<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Przez kraj szatana
Pochodzenie Ludzie, zwierzęta, bogowie, tom II
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
MONGOLJA.

W sercu Azji kryje się tajemniczy, bogaty, olbrzymi kraj — Mongolja.
Od spadków Tiań-Szania, od gorących piasków zachodniej Dżungarji do leśnych Sajanów i do wielkiego muru chińskiego zajmuje ona największą część Azji Centralnej. Kolebka ludów, historji i legend, ojczyzna największych i najbardziej krwawych najeźdźców, którzy pozostawili po sobie ruiny swoich grodów stołecznych, już zasypanych piaskami pustyni Gobi, swoje czarodziejskie sygnety i stare koczownicze prawo; państwo leniwych mnichów i złych duchów, arena koczujących plemion, rządzonych przez ubóstwianych potomków chanów Dżengiza i Kubłaja — to jest Mongolja.
Tajemniczy kraj kultu Ramy, Sakkia-Muni, Dżonkappy i Paspy, wiernie strzeżonego przez „Żywego Boga“ Buddhę, wcielonego w części swej boskiej potęgi w jednego z trzech dostojników lamaickiej hierarchji kościelnej, Bogdo-Gegeni w Ta-Kure, czyli Urdze; kraj cudotwórców, lekarzy, proroków, jasnowidzących, wróżbiarzy i czarowników; kraj, żyjący pod znakiem „swastyki“; kraj, gdzie przetrwały potężne, dumne myśli przed wiekami zgasłych władców Azji i połowy Europy — to jest Mongolja.
Kraj nagich, ponurych gór, palonych słońcem i chłostanych zimnym wiatrem, kraj bezgranicznych stepów, kraj chorego bydła, gniazdo dżumy, trądu i czarnej ospy; kraj gorących źródeł siarczanych; górskich przejść dzikich, zamieszkałych przez złe demony; kraj świętych jezior, pełnych olbrzymich ryb; kraj wilków, jeleni, skalnych baranów, dzikich koni, zdziczałych psów i drapieżnych ptaków, szarpiących i zjadających wyrzucane na step ciała zmarłych — to jest Mongolja.
Kraj, gdzie, patrząc na białe, rozsypujące się w proch kości przodków, szybko wymiera rdzenny lud mongolski, który niegdyś podbił Chiny, Sjam, Indje i Rosję, a którego straszliwy pęd rozbił się o stalową pierś rycerzy polskich, broniących naonczas cały świat chrześcijański od powodzi azjatyckiej — to jest Mongolja.
W tym kraju dziwnem zrządzeniem losu, po nieudanej próbie przedarcia się przez Tybet do oceanu Indyjskiego, byłem zmuszony żyć i podróżować prawie przez pół roku. Sądzone było mnie i memu staremu, wypróbowanemu towarzyszowi podróży i przygód brać udział czynny w nader poważnych i niebezpiecznych wypadkach na terenie Mongolji Zewnętrznej, czyli Hałhi, w 1921 r. Miałem więc sposobność poznać blisko spokojny, dobry i uczciwy lud mongolski, jego szlachetną, lecz pełną trwogi duszę, jego męczarnie, troski i nadzieje; mogłem zrozumieć cały ogrom przygniatającego go strachu wobec niezbadanej tajemnicy życia.
A tajemnic w Mongolji bez liku!
Rzeki, nagle podczas najostrzejszych mrozów z hukiem i łoskotem burzące więzy lodowe; jeziora, wyrzucające na płaskie brzegi kości ludzkie; niezrozumiałe, dzikie głosy w górach; zapalające się na trzęsawiskach błędne ogniki; płonące jeziora, szczyty górskie, na których umiera każdy śmiałek; całe zwoje wężów w głębokich, ciepłych dołach; niezamarzające potoki, skały, przypominające skamieniałych jeźdźców, wielbłądy i wozy. A ponad tem wszystkiem nagie, bezbarwne, beznadziejne góry, podobne do fałd płaszcza djabelskiego, a o zachodzie słońca oblane szkarłatem buntu, czy krwią ofiar.
— Patrz tam! — mówił pewnego razu zgrzybiały, sędziwy pastuch, wyciągając rękę w stronę przeklętego przejścia górskiego, Zagastaju. — To nie są góry! To leży On w czerwonym płaszczu i oczekuje dnia, w którym ma się podnieść i rozpocząć śmiertelną walkę z dobremi bogami.
Rzeczywiście, w tej chwili powstał mi w pamięci obraz mistyczny słynnego malarza Wróbla. Takież nagie szczyty gór, podobne do sfałdowanego, fioletowo-szkarłatnego płaszcza Szatana, którego oblicze przyćmiła chmura szara, tchnąca zgrozą i martwotą.
Straszliwy to kraj Mongolja! Kraj tajemnic i Szatana!
Nic więc dziwnego, że każde pogwałcenie panującego tu pierwotnego trybu życia nomadów azjatyckich wywołuje przelew krwi i zgrozę, ciesząc płonący nienawiścią i pogardą wzrok Szatana, leżącego na martwych skałach w szarym płaszczu rozpaczy i upokorzenia, lub w szkarłatnej opończy buntu, wojny i zemsty.
W drodze odwrotnej z Koko-Noru do Mongolji, wypocząwszy w gościnnym klasztorze Narabanczi, zamieszkaliśmy z mym towarzyszem w stolicy zachodniej, Hałbi-Uliasutaj. Jest to ostatnie miasto na zachodzie Mongolji Zewnętrznej. Ostatnie... z trzech. W Mongolji istnieją tylko trzy miasta: stolica „Żywego Boga“ i administracyjne centrum — Urga, czyli Ta-Kure (wielki klasztor), Uliasutaj i Ułankom, niedaleko od jeziora Ubsa. Istnieje jeszcze jedno miasto Kobdo, ale jest ono siedzibą zachłannej administracji chińskiej w tym kraju, zamieszkałym przez koczujące plemiona, rządzone przez swych książąt bohaterskiego szczepu Oletów i tylko nominalnie uznające wpływy Urgi i Pekinu. W Uliasutaju zaś i w Ułankomie, oprócz nieprawnie rządzących się tu gubernatorów chińskich, istnieją gubernatorzy mongolscy — „saity“, których zatwierdza swojemi dekretami „Żywy Bóg“ z Urgi na prośbę rady ministrów.
Przybywszy do tego miasta, odrazu pogrążyliśmy się w wir namiętnej polityki. Niedawno powstały tu zaburzenia pośród Mongołów, doprowadzonych do rozpaczy uciskiem władz chińskich. Najeźdźcy pastwili się nad nimi, usiłując ściągnąć wszystkie podatki i daniny za ubiegłe lata autonomji Hałhi, wyrwanej z rąk Pekinu. Koloniści rosyjscy podzielili się na partje i prowadzili z sobą zażarty spór; w Mongolji Wschodniej na czele wojsk rosyjsko-mongolskich walczył z Chińczykami buddysta, Niemiec, generał rosyjski, baron Ungern von Sternberg, broniący niepodległości Mongolji i cesarskich praw „Żywego Boga“; rosyjscy oficerowie-uciekinierzy skupiali się w oddziały, przygotowując powstanie przeciwko bolszewikom na Syberji; władze mongolskie naogół bardzo przychylnie patrzyły na formujące się wojsko, lecz zato urzędnicy chińscy prześladowali i gnębili Rosjan, a z nimi razem i innych cudzoziemców. Rząd sowiecki, zaniepokojony mobilizacją Rosjan-uciekinierów, posuwał coraz dalej, głębiej do Mongolji swoje wojska, a gubernatorzy chińscy chętnie wchodzili w jakieś tajne układy z komisarzami bolszewickimi; w Urdze minister „buforowej“ rzeczypospolitej, Juryn, sformował magistrat komunistyczny, srożący się w dzielnicy rosyjskiej pod przewodnictwem popa-bolszewika; konsulowie rosyjscy byli nieczynni, przeważnie trudniąc się paskarstwem i wyprzedażą własności państwowych; Chińczycy wzmacniali swoje załogi w głównych punktach strategicznych Hałhi, posyłając w głąb kraju oddziały karne; żołnierze chińscy wpadali do domów osób prywatnych, rabowali, zabijali mężczyzn i gwałcili kobiety.
Do takiej atmosfery dostaliśmy się odrazu po przyjeździe.
— Proszę pana — mówił nieraz mój towarzysz — ja już wolę dusić partyzantów, potykać się z chunchuzami i jeść mięso zdechłych od dżumy byków, niż słuchać coraz to nowych i coraz bardziej trwożnych wieści!
Agronom miał rację. Najgorsze było to, że w tym chaosie nienawiści, plotek, podstępu i intryg czerwone wojska mogły niepostrzeżenie zbliżyć się do Uliasutaju i wziąć wszystkich do niewoli za zgodą milczącego, przebiegłego gubernatora chińskiego.
Bardzo chętnie porzucilibyśmy to miasto, lecz nie mieliśmy dokąd jechać. Na północy byli nasi wrogowie — bolszewicy, na południu już zdążyliśmy stracić na zawsze sześciu naszych towarzyszy i niemało własnej krwi; na zachodzie, w rejonie Kobdo, srożyli się nad cudzoziemcami Chińczycy; na wschodzie wrzała wojna, o której, pomimo wszystkich usiłowań urzędników chińskich, dochodziły wiadomości, często sprzeczne i fałszywe, lecz świadczące o poważnym stanie rzeczy.
Musieliśmy więc zostać w Uliasutaju i mimowoli żyć jego życiem. Znalazłem tu dwóch Polaków, żołnierzy 5-ej polskiej dywizji syberyjskiej, którzy uciekli z obozu jeńców i przez Urianchaj przedostali się do Mongolji, dwie rodziny polskie i dwie amerykańskie firmy handlowe. Na czele amerykańskiej firmy „Andersen and Mayer“ stał warszawiak, p. Stanisław Błoński, elektrotechnik z zawodu. Przed objęciem posady kierownika firmy handlowej był on szefem mongolskiego zarządu telegrafu i uzyskał za swoją pracę, sumienność i sprawiedliwość tak wielkie uznanie wśród Mongołów, że Żywy Buddha nadał mu książęcy tytuł „huna.“
Pan Błoński miał przy sobie żonę — panią Pelagję i dwuch miłych chłopaków — synków. Ta pełna dobroci dla ludzi i ukochania ojczyzny rodzina przytuliła kilkunastu Polaków, których los zarzucił do Mongolji, i zaopiekowała się nimi. Wielu z nich dotarło, zawdzięczając państwu Błońskim, do kraju, a wszyscy my, nigdy nie zapomnimy tej ofiarnej, uczciwej, godnej najgłębszego szacunku rodziny polskiej.
Drugim Polakiem był kierownik rosyjskiej firmy p. Szymanowski, oddawna osiadły na Syberji, a później w Mongolji.
Wraz z moim towarzyszem korzystaliśmy z gościnności jego. Był to człowiek prosty, rubaszny, już znacznie zruszczony, lecz po przybyciu do Uliasutaju Polaków, obudziła się w nim tęsknota za krajem; wspomnienia i marzenia zaczęły ciągnąć go do Polski. Niestety! Warunki życia jego, trudności i zawikłania, jakie stworzył sobie, stanęły na przeszkodzie. Kraju ojczystego już nigdy nie ujrzał. Zginął w kilka miesięcy później z rąk mongolskich jeźdźców budiackiego oficera Wandałowa.
Połączyliśmy się, aby zorganizować własny wywiad i obronę, bacznie śledząc wszystko, co zachodziło w mieście i w Zachodniej Mongolji. Udało nam się nawiązać stosunki dyplomatyczne z władzami mongolskiemi i chińskiemi, co bardzo nam dopomagało do orjentowania się w wypadkach.
Bardzo rozumny i oczytany mongolski „sait“, książę Czułtun-Bejle, wkrótce zaprzyjaźnił się ze mną, a jego opowiadania pozwoliły mi zrozumieć dokładnie ogólne położenie i jego przyczyny.
— Wielka stała się niesprawiedliwość, panie! — mówił strwożonym głosem „sait“. — Nasz kraj ginie! Na mocy traktatów pomiędzy Mongolją, Rosją i Chinami 21 października 1912 r., 23 października 1913 r. i 7 czerwca 1915 r. Hałha otrzymała niezależność, a nasz duchowny wódz „żółtej wiary“, jego świętobliwość Żywy Buddha, z tytułem Bogdo Dżebtsung-Damba-Hutuhtu-Chana, stał się cesarzem całej Zewnętrznej Mongolji. Rząd pekiński dochowywał umów, dopóki Rosja była potężna i dbała o swoje wpływy w Azji; lecz już w początku 1915 r., gdy wojna z Niemcami stawała się niepomyślna dla Rosji, Chiny zaczęły stopniowo, a coraz to zuchwalej odbierać uzyskane przez nas prawa. Gdy w Rosji wybuchnęła rewolucja, i nastąpiły czasy bolszewickie, rząd chiński już się nie krępował. Wszystkich „saitów“ patrjotów zastąpiono ugodowcami i wtedy wprowadzono do naszego kraju wojska chińskie, które zbrojną ręką wyciskały z nas podatki za ubiegłe lata. Ludność Hałhi zrabowano doszczętu, i wszędzie około miast i klasztorów można spotkać osady biedaków, mieszkających w norach ziemnych i żyjących z jałmużny. Wszystkie nasze majętności narodowe zostały zarekwirowane: skarbce w Urdze, arsenały, składy, klasztory. Wszyscy patrjoci jęczeli w więzieniach chińskich, lub zostali otruci przez lekarzy chińskich, przysłanych tu w tym celu. Wypłynęły szumowiny niektórych zubożałych i zdemoralizowanych pomniejszych rodów książęcych. Chińczycy przekupywali Mongołów, dawali im wysokie rangi i ordery, a ci zdrajcy służyli im na zgubę Hałhi! Nie dziw się więc, że zarówno rządząca klasa: „Żywy Bóg“, chanowie, książęta i wyżsi lamowie, jako też i pospólstwo w równym stopniu nienawidzą ciemiężców chińskich i czekają tylko na chwilę wyzwolenia i zemsty. Powstania jednak nie mogliśmy zorganizować. Nie mieliśmy broni, nie mieliśmy wodzów, gdyż wszyscy głośni, wpływowi patrjoci albo już zginęli, albo byli pod ścisłym dozorem, i każda próba walki zbrojnej zakończyłaby się była dla nich w tem samem więzieniu pekińskiem, w którem przed kilku laty umarło z głodu osiemdziesięciu naszych najznakomitszych książąt z rodu wielkiego Mongoła i wysokich lamów — najodważniejszych bojowników za wolność Hałhi. Trzeba było jakiegoś zewnętrznego bodźca, ażeby cała ludność podniosła się odrazu, i tu już sami Chińczycy bezwiednie dopomogli, gdyż zaaresztowali „Żywego Buddhę“, po raz już drugi usiłując przekonać lud, że Bogdo-Chan jest „ostatnią“ formą przeistoczonego Buddhy. Wtedy to rozpoczęły się tajne narady i spiskowanie lamaitów z „Żywym Buddhą“ oraz opracowano plan wyrwania go z rąk chińskich i zbrojnej walki o szczęście naszego kraju i ludu. Lamowie nawiązali stosunki z potomkiem carów burjackich, księciem Dżam-Bołonem, a przez niego z generałem rosyjskim, baronem Ungernem, który miał tytuł księcia mongolskiego, był wyznawcą naszej wiary i serdecznym przyjacielem i „bratem“ „Żywego Buddhy“ w Urdze i Dalaj Lamy w Lhassie tybetańskiej. Teraz właśnie wre walka!
Tak opowiadał mi książę Czułtun Bejle, potomek wielkiego Dżengiza.
Znacznie później do Uliasutaju przyszły wiadomości, że baron Ungern von Sternberg wszedł do Mongolji z Zabajkala, mając ze sobą mały oddział konny, zmobilizował Mongołów i po kilku nieudanych próbach 3 lutego 1921 r. wziął szturmem Urgę, a tron Dżengiza oddał „Żywemu Buddzie“ z tytułem cesarza, czyli Bogdo-Chana. Jednak w połowie marca jeszcze nikt tu nie wiedział o tych szczegółach walki o niepodległość Hałhi, chociaż w marcu baron Ungern zadał szereg klęsk wojskom chińskim i zupełnie opanował położenie w kraju. Chińczycy starannie ukrywali prawdę i nikogo nie przepuszczali z Urgi na zachód. Lecz mimo to pogłoski dochodziły do Ulasutaju i budziły niepokój.
Atmosfera z dnia na dzień była coraz cięższa. Stosunki pomiędzy Chińczykami, Mongołami i Rosjanami stawały się bardzo naprężone.
Gubernator chiński, Wan-Dzao-Dziuń i dyplomatyczny komisarz, Fu-Siań, obaj ludzie bardzo młodzi, starali się przypodobać swemu rządowi i prowadzili nieprzejednaną politykę względem Mongołów i Rosjan, jątrząc ich wzajemnie. Wan-Dzao-Dziuniowi pomagał zastępca dymisjonowanego Czułtun-Bejle, nowy sait-ugodowiec, wywołując nienawiść Mongołów.
Oficerowie rosyjscy sformowali potajemnie oddział, aby się bronić w razie wrogich zarządzeń Chińczyków, lecz w oddziale odrazu zaczęły się niesnaski i intrygi. Nie miałem żadnej wątpliwości, że wobec niebezpieczeństwa oddział ten rozproszy się niezawodnie.
Stan rzeczy zniewalał nas do czujności i ostrożności. Musieliśmy w każdej chwili być gotowi do obrony i ucieczki. Sytuacja moja i mego towarzysza była dość ciężka. Nie mieliśmy pieniędzy na nabycie koni, jakie-takie oporządzenie się na zimową podróż. Trzeba było coś wymyśleć. Zacząłem od szeregu płatnych odczytów na różne tematy. Przyniosło to bardzo małe sumki, bo, oprócz kilku kolonistów, resztę publiczności stanowili zbiegowie z Rosji. Wydębić od nich coś było rzeczą wprost niemożliwą, bo nic, oprócz dobrych apetytów i troski o przyszłość nie mieli.
Należało przedsiębiorczość swoją skierować w inną stronę.
Z Syberji wyjechałem ze skarbem, który przechowałem aż do dnia, w którym piszę te słowa.
Był to mały notatnik ze zapisanemi w nich receptami chemicznemi oraz statystyką ekonomiczną.
Poco wziąłem ze sobą takie dziwne dla przymusowego podróżnika materjały naukowe?
Wierzyłem w swoją szczęśliwą gwiazdę i byłem przekonany, że dobrnę do jakiegoś cywilizowanego miasta. Nie wątpiłem, że zjawię się tam goły, jak święty turecki, i będę zmuszony zarabiać na życie. Jako chemik, zaopatrzyłem się w niezawodne przepisy, które mogłem zastosować w przemyśle; pamiętałem, że od jedenastego roku życia czułem pociąg do fachu literackiego. Zabrałem więc ze sobą dane statystyczne; przydałyby się, gdybym zaczął pisywać artykuły do dzienników.
W tym notatniku, pomiędzy linjami formuł i kolumnami cyfr zapisywałem dziennik swojej podróży od Krasnojarska aż do dnia przybycia do Uliasutaju.
Napisałem kilka artykułów o mojej włóczędze i posłałem do Szanchaju do redakcyj pism angielskich i rosyjskich, bo kilka numerów ich z lat ubiegłych znalazłem w czytelni dawnego konsulatu rosyjskiego.
Z dziesięciu listów, wysłanych przez pocztę chińską, na jeden tylko otrzymałem odpowiedź bardzo przyjemną, bo kilka słów, że artykuł mój umieszczono w piśmie, i dwadzieścia pięć dolarów chińskich, jako honorarjum.
Inne listy z mojemi opisami zaginęły lub nie doszły do rąk redaktorów, bo ich dzienniki dawno już nie istniały.
Wtedy jąłem się innej pracy.
Zacząłem dawać lekcje angielskiego i francuskiego. Miałem kilku uczniów z pośród kolonistów i kupców chińskich. Ułożyłem dla nich słownik angielski, zawierający pięć tysięcy wyrazów, dla Rosjan, handlujących z Mongołami i Sojotami słowniki mongolski i sojocki, obejmujące najpotrzebniejsze słowa.
Mój towarzysz, p. Władysław, przepisywał słowniki w dwudziestu egzemplarzach, które sprzedałem po 25 dolarów za sztukę.
W ten sposób w przeciągu trzech miesięcy byliśmy posiadaczami znacznego „kapitału“, odkrywającego przed nami cały świat.
Było to bardzo na czasie, bo coraz częściej zaczęły krążyć wieści o ruchu czerwonych oddziałów na granicy mongolskiej.
Obawiając się zjawienia wojsk bolszewickich, cudzoziemcy postanowili wysłać wywiad, aby zbadać położenie na zachodzie, czego ja i mój agronom podjęliśmy się chętnie. Książę Czułtun dał nam za przewodnika urzędowego dragomana, starego Sojota, Cerena, płynnie mówiącego po rosyjsku. Była to miejscowa znakomitość, znana w całej Mongolji, gdyż słynął jako niezrównany jeździec. Jeszcze niedawno posyłano go z najważniejszemi i tajnemi listami do Pekinu, a Ceren przebył konno w ciągu 9 dni 2400 kilometrów, oddzielających Uliasutaj od stolicy chińskiej. Drogę tę odbył w następujący sposób:
Zabandażowano mu piersi, brzuch i nogi pasmami grubego płótna, aby się nazbyt nie wytrząsł na siodle. Do czapki miał przymocowane trzy pióra orle na znak, że musi „lecieć jak ptak“, w zanadrzu chował dokument „dzara“ na otrzymanie najśmiglejszych koni pocztowych na pierwsze swe żądanie; mając przy sobie zapasowego wierzchowca i dwóch przewodników pocztowych — „ułaczenów“, mknął, co koń wyskoczy, do pierwszej stacji pocztowej — „urtonu“. Jeden z „ułaczenów“, pędząc naprzód, przygotowywał zmianę koni, i gdy Ceren podjeżdżał, zdejmowano go razem z siodłem i przenoszono na świeżego konia, poczem Ceren z nowemi „ułaczenami“ ruszał dalej. Na każdym trzecim „urtonie“, nie schodząc z siodła, wypijał miseczkę gorącej herbaty z solą i znowu mknął. Po 18—20 godzinach takiej jazdy szalonej, zatrzymywał się na nocleg w jurcie urtońskiej, gdzie zjadał całą szynkę baranią, wypijał moc herbaty i spał, jak zabity, do świtu. Tak przez 9 dni mknął mały, chudy Ceren bez wytchnienia!
Z nim to właśnie wyruszyliśmy w mroźny, zimowy poranek na zachód, w stronę Kobdo, skąd nadeszły trwożne wieści, że „czerwoni“ wkroczyli do Ułankomu i że Chińczycy zaczęli wydawać im cudzoziemców.
Po kilku godzinach przejechaliśmy po lodzie rzekę Zaphyn, która corocznie zabiera dużo ofiar, gdyż dno jej stanowią bezdenne piaski ruchome. Za rzeką wjechaliśmy w wąską dolinę śród gór i niewielkich lasów modrzewiowych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.