Prawda starowieku/Dobosz na zamku

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DOBOSZ NA ZAMKU

Na słabego kichają, nakichają, zakichają, a potem sierdzą się okrutnie, że jeszcze nie całkiem zakichany. A kto mocny, twardy, to choć go rozbójnikiem mianują, przecie honorują tak czy inaczej. Jedni bij-zabij, routy zbierają, smolaków posyłają i gwałtują, pomstują jak ten książę na Jabłonowie pokuckim. Był gdzieś sobie wojewodą nowogródzkim, ale tam nie bardzo się uwijał, a tutaj na swoich śmieciach nie chciał ścierpieć takiego jak Dobosz. Uniwersały rozsyłał i klątwy przeciw Doboszowi, że to „herszt opryszków, herszt wszystkich nieprawości i zbrodni, smok w górach zapruckich wyhodowany, co pożera życie i substancję obywateli“. Rąbcie, łapcie, ratujcie, bo koniec świata bliski!
A drugi pan, jego młodziutki bratanek — przeciwnie. Z pańskiej szczodrości, a najwięcej z książek, z zagranicznej nauki, co wypisała czarno na białym, że człowiek jest dobry, sama dobroć, byle tylko dużo tych książek przeczytał — ten zaprzyjaźnił się z Doboszem. A Dobosz? Czemuż by nie? Czyż ma być mniej wielkoduszny niż jakieś książątko? Nie! Pokaże panu honor i zaufanie, jak tamten pokazał jemu. Zaprosili księcia na polowanie w góry, chociaż tamtejsze lasy zwały się książęce. I z tego zaprzyjaźnili się. Polowali razem, hasali konno po połoninach, pobratymowali i bawili się. W końcu książę zaprosił Dobosza na zamek w Stanisławowie, tuż pod bokiem smolaków, tych, co mieli ścigać opryszków, i pod bokiem Sekwestru, ich komendy. Siostra księcia usłyszała o tym. Zadumała się, zechciała poznać Dobosza. I zaraz z tego wszystkiego jak zawsze: jak tylko panowie się czymś zaciekawią, i czortowie się ciekawią. Między panami potoczy się moda jakaś, to i między czortami moda jak echo się rozkołysze.
I co się stało wówczas? Gdy najstarszy ich watażko, główny czort, syn samego króla Archijudy zwąchał, że coś się dzieje między panami a Doboszem — bo jedni, ci głupi, polują na Dobosza, a drudzy, ci mądrzejsi, książkowi, razem z nim polują — dał znak, że trzeba złapać Dobosza na państwo, zwabić na grzeczność i rycerskość, aby opuścił biedaków.
Nie wiadomo, kiedy ożenił się Dobosz. Widać, mimochodem jakoś, jak człowiek lasowy. Powiadano, że baby go wyswatały, a raczej dogadywały mu tak, że to jakoś nie honor dla watażka wianek sierocie zabierać, że trzeba pokryć grzech. Ale Dobosz dobrze wiedział, że baby na honorze się nie znają. Ożenił się z grzeczności, na to, by tej dziewczynie nie było smutno na świecie. Jednak i tak ciągle była sama. Bo czasem tylko, niezbyt często, zachodził Dobosz do żony, która mieszkała w Jasieniu węgierskim.
Nudziło mu się siedzieć bezczynnie w Jasieniu, choć zawsze chadzał z Iwankiem Rachowskim. Prędko wracał ku wierchom.
Raz właśnie był w Jasieniu u żony. Siedzieli sobie w chacie z Iwankiem i gwarzyli. A tu wieczór przyszedł i Dobosz z nudów chciał iść spać wcześnie. Wtem usłyszał pukanie do drzwi, tak jakby kot pazurem poskrobał. Dobosz zdumiony, że nie było słychać niczyich kroków, odsunął zasuwę okienną i wyjrzał na dwór. Przed chatą stał pański lokaj w długiej, czarnej, obcisłej kaftance ogoniastej, niżej zaś chaty na drodze czekała wielka kareta w czwórkę koni zaprzęgnięta. Widać było, że woźnica z trudnością wstrzymywał konie.
Dobosz wyszedł z bardką, szarpnął drzwi, otworzył je szeroko. Zapytał lokaja ostro:
— Czego chcesz?
Uśmiechając się obleśnie, uniżenie zdejmując z głowy cylinder i powoli schylając w niskim ukłonie czarny, wylizany i zapasznie wymaszczony łeb, odpowiedział lokaj, kwacząc uroczyście:
— Całe państwo węgierskie zebrane na zamku zaprasza i prosi jaśnie wielmożnego pana hetmana górskiego dzisiaj na bal — na jego cześć. Pan wojewoda jest chory, chce powiedzieć swą wolę ostatnią i chce na zawsze pojednać się z tobą, hetmanie. Przesyła kolasę i stroje rycerskie-balowe dla pana hetmana i pana pomocnika.
Stawiając kroki uroczyste podszedł pod drzwi, raz jeszcze skłonił się i podał Doboszowi duże, złocone puzdro. Dobosz otworzył tę bidę. W środku były stroje karmazynowe, delie, pasy, kołpaki, miękkie buty safianowe. Doboszowi spodobały się te stroje, ale zobaczył, że lokaj schylony nisko patrzy jakoś spode łba, uśmiechnięty uniżenie a chytrze. Rzucił mu zaraz puzderko:
— Masz to! My mamy swoje.
Lokaj nie sprzeciwiał się, chwycił puzderko i znów kłaniając się nisko wskazał ręką na czekającą w dole kolasę. Czekał.
O tym, by Dobosz lękał się choćby na chwilę, ani myśli nie miejcie. Był zaciekawiony: jeśli takim sposobem panowie chcą go chwytać, czy to za dawne porachunki, czy ze strachu przed biedakami i ich watażkiem, to warto im pokazać, co może naprawdę topór gromowy. A jeśli są honorowi, jeśli ten wojewoda wyciąga dłoń, to i tak ich warto zobaczyć. Korciło go pojechać na ten bal.
— No cóż, Iwanku, pokosztujemy grzeczności pańskiej?
— Jak chcesz watażku — odparł Iwanko. Nie okazywał ani niechęci ani ochoty.
Przebrali się tedy prędko, ubrali strojnie. Jasna rzecz, że nie w cacane i ciaćkane stroje pańskie, lecz swoje, mocne, grube, szerokie, junackie. Dobosz założył za pas swój starożytny ciężki topór, a oprócz tego przypasał do boku rapier. A kapelusz miał z takim piórem potężnym, co powiewał jak lisia kita.
Prędko zeszli w dół i już byli w karecie. Kolasa dudniła głucho i mknęła szybko. Coś za szybko wydawało się Doboszowi. Ale niech tam sobie! Wydawało się także Doboszowi, że prędko wjechali w okolicę jakby nieznaną. To może dlatego, że noc i że tak prędko mknie kolasa wojewody. Wjechali tak między wysokie góry.
Wtem daleko na górze zobaczyli niezliczone światła migające i wirujące. Pyta Dobosz lokaja:
— Cóż to za światło kręci się tam?
Odpowiada lokaj z uniżonym uśmiechem, lecz jakby porozumiewawczo mrugając okiem:
— To zamek Pana Wojewody, Jaśnie Wielmożny Panie Hetmanie. Światła i ognie sztuczne — wszystko na cześć gości!
Doboszowi wydaje się dziwne, że jadą niedługo, może godzinkę jaką, a tu w pobliżu taki potężny zamek, jakiego nie widział, ani nawet nigdy o nim nie słyszał.
Znów pyta Dobosz:
— Ej ty czarny, słuchaj! Jak się ten zamek nazywa?
— Czarna Słoboda, Jaśnie Panie Hetmanie!
Dobosz nie słyszał o takim zamku „Czarna Słoboda“, ha, może i tak. Panowie węgierscy poprzekręcali nazwy ludzkie. Jak wszystko u nich, na wywrót. Ale taki był uniżony ten lokaisko czarny, że wstręt było nań patrzeć, i Dobosz już o nic więcej nie pytał. Pouczyłby go po czarnohorsku Dobosz, to by mu ten uśmiech spleśniały migiem spełzł z twarzy. Ale skoro jadą do Wojewody w to lokajskie gazdostwo, to niech go!
Za chwilę przyjechali bliżej.
Ogromne ułogi z czerwonego kamienia, jakby śniegiem przyprószone, wiodły ku zamkowi. Kareta objeżdżała nimi, sunąc gładką drogą wykutą w tej skale czerwonej. Światła zamkowe nie migały już, nie wirowały. Odbijały się spokojnie w toni jeziorka. Pałac otaczały wielkie ciemne, skupione w sobie drzewa, tak wygięte na bok od ścian, jakby gdzieś chciały uciekać. Na dziedzińcach zamkowych wybłyskiwały sztuczne ognie.
Z daleka już grały rogi, a gdy Dobosz wysiadł z kolasy, huczna kapela janczarska zagrała na powitanie.
Wszedł Dobosz potężny, rosły, szeroki, a wszystkie podwoje otwierały się na oścież.
Przyjęto go z wielką paradą, ale zbyt uniżenie. Zewsząd wychodzili czarni kusi lokaje w kapotach ogoniastych, a za nimi w białych i srebrnych żupanach i zbrojach rycerze i panowie.
Doboszowi zamek ten nie przypadł do smaku. To nie wojacki zamek, a jakiś próżniacki, ale może do hucznej zabawy taki potrzebny. Jedno zdziwiło Dobosza od razu. Z wielkich jasnych sal nie było słychać hałasu zabaw ani nawet gwaru rozmów. Wszyscy goście balowi stali milcząc, kłaniali się z daleka w milczeniu. Jeden tylko główny lokaj — ten który przyjechał z Doboszem — uwijał się, kręcił się, migał i przelatywał przez wszystkie sale, zacierał ręce, gładził się po biodrach, obciągał ogoniastą kapotę, a kłaniając się i uśmiechając, i wciąż mrugając jednym okiem porozumiewawczo, ciągle był na usługi gości. Wszędzie wszystkiego pilnował i doglądał, a goście pańscy wciąż nań patrzyli.
Powiada Dobosz do Iwanka:
— Iwanku, zasłoń mnie od tej maszkary, bo wstyd dla nas będzie na całe Węgry, gdy podczas gościny coś mną rzuci, by roztrząść ten pysk miotlany.
Iwanko uspokajał jak zawsze dobrotliwym i wesołym słowem.
Czekali tak razem cierpliwie, czekali.
I to się nazywała zabawa? Panowie mówili grzecznie i nawet jakby uniżenie, ale tak jak lalki mówiące — nakręcone, co mają porachowane każde słowo i już przy drugim coś im w gardziołku pstryka i grzechoce.
— Cóż to za smutny świat ten pański! I tylu biedaków ma dla nich pocić się i umierać! Jest po co! Ale zaprosili grzecznie, widać inaczej nie umieją te kukły.
Dobosz nie bardzo cierpliwy był, za grzeczność jednak grzeczność się należy. Tak zatem do nich przemówił:
— Panowie grzeczni i delikatni! Szanując słoneczko święte, dzień dzisiejszy, nockę Bożą i waszą cześć, dziękuję wam bardzo. Ale ja tak nie umiem. Śpiewajmy, tańczmy, weselmy się, obertasy wywijajmy, kośćmi ruszajmy.
Wszyscy uśmiechali się jak jeden, aż brzuch bolał od takiego uśmiechania, i spoglądali na lokaja.
W te pędy, zacierając ręce i obciągając na sobie ogoniasty strój, pobiegł główny lokaj ku muzyce, za nim dreptali inni lokaje, spoglądając nań posłusznie. Znów kapela zagrała hucznie, grzmiała potężnie i ogłuszająco. Ale nie można było rozróżnić ani uchwycić nuty i wziąć kroku do tańca. Jednak pary pańskie tańczyły jakoś, posuwając się powoli i sennie, męcząc się wytrwale co niemiara. O śpiewie nikt nie myślał. Wesołości nie było śladu. Ot — pański bal.
Dobosza otoczyli rycerze i panowie. Stał tak w środku nich, wyższy i szerszy od wszystkich. Oni biali i srebrzyści, a on jaskrawy i czerwony. Oni z szpadami cieniutkimi przy boku, a on uzbrojony ciężką bronią. Oni gładko uczesani, a on z czarnymi jak noc kędziorami. Ich oczy chłodne, szklane, smutne, a jego bijące śmiałością, sokole. Iwanka, otoczyły kobiety i co młodsze rycerstwo.
A pomiędzy oboma, jakby kordon dzielący ich, długim czarnym szeregiem, stali lokaje.
Po tańcach wyszedł naprzeciw Dobosza sam wojewoda, nieco pochylony, siwy starzec z twarzą ściągłą, zmęczoną. Stojąc w otoczeniu rycerstwa, a nieznacznie oglądając się za lokajem, przemówił:
— Panie Hetmanie, nasz — nasz Pan — kazał nam powitać ciebie, oddać ci ten zamek dawny. Ja jako burggraf oddaję ci klucze. Chory jestem, kto wie, dokąd stąd iść przyjdzie. Ty, panie Hetmanie, podpisz się nam w tej księdze czerwonej. Odtąd panem będziesz, panem tego zamku.
Lokaje trzymali wielką i ciężką księgę czerwoną. Na zamku cicho było jak w grobie skalnym. Tylko pęk kluczy złotych, aż czerwonych, jakby płonących od tej złotości, cichutko dźwięczał i cerkotał w rękach wojewody. Doboszowi nie spodobały się te klucze.
Wojewoda znów obejrzał się przelotnie ku lokajowi. Mówił coraz ciszej. Głos zanikał prawie, zmieniał się w szelest.
— Słyszymy, żeś jest człowiek szlachetny, Doboszu! Jeśli więc znajdziesz coś niedobrego, wybacz mi, gdyż działam z rozkazu.
Ledwo przewiały te słowa — coś niedobrego — wypowiedziane przez wojewodę, zajęczały struny w instrumentach kapeli i pękły, jakby do komnaty wleciał pocisk armatni. Wojewoda pobladł, twarz mu wklęsła, złamał się w sobie jak ścięta trawa i upadł, tak jakby sam pusty żupan upadł na podłogę. Wszyscy lokaje zakręcili się, podreptali i rzucili się ku kapeli. Tam stała duża misa złocona. Zaczęli maczać w niej palce. Po czym przecierali oczy wojewodzie, muzykantom i samym sobie.
Iwanko Rachowskij bacznie oglądał to wszystko.
Po jakimś czasie wszystko było jak przedtem. A Doboszowi co do tego, że jakiś dziad się przewrócił. Widział, że ten, co mówią, że wojewoda, choć grzeczny panek, ale nędza jakaś, ledwie się trzyma na nogach, mocy żadnej w sobie nie ma. Ale odpowiedział mu grzecznie:
— Dzięki ci, panku stareńki, honorowy, żeś z chorości wstał, by ugościć watażka biedackiego. Nam zamek ten niepotrzebny. Jeśli do wojowania, to festunek zbuduję sobie sam taki, jak rozumiem. A ten niech będzie na chwałę Bożą, na cerkiew go przemieńmy... Poświęćmy to, bracie skoro sam nie chcesz korzystać. Ja tu nie dla zamku przyjechałem, tylko dla zabawy wesołej. Bawcie się wesoło, słobodnie!
To słowo — Boża chwała — mocnym, bujnodzwonnym głosem doboszowym powiedziane, uderzyło jak organ, zagrało po wszystkich salach i wróciło. Zadreptali na miejscu lokaje, jakby tańczyli na uwięzi. I jakby jednym powrózkiem pociągnięci, popadali na brzuchy. Pływali tak jakoś po podłodze, wywalając języki, jakby się dusili. Potem znów skoczyli wszyscy razem ku złotej misie, i znów w jednej chwilce wszystko było jak przedtem.
Iwanko bacznie wszystko oglądał.
Jak tylko oporządzili się lokaje, ten główny zwinnie wywijając rękami popędził do panienki bardzo pięknej z dużymi, niebieskimi oczyma, ale bladej, jakby schorowanej, która siedziała tam obok wojewody. Coś długo jej szeptał. Panienka wstała, machała bez ustanku rzęsami jak ważka skrzydłami, jakby chciała płakać i znów usiadła. Nieznacznie, zaledwie dostrzegalnie zaczęła spoglądać ku Doboszowi. Dobosz od razu ją zauważył. W tym tłumie panów i pań każde jednakowo jakoś wyglądało blado i nijako. A ta dziewczyna uderzyła go jasnymi oczyma. Podszedł ku niej i patrząc śmiało, tak jakby jaką dziewczynę górską na płaju spotkał, zaprosił ją do tańca. Porwał ją do tańca i okręcił aż wiatr powiał po sali. Tańczył Dobosz. Umiał i lubił tańcowanie. A któż na świecie miał umieć tańczyć, jak nie watażko górski? Jak świśnie toporem, jak krzyknie na muzykantów:
— Zagrajcie, wylizańce ogoniaste, pstrokate, tej bujnej!
Jak zgromił ich tak Dobosz, trzęśli się, wydobywając z tego huku, co mogli. Skrzypkowie cisnęli skrzypce smyczkami, wystawiając języki z natężenia, fleciarze podskakiwali i dreptali z fletami, a trębacze nadymali gęby i brzuchy. Aż na chwilę ten zamek chłodny poweselał. I zaśpiewał też Dobosz. Zaśpiewał, aż państwu zamkowemu zaświtały twarze:

Hoj, dziewczyno, dziewczyneczko, i jasna i młoda,
Tak to ciebie, duszko kraśna, i lubić nie szkoda.

Obrócił dziewczynę, fruwającą sukienką niebieską, jak duży motyl w wichrze. Jak przysiadł nad podłogą i tupnął, zadrżały ściany zamkowe. Wstrząsły się posadzki, a jak bardą gromową w powietrzu szurnął, to zawyła i tak zawarczała wysoko pod powałą, że lokaje pouciekali z pokoju, a państwo pod ścianami się tulili. A jak pojmał tę ciężką bardę spadającą, to i sam się na mig ugiął. Omdlewali muzykanci, pot z nich ściekał i pianą na czołach osiadał. A panieneczka bujała w doboszowych rękach bezwolnie, stopami wcale ziemi nie tykając. Taki to był taniec.
Ale ona patrzyła na niego rozwartymi za szeroko niebieskimi oczyma smutno, błagalnie, jakby ciężko chora, jakby jakaś biedula nie z tego świata. Serce mu tajało od tych oczu smutnych a jasnych. Hej, smutny ten ich świat, gorzki świat!
Skończył taniec Dobosz. I miał już dość balowania pańskiego. A tu jeszcze nawinął się główny lokaj. Uradowany zacierał ręce. I ze wszystkich stron zaczął nań machać ukłonami. Dobosz dotknął groźnie topora, lokajem coś zatrzęsło. Odleciał znów ku wojewodzie. Znów mu coś szeptał, znów wstał wojewoda.
Tymczasem Dobosz przedarł się przez linie lokai i odszukał Iwanka.
— Iwanku — rzecze Dobosz cicho lecz gniewnie — to sprawa nieczysta. Jeśli dziewczyna w tańcu smutna, oho! to już w tym coś jest. Trzeba to rozkąsić. Patrz mi tu bacznie.
Iwanko i tak już wiedział swoje, ale nic nie mówił. Bał się jakiegoś wybuchu gniewu Dobosza. Dobosz na czartach się nie znał, a z czartami nie zawsze można otwarcie po wojacku poczynać sobie. Iwanko zaś, wsiowy biedak i włóczęga, był to człek ostrożny i trzeźwy.
Gdy Dobosz znów zabawiał się rozmową z wojewodą, a główny lokaj towarzyszył mu wciąż, niby to czekając na rozkazy, Iwanczyk powoli podsunął się ku muzyce. A przechodząc, nieznacznie dotknął palcem płynu w złotej misie. Z ostrożności pomazał nim jedno oko i jedno ucho. I cóż zobaczył? I co usłyszał?
Oto, gdy patrzył tym pomazanym okiem, widział, że lokaje to były sobaki czarne, psie postacie z wywalonymi jęzorami psimi. I tacyż byli muzykanci. I nie muzykę słyszał tym uchem pomazanym, lecz huk i dudnienie wichru czarnohorskiego. Zamiast świecącej podłogi widział zgruchotane głazy, zarosłe zielem i szuwarem. A ci balowi goście i państwo, to były suche wierzby połonińskie, wyschłe kosodrzewy nagie, z kory wyszarpane, ze szpilek obdarte nagie szkielety jałowca, wichrem poruszane i rzucane. Niesamowicie to tańczyło. Niesamowicie grała muzyka wichrowa na tych badylach i piszczelach kosodrzewu, sterczących wśród rozwalonych głazów wielikańskiego zamku. Spojrzał jeszcze raz Iwanko tym okiem przez okno.
— Hospody! Święty Mikołaju ratowniku!
Świat cały kręcił się, wirował i fruwał. O mało nie upadł na ziemię Iwanko. Widać było, że ich zwabiono do wirującego zamku pod Pietrosem, zamku opanowanego przez czorta. Wiedział już Iwanko, gdzie jest. Zrozumiał wszystko. Strachu mu nasypało do każdej kosteczki, do każdej żyłki.
— Widać czort wskrzesił to całe państwo, tych nieszczęśników, oddanych mu w komendę na pokutę za to, że przedtem żyli z potu i pracy biedaków. Wskrzesił całe dawne życie zamczyska, aby złapać Dobosza, obrońcę biedaków, biedackiego buntownika. Ale Dobosz nie podpisał się, nie chciał zamku dla siebie. Wspomniał Iwanko, że jest blisko Dobosza, opanował strach, opamiętał się.
Znów spojrzał tym okiem niepomazanym. Wszystko było jak przedtem. Wspaniale oświetlone zamczysko, wielkie chłodne sale, świetnie wystrojeni goście. Wszystko jasne, chłodne, dumne i sztywne.
Już spokojniejszy był Iwanko. Otwierał sobie to jedno oko, to drugie na przemian.
Szczere i prawe jest serce biedaka. Iwanko bolał nad tymi panami, nieszczęsnymi zakładnikami czorta.
Te psiska parszywe — lokajstwo teraz całym rodem ich komenderuje!
Tym bardziej żal ich było Iwankowi, że nie miał siły i nie znał żadnej siły, która by mogła pomóc tym nieszczęśnikom.
Bo i oni obaj z watażkiem wpadli tu w nieswoje miejsce. Trzeba było myśleć, jak się stąd wydostać.
Zobaczył w głowie mądrej swej Iwanko, że nie ma innej rady, jak patrzeć na wszystko okiem niepomazanym. A tamto pomazane mocno zawrzeć, trzymać zamknięte, ani nie klipnąć, i ucho także trzymać zatkane jak należy. Inaczej nigdy z zamku się nie wydostaną.
Mary czortowskie, gdy przejrzysz, trza przygwoździć, za kluczkę chwycić, nie dać czortu tchu, aby nie zmienił maszkary — to wiedział Iwanko.
Podszedł do Dobosza. To tylko prędko mu powiedział:
— Już wiem wszystko. Nieczysta siła, jak rzekłeś, panie watażku! Nie pytaj nic, rób, co ci powiem, inaczej zginiemy tu obaj. Zapowiedz im teraz, że ja przemówię.
Doboszowi trochę śmiesznie było z mądrej powagi i z przerażenia Iwanka, ale ufał mu, znał jego rozum. Nie sprzeciwiał się, zawołał głośno:
— Posłuchajcie, panowie, co wam teraz powie mój pobratym.
Iwanko nie umiał dużo gadać ani przemawiać, a cierpł ze strachu, że znów czortowie na jakąś grzeczność zwabią Dobosza. Powiedział krótko:
— Oj, panoczku, dziedzicu, czy jak! Późna już pora, północ, hoj, daj wam Boże za wszystko i Bóg z wami!
Przeżegnał ich wszystkich, chwycił Dobosza za rękaw i ciągnął go ku wyjściu. Lokaje i muzykanci popadali na ziemię i pływali jakoś z otwartymi gębami, a po obliczach zebranych panów jakby uśmiech radości przeleciał. Dobosz skłonił się grzecznie, wyszli obaj prędkimi, ostrymi krokami. Iwanko nie puszczał rękawa watażki, a gdy lokajstwo zaczęło wstawać, by gnać za nimi, Iwanko obrócił się z progu i raz jeszcze rzekł im dobrotliwie:
— Bóg z wami i święte Słoneczko! — I tak jeszcze raz zawołał do nich z wjazdu na skalistym czerwonym ułogu.
Biegli po tych ułogach, skakali z głazu na głaz, hopali sobą z upłazu na upłaz, że niejeden człek, choćby i śmiały, ale nie górski junak, kości by tam roztrząsł i zostawił. Już ich nie dogonili. Znaleźli się po północy na skałach Pietrosa. A gdy odeszli w dół ku przełęczy Howerli, ujrzeli, jak z daleka znów błyskał, iskrzył się tęczowo, wirował i śmigał ogniście zamek potężny, siedlisko nieszczęsnych panów, męczących się pod mocą czortowską.
Dobosz patrzył z podziwem na zamek, jakby nic nie zaszło. Gdy Iwanko opowiedział mu w czym rzecz, podziwiał jego mądrość i śmiał się sam z siebie, że dał się tak podejść grzeczności czortowskiej. Potem jednak żałował, ciskał się nawet, że nie dał im nauczki, że nie zmierzył się z nimi toporem gromowym, że choć trochę strachu nie napędził tej czortowni ogoniastej.
Nowsi ludzie przyczepili do Dobosza, że on to zabił głównego Biesa z fuzji na Kizich Ułohach, kiedy był jeszcze pastuchem i że za to dostał siłę od świętych. I wszędzie to dziś tak powtarzają. Dawniejsi wiedzieli lepiej, powiadali według starej prawdy, że było to dzieła Hołowacza. Powiastowali właśnie, że Dobosz wcale na czortach się nie znał, stąd nigdy żadnych czortowskich sprawek nie podejrzewał.
Iwanko zaś od tego czasu miał oko na czorta. Tym pomazanym okiem dojrzał go wszędzie. Czort musiał się mieć przed nim na baczności.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.