
Gilliatt okropnie wyglądał.
Był takim, jakim wyszedł tego poranku ze skały Douvres, w łachmanach z dziurawemi łokciami, zarośniętą brodą, najeżonemi włosami, oczami czerwonemi i spalonemi, twarzą odrapaną, zakrwawionemi pięściami; nogi miał bose. Na kosmatych ramionach widać było sine piętna od uścisku potwora.
Lethierry patrzył nań zachwycony.
— To mój zięć prawdziwy. Jak się bił z morzem. Cały w łachmanach! Co za barki! jakie łapy! Śliczny z ciebie chłopiec!
Gracja pobiegła do Deruchetty i podtrzymała jej głowę. Deruchetta zemdlała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.