Prawda starowieku/Pobratymstwo z cesarzem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POBRATYMSTWO Z CESARZEM

Przyszli posłowie do Jasienia Węgierskiego. Mieszkał tam ich pobratym, dobry znajomy Dmytra, Herszko, a jak szeptano sobie patron wszystkich opryszków, który w piśmie nazwany był Lewherz. Ojciec jego był to człowiek nabożny, spokojny — jak i nasi Żydowie. A Herszkiem rzucało po świecie, chociaż, zdawało się, nie potrzebował tego. Bo widać przecie było, że to kupiec tęgi, majątkami nasycony, pieniędzmi naszpikowany. Dźwigał przed sobą znak bogactwa i powagi — pękaty brzuch. Wzbudzał tym należny respekt wśród kupieckiej braci, w każdym miasteczku, na każdym targu po węgierskiej stronie. Chociaż nie brakło zawistników, co źle i jadowicie mówili o sławie Herszkowej. Opowiadali, że już od dawna w największej przyjaźni żył z różnymi watahami opryszków. Że od jednych kupował zagrabione na leckim boku rzeczy, a sprzedawał je na zagórskim, czyli na uhorskim boku. To pewne, że Wasylukowi dostarczał za szczere dukaty, nie za jakieś papierowe pieniądze, węgierskiego prochu, gruboziarnistego baniasu. W późniejszych czasach Herszko komenderował całym spławem drzewa na rzece Cisie, choć różni pankowie, jacyś kupczyki luterscy w owe czasy niby to koło tego się kręcili. Herszko już nieraz przedtem chwalił się przed Dmytrem, że on z panem cesarzem Józefem — jedna ręka. I Dmytro przypomniał to sobie teraz, dlatego zajechał w Jasieniu prosto do niego. Myślał sobie może, że on luterski Żyd, kręci się między niemiecką i wszelaką wiarą i zapewne będzie znał drogę do Wiednia. A że to dusza usłużna i dobra, zatem za pieniądze Dmytrowe dostęp do cesarza samego znajdzie. Herszko bowiem szczycił się jeszcze i tym, że prawdziwe nazwisko w księgach cesarskich miał zapisane. Opowiadał, że je od cesarza samego otrzymał. Ojciec jego był po prostu Josel. Nigdzie nazwisko jego ani w cesarskich ani w pańskich księgach nie było zakarbowane.
Kiedy wyszli z puszcz posłowie i przyszli nocą na Jasień, z żalem i zdziwieniem zobaczyli, że zagroda starego Josia była pozamykana, bramy dębowymi zasuwami zatarasowane, okiennice od strony ulicy sztabami i kłódkami żelaznymi zaryglowane. Krzyczeli, trąbili, walili w końcu toporami w bramę, wszystko nadaremnie. — To chyba czarny mór ich wygubił — rzekł Dmytro zasmucony. Jeden pan Oświęcimski domyślił się, że był to święty żydowski szabas. A wtedy i Herszko zamykać się musiał od świata, wraz z ojcem staruszkiem. I co tam robili, nikt nie wiedział na pewno. Opowiadano sobie tylko, że to święta Sobota, boża posłanniczka, ogarniała ich w swoje skrzydła jak kwoka pisklęta, nie puszczała na ten świat. Na chacie Josiowej, na strychu, była ukryta izdebka niewielka, a nad nią w dachu były błony szkłowe. Tamtędy zlatywała święta Sobota, tam modlił się stary Josel. Patrzał przez to szkło — prosto do nieba. A Herszko wraz z nim — niby to. O Herszku mówiono, że było mu wszystko jedno, że nie ciągnął go ani tamten świat, ani to okno do nieba zwrócone. Herszko tylko w Jasieniu był Żyd, a już w Szygiecie chodził przebrany jak sam luter. Korciło go, ciągle go korciło, myśleć o tych spławach, które dla Niemców dostarczał, o tych pieniądzach, co mu się należały i na leckim i na zagórskim boku, o różnych ważnych rzeczach. Ale może i stary Josel zapowiedział mu coś ważnego, bo zawsze na sobotę zjawiał się w jego zagrodzie i przesiadywał tam z nim odcięty od świata.
Zmiarkowali posłowie, że nic nie będzie z noclegu w chacie Josiowej. Musieli w bukowince jakiejś przy watrze przenocować i tam też przez cały dzień przebyli w tej bukowince aż do wieczora. Bo bez Herszka nie wiedzieli jak się ruszyć. A pan Oświęcimski, jak to panowie między sobą, niezgodny z panem cesarzem, nie chciał jechać do Widni.
Powiadają ludzie, że wieczorem, przed niedzielą, żydowska Sobota na skrzydłach odlatuje do Boga, a dzieci swoje wypuszcza na świat. Jak tam z tym jest — nie wiadomo na pewno. Ale właśnie wtedy drzwi grażdy Josenkowej otworzono, zdjęto ciężkie rygle z okiennic. Ruch zrobił się koło osiedla. Rozwarto na oścież potężną bramę, dającą dostęp do przedniego podwórza, otworzono też drugą, wysoką bramę wewnętrzną, przecinającą sam dom na dwie połowy. I całe towarzystwo poselskie, wraz z końmi, weszło przez obie bramy, aż na tylne ciemne podwórze zagrody Josiowej, gdzie znajdowały się stajnie.
Starowina Josel ubrany w białe chusty, z białą brodą, jak sam święty Mikołaj, niosąc wielkie księgi pod pachą, dobrotliwie powitał gości głosem tak skrzypiącym, jak stare drzwi jego grażdy:
— Sława Bohu! jak zdrowie, lubietka? —
Odpowiedział mu z hukiem Szereburièk:
— Na wiki Bohu sława. Zdrowiśmy, tędzy, jak widzisz. A jakżeż ty, reb Joseńku słodziutki! pobratymie luby?!
Josel pokiwał brodą, spojrzał mądrze i dalej podreptał. Poszedł śpiewać i sławić Boga. Za to Herszko cieszył się gośćmi, ugaszczał ich. Najwięcej cieszył się Dmytrem Wasylukiem, z którym nie od dziś pobratymował. Gdy usłyszał, że wybierają się aż do pana cesarza, zrozumiał, że jego godzina wybiła. Może byłby podskakiwał z radości, ale był trochę zanadto ospały, nie bardzo zdatny do podskakiwania. Wyglądało mu teraz, że nie na darmo pod skrzydłami tej świętej ptachy tyle godzin przesiedział, że i o świecie zapomniał.
— Dmytry, ty będziesz general. Prync Wasyluk, a ja pan oberszt, sam pułkownik Lewherc. My razem. Jedna ręka z panem cesarzem Józefem. —
Ale choć Herszko był — jak sam mówił — jedna ręka z panem cesarzem, nie znaczyło to wcale, że aż stąd, z Jasienia trzymał pana cesarza za rękę. Ino przez wielu różnych krewnych i krewniaczków, swojaków i swojaczków i ta godna ręka Herszkowa z ręką cesarską była połączona. Musiał jechać razem z posłami prosto do Wiednia. Pan Oświęcimski zaś wrócił w góry, nie miał żadnej ochoty wędrować tam, choć Dmytro raz jeszcze go prosił.
Po przybyciu posłów do Wiednia, otrzymał w końcu pan cesarz od swoich sług meldunek, że z głuchego kraju, z bezkreśnych gór, z bezdennych puszcz, o których dotąd nikt wieści nie miał, przyjechało z darami górsko-ruskie poselstwo prawdziwych dzikich pokucian, o których właśnie pisał w uczonych książkach radca cesarski i profesor pan Hacquet. Prowadzi je dziki wódz, Prinz Wassilug von Hollowy zu Bukowinka, co w pokorze poddańczej zamierza złożyć hołd cesarzowi i poddać ten kraj, dotąd rozbójniczy i buntowny. Trochę inaczej, dokładniej a bardziej ważko, tę ważną wieść podał Herszko swoim krewniakom, swojakom, tym co byli jedna ręka z tymi rękami, co trzymały ręce pana cesarza. Przedstawiał cesarzowi, że z jego to namowy groźny watażko, możny duka górski, po prostu straszny, niebezpieczny jak niedźwiedź — sam Wasyluk! chce zgody z cesarzem. Dawał dobre rady cesarzowi, a powołując się na Boga, pisma uczone, rabinów i komentarze, wywodził, że co papier — to papier, choćby i cesarski, a co złoto — to złoto, choćby i dzikie, opryszkowskie. Dawał wszelką porękę, swoją własną Herszkową — że zamiast tych kłopotów i kosztów, co je dotąd miał cesarz, teraz już Dmytro będzie akuratnie składać, jak to się mówi, „politok“, czynsz roczny, właśnie w dukatach i starych, złotych talarach, a nie w żadnych papierkach. Tak to wiernie, szczerze a mądrze podał Herszko swe myśli, a słudzy cesarscy, jak zawsze, zaczęli kartkować w książkach, wtykać nos w papiery i mapy, nie zrozumieli interesu, wytłumaczyli panu cesarzowi po swojemu.
Dmytro znów, jak wiemy, co innego miał na myśli. Wspomniał ze smutkiem, jak to opowiadano o Doboszu, że sam król do niego w góry przyjeżdżał, jak to ten potężny, stary Hołowacz nawet na zaproszenie cesarskie nie chciał jechać do Wiednia. Ale teraz inne nastały czasy. A w dodatku w tej Widni — trzeba to powiedzieć, jakby na śmiech to nazwano — wcale nie było widno. Ciemne i wąskie uliczki, aż dech zapierało człowiekowi. Wysokie, murowane kamienice — jak w kryminale, już na kilka kroków zasłaniały widok. I nieustannie pić chciało się posłom, bo nie było wody, tylko deszczówka letnia, jakby gotowana, nałapana w beczki z chmur.
Tak to właśnie przekazał Andrijko ku pamięci wszystkich czasów:
Trzydzieści koni świetnych górskich i tureckich, a z tego dziesięć jucznych, tupotało tymi uliczkami. Na przedzie jechał na Czorcie sam Dmytro i z trudem go trzymał, bo Czort, ze złości na te ciasne uliczki, gryzł żelazo, parskał pianą, wił się i nadymał, jakby miał pęknąć, a czasem, tak po niedźwiedziemu, rochnął głucho z głębi piersi, że strach padał na przechodniów. Na tego zaś i owego, co zbyt śmiało się gapił, Czort zbierał się skoczyć po swojemu, aby go zmiażdżyć kopytami. Z tyłu pochodu, powoli jechał na upasionym, białym koniu Herszko. Poważnie i cierpliwie wiózł swój brzuch, uśmiechał się błogo, patrzył z zadowoleniem na pochód, jakby wiódł dorodny botej z połoniny i rozmyślał, jaki z niego będzie udój.
Dwór cesarski był daleko, za miastem, na górze zielonej, wśród ogrodów kwitnących. Tyle szczęścia miał przynajmniej pan cesarz, że nie mieszkał w tych murach. Kiedy przybyło poselstwo górskie do dworu, Dmytro, Kudil, Belmega i Szereburièk, w białych guglach, i uzbrojeniem i świetnością stroju zwracali uwagę. Naokoło kręcili się dworzanie z pobielanymi głowami, zanadto zapaszni, zielem jakimś wymaszczeni, ubrani w białe pończoszki, jak młode Żydóweczki od święta. Jeden jak drugi wygolony, trudno poznać, że nie baba, czy też, broń Boże! — nie skapłoniony. A tamtym znów inaczej, zanadto mocni, zbyt męscy i jędrni, zbyt tędzy wydali się ci górscy mężowie dzicy.
Jeden ze sług cesarskich, niemłody, zaschły panek, w mundurze z guzikami jak lusterka, stojący w towarzystwie cienkonogich paniczyków, wskazał na Kudila i szczerząc zęby w uśmiechu, rzekł:
— To piękny młodzieniec, ten ci musi mieć szczęście u kobiet. —
Potem zaś z luterska kalecząc język, zapytał Kudila:
— Ile żen mate w chatce? —
Kudil przeliczył w myślach: matka, cztery siostry, dwie sługi.
— Siedem kobiet — odpowiedział prosto.
Z uśmiechem zwycięskim rzekł stary panek do młodej drużyny:
— Widzicie, prawdę piszą książki: po siedem kobiet mają! Siedem żon! Straszny naród! —
Następnie posłowie wyciągali z pięknych, złoconymi powrozami wiązanych besahów — dary dla cesarza. Warto je było oglądać. Były tam dary trojakie: liczne skóry dzikich zwierząt (skóry niedźwiedzie, rysie, kunie, lisie, gronostaje i kto wie jeszcze jakie), były bardy, prochownice i strzelby, ponad dziwo wszelkie kraśnie wypisane i wykładane. Były tam dalej wory, pełne starych talarów tureckich i wielkich, czerwonych dukatów. Były w końcu dary z komór skalnych, zaklętych, do których jeden tylko Dmytro znał dostęp: kościelne świeczniki węgierskie, brylantami wysadzane, tureckie miecze i klingi aż mieniące się od drogich kamieni. Były i owe słynne czarowne gołąbki Doboszowe. A wszystko to nie za wielka cena za starą słobodę. Skupili się wokoło gołowąsi pończosznicy, dworzanie cesarscy. Każdy coś innego podziwiał.
Cesarz swoim zwyczajem długo spał i odpoczywał. Nie mogli się go doczekać. Wreszcie ruch jakiś zrobił się w całym dworze. Poznać było, że dziedzic cesarski zbliża się. Dano znać w końcu, że pan cesarz chce widzieć poselstwo górskie. Posłowie minęli pokój z żołnierzami i wojskową starszyzną, pozakuwaną w złote blachy. Weszli do izby cesarskiej.
Nagle podziemny grzmot wstrząsnął podłogą. Wtórując mu skądś spod ziemi zagrzmiały lwy, zaryczały niedźwiedzie, zawyły wilki, zarżały konie, wrzasnęły sokoły, zapiały koguty cesarskie. Z głębi, spod podłogi, w gęstym dymie, w błyskach zza dymu dźwigało się ku górze powolutku a cicho złote krzesło. Dym rozpraszał się powoli i oto przed posłami na złotym tronie siedział ćmiąc złotą fajkę z krwistym kamieniem — sam cesarz.
Wyciągnął prawicę przed siebie, długo tak ją trzymał jakby z wysokości tronu błogosławieństwo posyłał. Lewą rękę oparł na mieczu wielikańskim. Do tronu wiodły dwa wysokie schody. Nad głową cesarską był dach ze złotych ryz sukiennych a pod nogami złociste, świecące liżnyki. Na ścianach utkane były różne smoki i potwory. Niejednemu lękliwemu dobrze by strachu nasypało gdyby je zobaczył. Z tyłu przytulony do cesarza wyglądał blady paniczyk, syn cesarski, wystraszony chłopczyna z liczkiem panieńskim jakby papierowym, o bladych niebieskich oczach. Posłom od razu żal się zrobiło tego biedaka. Cesarz nadal ćmił fajkę z kamieniem krwistym. Dziad on bo dziad, ale wąsaty, patrzył otwarcie, widać, że z wojackiego rodu. Z uciechą i życzliwie spoglądał na posłów górskich wojaków. Ożywił się na chwilę.
— Nie wiedziałem żeście tacy dumni, strojni i jaskrawi. A któryż to jest ów książę hołowski?
Któryś z tych białopończoszastych panków pokazał na Dmytra. Cesarz patrzał nań, cieszył się Dmytrem, cieszył się kędziorami i młodością junacką, słonkową. Dmytro cieszył się cesarzem, że choć to i dziad i pan, ale jakby jednego z nim rodu.
Rychło zmiarkował, że pusta rozmowa się toczy, paździokanie ot takie jak między babami, co chytrzą i kręcą, gdy nie wiedzą od czego zacząć. Przystąpił bliżej ku schodom, a zamiatając piórami kapelusza świecącą podłogę, skłonił się, po czym znów stanął wyprostowany i patrząc prosto w oczy staremu, wąsatemu panu, powiedział:
— Panie cesarzu godny! Gazdo mocny, pobratymie luby, watażku chytrooki, poczynaczu głębokouki!
My jesteśmy słobodny naród chrześcijański z Wierchowiny zielonej, Słonkowe nasienie.
Z tobą zaprzysiąc chcemy pobratymstwo wieczne. Zakląć je na przysięgę straszną, gromową. Ale nie chcemy być poddanymi. Nie chcemy posiepaków ani psiołupników mieć nad sobą. Zabierz ich sobie do komory swojej, czy na skład, czy ciśnij do licha gdzie, albo niech inni ich pokosztują. —
Powiadał dalej Dmytryk tak ostro i głośno, aż pończosznicy usta pootwierali:
Nie ścierpimy ich ani teraz, ani potem, opuścimy całym rodem ten kraj, co Boży i nasz z pierwowieku. Jeśli ma tam być zdeptany człowiek słobodny, to niech lepiej czorci zasypią głazami całą Wierchowinę zieloną. Niech na Ihrecu siądzie i rozwali się cielskiem plugawym sam Pekùn-Archijuda, niech z pyska głazy w dolinę wypluwa.
Ależ my dobra chcemy, chcemy z tobą pobratymstwa, cesarzu! Już na to przysięgę daję tobie i twemu chłopczynie. Jeśli potrzeba, będziemy bronić i ciebie i chłopca od Turka, czy od Moskala, czy zaraz tu od tych Francuzów bezbożnych. Zawsze z tobą pójdziemy, ale nie chcemy głów obsmuszać, na podobieństwo pańskich psów sparszywiałych. Nie będziem siedzieć po kasarniach i hofach kryminalnych. Nie chcemy kamaszy wciągać, co, widać, zdjęte z trupów, i tak ubierać się — każdy jednakowo — że go rodzona matka w kupie nie dojrzy.
Nienawistne nam wszelkie prawo, co włożone na nas, jak pętla na psa, jak skałusz na więźnia. I takie tylko prawo hodować będziem, co z umowy otwartej, ze ślubu słobodnego zrodzone — jak dziecię gazdowskie.
A ty, gazdo mocny, wstań! Natęż oczy, każ sobie podać szkła molfarskie, ciśnij słonkowe spojrzenie. Spojrzyj z góry, z przystołu, co się dzieje w twych krajach. Spojrzyj na miasta, spojrzyj na sioła, co tam nabroili posiepaki. Jak twoja starszyzna cesarska poniewiera, marnuje naród. Słychać o twoim państwie, że tylko korzenie są zdrowe, a pnie spróchniałe. Wstań, ujmij mocno bardę cesarską!
Myśmy już dopomogli tobie, cesarzu. Napędziliśmy całe posiepactwo, te szczury, co twoje i nasze gazdostwo zjadają, a chłopaczkowi twemu obdarty świat zostawią. Poniszczyliśmy ich hadiucze gniazda i nory, sztajeramty i mandatorie, aby już nie mieli gdzie popasać. Ale z tobą chcemy jednania, chcemy pobratymstwa. O to jedno cię prosimy, pobratymie honorowy, aby u nas pozostała stara słoboda. Wtedy nawet z panami będziemy żyć w zgodzie. Niech żyją sobie na pańską modłę, a my na swoją. Niech idzie do nas w gościnę, kto chce z całego świata bożego. Będziemy mu szczerzy, będziemy mu radzi. Byleby tylko nie śmiał kryć się z niewolą za plecy Twoje — za cesarskie. Bądź gazdą i sędzią bądź, jak sam Bóg, a nam sąsiadem, jak ta wielka Czarnohora. A my co roku przynosić ci będziem na koniach złoto, skarby z komór zaklętych aż tutaj do dworów cesarskich. Dotrzymamy, czego sam zażądasz!
Na wszystko przysięgę kładziemy mocną, tak ci przyrzekamy, zaprzysięgamy! —
Na te słowa Dmytrowe nagle w górę podnieśli wszyscy posłowie mosiężne topory, groźnie błyskające, ze szczękiem skrzyżowali je nad głową Dmytrową i tak, gwoli przysięgi, je trzymali.
Gdy Dmytro przemawiał do cesarza, pończosznicy czasem coś szeptali do uszu pańskich. Cesarz słuchał, to znów patrzył na junaków okiem dobrym, łaskawym i siwą głową kiwał równiutko.
Potem śpiewali cesarzowi. Śpiewali starą pieśń o mądrym cesarzu Salomonie, śpiewali nową, sławną Dmytrową pieśń o słobodzie. Pląsali taniec świąteczny z toporami. Pląsali posłowie starzy, siwi i kudłaci, pląsali też młodzi, kędziorni. Śpiewali przy tym pieśni prastare, kolędy. Jeden Dmytro stał w środku, toporem wywijał i tak śpiew poczynał:

Trzy radosteczki, trzy daruneczki.
Raduj się!

Jemu zaś odpowiadali junacy tak hucznie, aż powała w dworze cesarskim się wstrząsała:

Daj tobie Boże szczęście i zdrowie.
Raduj się!

Wirowali tak naokoło Dmytra z toporami, podnosili i przerzucali bardki podczas tańca, to znów przyskakiwali ku cesarzowi z podniesionymi, błyskającymi bardkami, że pończoszniki mimo woli przybliżali się do swego pana, jakby go chcieli od bardek ostrych ochraniać. Tymczasem cesarz cieszył się, przypatrywał się ciekawie, dziwował się tym pląsom, jakby weselne harce orłów skalnych oglądał, dziwował się, jak to ani razu żaden bardki ciężkiej, kilofowej nie uronił, jak to ani jeden z nich drugiego nie skaleczył, ani nie drasnął.
Oddali cześć cesarzowi. Skończyły się śpiewania i pląsy.
Teraz wystąpił jakiś bardzo stary pończosznik, z pańską, kwaśno nadętą miną, a uderzywszy trzykrotnie cienkim toporzyskiem, tak długim jak trembita i kwacząc jak kaczka, nakazał coś. Znaczyło to, że sam pan cesarz będzie przemawiać. Wszyscy umilkli. Cesarski gazda pociągnął mocno swą złotą fajkę, aż ten kamień krwisty, co z przodu był, łysnął i zaiskrzył się krwią, jak oko smokowe.
Powiada, kręcąc wąsa, pan cesarz, powoli, z uśmiechem a grzecznie:
— Po co mi skarby twe z komór skalnych zaklętych, knieziu hołowski?
Mam ci i ja komory różne i stodoły. I te sztajeramty, młyny molfarskie (od draczki). Te nie sieją a zbierają, nie sypią ziarna a mielą. Wymielą, co trzeba z chrześcijanina, wydławią nawet od Żyda, uporają się z panami, w końcu i na popów znajdą sposoby. Grubego zmielą na cienko, a cienkiego na miał. I krew by ciągnęły także i mózgi ludzkie, gdyby padł taki rozkaz. Co kto zapracuje, co kto ma za dużo, już wyciągają zeń: dla Państwa, dla Dzierżawy. —
Coraz potężniejszym głosem przemawiał dziedzic cesarski:
— I cóż mi to za szczęście? Przysłuchaj się, jak grają te młyńskie kamienie cesarskie. Ogłuchniesz!
Czy może chciałbyś zatrzymać je? Kosteczki twe posypią się jak pierze!
Ja sam całe życie zbieram siłkę cesarską, by je choć dźwignąć na inne miejsce...
Niewolę mam zabrać? A gdzież ją podzieję? Mocuję się, wciąż się szarpię, by choć na wszystkich jednako rozłożyć to brzemię.
Czy też mam rozpędzić to wszystko, by ród z rodem, gromada z gromadą zaczęli się ścinać i niszczyć?
Słoboda? Ha, ha, ha! Głębiej to zakopane niż wasze górskie skarby. Molfarskim okiem sięgnij pod ziemię, knieziu-junaczku...
A ty po słobodę przychodzisz tutaj? Do dziada po młodość? Do trupów po krew?
Cierpią narody — powiadasz. A gdzież ci siłacze? gdzież pobratymi moi, co by pomogli cesarzowi swemu zwalić ucisk, związać samego Archijudę? Gdzież oni, co porwą się na niewolę? — Haj! Lubują się narody w niewoli, po psiemu liżą jej stopy. Niech cierpią!... —
Groźnie śmiał się Józef. Cicho było we dworze.
Zapłonęło serce Dmytra, z podziwem patrzał na czarodzieja:
— Piękny on jak tato mój sam Sztefanko i tak samo dobry, bo bez lęku, a mocny dziad jak — hej! na świecie nie ma takiego. —
Cesarz uważnie spojrzał na Dmytra. Znów mówił łagodnie, z uśmiechem. —
— Prawda, wasz ród choć bujny, jednak rozmanitny jakiś, fantazyjny, barwny, taneczny, jakby słobodny... Tak jak te moje ogiery. Jak te moje stada miłych koni i lubych źrebiąt cesarskich. Szkoda mi was. Zatem patent daję wam taki. —
— Hej, wy moi pisarczyki cesarscy! Słuchajcie uważnie, piszcie pilnie, dokładnie!
Pan cesarz mówił jeszcze powolniej i tak po salomońsku ogłosił:
— Moją łaską, chrześcijańskiego cesarza Józefa, wszystkie uciekiniery z wojska, dyzyntyry, opryszki z dyzyntyrów i inni bujani nie mają być odtąd ścigani, ani karani. Daruje im to moja łaska cesarska. Także napady wszelakie, jakie dotąd były, na zawsze — daruje. I jeszcze jedną łaskę ogłasza ten patent cesarski:
Nekrutancji do wojska odtąd żadnej nie będzie — na całej Wierchowinie zielonej, chrześcijańskiej! —
Ale co będzie? Nabożnie słuchajcie, weźcie w uszy sobie, uczcie się synkowie! Pobratymstwo — tak! Ale i taka tokma: Jeszcze mocniejsze kary, gdyby się jawiły nowe napady i bunty. Nagłe sądy przyjdą, czarne szubienice wyrosną przy drogach, przy płajach. Prawo szubieniczne! Przeciw takiemu najbardziej, kto zbujani się i zbuntuje nie przeciw sługom moim, nie, lecz przeciw prawu cesarskiemu i rozumowi cesarskiemu. — Etats!
(Tu już jakoś nie mógł sobie przypomnieć Andrijko, jak się ta bieda nazywa) —
Cesarz zakończył: Taki mój patent z woli i łaski cesarskiej dany dla miłych sercu memu poddanych chrześcijańskich, amen. —
Pan cesarz mówił powoli i godnie. Uważnie słuchali pończoszniki i goście. A pisarczyki uwijali się piórami po papierze, jak daraby na rzece, obertasy na papierze wykręcali, jak przedtem ci pląsarze na gładkiej podłodze cesarskiej.
Cesarz zwrócił się raz jeszcze do Dmytra. Długo nań patrzył z góry. Twardym wzrokiem do serca mu sięgał, a ostrym jak wędka. A Dmytro patrzył tak śmiało i jasno jak zawsze. Była cisza.
Gdy już napatrzył się nań cesarz, oderwał wzrok, łaskawie znów się uśmiechnął.
Spoglądał długo ku górze. Siwe, wypłowiałe ze starości, smutne oczy dziadowskie uśmiechały się jakoś proszalnie, jak u dziecka bezbronnego. Wybierał się coś powiedzieć, coś tłumaczyć. Wznosił piękną dłoń wysoko, jakby do nieba. Potem znów opadła mu ręka. Dumał. To dobroć mocna biła, to słodycz pokorna spływała z lica starca pięknego. —
Dmytrowi serce ścisnęło się, że tyle cierpi cesarz, a wciąż w tajemnicy przed światem. Pokochał go od tej chwili. Wreszcie cesarz wznosząc dłoń, rzekł cicho a mocno:
— A teraz posłuchaj jeszcze ty, knieziu-junaczku mnie starego. Mam i ja dla ciebie trzy daruneczki. Za mądrość twą, za śmiałość, za to, żeś sam gazda honorowy, w honor cesarski wierzysz. Jak tylko z wrogami skończę, a ten mój chłopczyna do lat osiemnastu dojdzie, albo gdyby Bóg tak dał, że wcześniej mnie przyjdzie umierać, przyszlę ci ja sam trzy daruneczki z nieba dla twej główki słonkowej. Rodem z nieba — trzy zagadki ci przyszlę. Świat się zakołysze, a może i przewróci, gdy dasz radę zagadkom. Wszystkie ustanowy, wszystkie patenty pójdą na nice. Mały będzie wielkim, a wielki małym albo i nijakim. Bo jak nie uporasz się — ha, ha, ha...
Czekaj mój junaczku, na sławne zagadki cesarskie.
Skończył stary mędrzec, poczynacz cesarski a jeszcze potężny śmiech groźnym echem leciał przez komnaty, jak uderzenie siekiery w puszczy.
W końcu pan cesarz kazał najstarszemu pończosznikowi przynieść pieczęć złotą. Ostro, po salomońsku patent podpisał, jakby mieczem rąbnął. Pieczęć sam ręką przyłożył cesarską, potem wąsa pokręcił zamaszyście. Wsparł się w zadumie na mieczu. Panicze-pisarczyki przynieśli złotą laskę w pośrodku wydrążoną. Zwinęli ostrożnie papiery patentowe, włożyli je do środka i laskę tę wręczyli księciu hołowskiemu.
Na pożegnanie ugościli ich pończosznicy złotym winem cesarskim. Podali je w pucharach mieniących się jak tęcza, na złotych tacach. Każdy łyk jak płomień przenikał wnętrze. A za chwileczkę tak jasno w głowie każdemu się zrobiło, jakby słoneczko zimą zagrało wśród śniegów w Czarnohorze.
Tymczasem pan cesarz już zaglądał gdzieś daleko przez okno. Może szukał oczyma koni i źrebaków, co tam po carynkach hasały. Znów fajkę pociągnął, krwiste oko smokowe w fajce rozgorzało się niesamowicie. To znów ziewał. Widać, zmachała się łaska cesarska. Widać już znów spać się zachciało niebodze. Sennie uśmiechał się do nich z góry, z tronu, przez chmury dymu coraz gęstsze. Patrzył łaskawie i grzecznie — zwyczajnie jak godny gazda. Coraz mniej było go widać. Tak znikł im z oczu, czy wyszedł, czy znów zapadł się gdzieś, nikt nie wiedział.
— Któż mógł zmierzyć od razu tę całą pańską mądrość i łaskę cesarską? Słoboda była, ale i nie było jej. Złoto w komorach tajemnych, zaklętych zostanie, ale — i sztajeramty od draczki też, widać, zostaną. Nekrutancji już nie będzie, a pomocy na Turka czy Moskala cesarz nie przyjmuje. Przysięgi gromowej nie domaga się, a — sądy nagłe i szubienice czarne poddanym obiecuje. Jednak nad tym wszystkim trzy daruneczki cesarskie świecą jak zornice, trzy zagadeczki straszne — czy może radosne. —
Jeden Dmytro w lot zrozumiał, że cesarz chce zbudzić słobodę dla wszystkich ze stanu pracowitego. Te zagadki to przecież — Doboszowe zapowiedzi! Nasypią strachu, napędzą do nór urzędy i panów. Szczurami im być! Przewrócim świat, Amen! — W głowie mu zawirowało. —
— Oby żył mnogie lata! — zahuczał Szereburièk, gdy weszli do sali wojskowej.
A wy módlcie się, lubietka! o zdrowie jego, wiernie pilnujcie gazdy! — Ostro zwrócił się do wojskowych.
— Oby żył, — pomyślał Dmytro — bo ten blady malec nie da rady, nie wygramoli się spod tej kupy. —
Taka to, wiernie przekazana i powtórzona, prawdziwa opowieść Andrijkowa o poselstwie górskim i o pobratymstwie Dmytra z cesarzem. —



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.