Przygoda/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygoda |
Podtytuł | powieść dla młodzieży |
Wydawca | Księgarnia J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | „Floryda“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Tu musimy wysiąść, bo auto nie przejedzie dalej, — zdecydował Ludwik, który wziął na siebie rolę opiekuna całej gromadki.
— Tak, ulice są zbyt wąskie, — potwierdził Antoś, który pragnął, aby postanowienia Ludwika były akceptowane przez niego, przed ich wykonaniem.
Zatrzymano przeto auto, umówiono się z szoferem w miejscowej restauracji i wszyscy zgodnie udali się na poszukiwanie nadzwyczajności.
— Bardzo mi się tu podoba, — powiedziała Karolinka z zadowoleniem, przeciskając się pomiędzy rozstawionymi straganami.
— Jak to dobrze, że panna Anna nie pojechała z nami! — wyraził nagle Jaś myśl wszystkich.
Mimo to, nie spotkał się wcale z uznaniem.
— Jasiu! — powiedziała z wyrzutem Karolinka.
— Czy cieszysz się, że panna Anna ma migrenę? — zapytała Janka.
Antoś zaś dodał z powagą:
— To nieładnie cieszyć się z nieszczęścia bliźniego.
Jedynie tylko Ludwik zachował milczenie. I Jaś skierował w jego stronę swoje dalsze słowa:
— Nie cieszę się, że ma migrenę, ale cieszę się, że przyjechaliśmy tu sami.
— To już ci nie przeszkadzamy? — uśmiechnął się Ludwik, — to już ci nie zabieramy twojej Karolinki?
Jaś wydął usta, ale jakoś nic nie odpowiedział.
— Oswoił się z wami, — zapewniała tego rana Karolinka, gdy promieniejąca radością, przyjechała wraz z Jasiem do domu inżyniera.
— Zobaczycie jaki to strasznie nieznośny bęben, — zapewniał Ludwik rodziców, na długo jeszcze przed przyjazdem auta.
— Ludwik postanowił otworzyć sobie szkołę poprawczą i zająć się wychowaniem Jasia, — zapewniał wujostwa Antoś.
— Bo naprawdę trzeba zabrać się do tego chłopca ostro, — potwierdził Ludwik.
Lecz jego matka przerwała mu:
— Daj spokój. Biedactwo wychowane bez matki.
— No tak, — powiedział niepewnie Ludwik, myśląc, że tkliwe uczucia jego matki miną z pewnością, gdy zobaczy, którą z zadąsanych min Jasia i usłyszy jego kapryśny, niezadowolony głos.
Lecz wbrew przewidywaniom Jaś zachował się bez zarzutu. Był tak niezmiernie uprzejmy, tak elegancko się kłaniał, tak grzecznie odpowiadał na wszystkie pytania, że Ludwik nie rozumiał, co to się dzieje.
— Ktoś odmienił twego brata, — powiedział cicho do Karolinki.
— O, on, gdy chce, to potrafi zachować się jaknajlepiej, — zapewniła Karolinka, oddychając z ulgą. Do ostatniej bowiem chwili nie była zupełnie pewna, czy Jaś zechce właśnie zachować się jaknajlepiej.
Jaś tymczasem rozmawiał z rodzicami Janki i Ludwika, a jego słodka mina, niewinny wyraz twarzy, a jednocześnie rzucane ukośne spojrzenia na Ludwika, wywołały wybuch śmiechu Antosia.
— Ależ patrz, ten smarkacz jest grzeczny po to tylko, aby ci zrobić na złość. Wyraźnie przecież patrzy na nas, aby zobaczyć, jakie to wywiera wrażenie, czy jesteśmy zdziwieni?
Rzeczywiście Jaś spoglądał ukradkiem na swych nowych znajomych, nie przestając w sposób uprzejmy i cichy odpowiadać na liczne pytania.
— Niech robi na złość, byleby nie wyprawiał jak wczoraj.
— Ależ tak, to wszystko jest rozmyślne.
Innego zdania była matka Janki i Ludwika.
— Ależ Ludwik i Antoś oczernili chłopca, — myślała ze zdziwieniem, — przecież to doprawdy urocze dziecko.
— Nie wiem doprawdy, co chcecie od tego chłopca? — zapytała z wyrzutem Janki, gdy po chwili znalazły się same w pokoju, — przecież dziecko jest grzeczne, jak aniołek, ładne, miłe, dobrze wychowane.
— Tak, dzisiaj jest zupełnie inny, niż wczoraj, — przyznała Janka, — ale obawiam się, że mamusia również zmieni szybko zdanie o nim.
— Pewnie nikt nie umie się z nim obchodzić, — wyraziła matka swe przekonanie, — pewnie krzyczą na niego i gniewają się.
— Obawiam się, że to on właśnie krzyczy i gniewa się. Ale cóż, może u nas właśnie będzie grzeczny.
Rzeczywiście Jaś przez cały czas wizyty zachowywał się wzorowo. Wprawdzie pobyt ten nie trwał długo, gdyż Janka i Antoś spieszyli, aby jaknajprędzej pojechać. Czasu jednak starczyłoby na rozwinięcie najrozmaitszych kaprysów.
— Jakto, pojedziecie sami? — zapytała matka.
Panna Anna bowiem nie przyjechała; w ostatniej chwili dostała silnej migreny i położyła się, z kompresem na głowie do łóżka.
— Ja sam robiłem jej kompres! — wyznał Jaś słodkim głosem.
— To bardzo ładnie, że pielęgnujesz swoją wychowawczynię, — uważała za stosowne wtrącić odpowiednią uwagę pani Staszewska, aby podkreślić zalety Jasia, wobec własnych dzieci, które jak sądziła, uprzedziły się niesłusznie do chłopca.
— O, tak, — powtórzył jeszcze słodszym głosem Jaś, — bardzo lubię ją pielęgnować, gdy jest chora.
Tym razem nie usłyszał już w odpowiedzi:
— To bardzo ładnie, Jasiu, — gdyż matka Janki i Ludwika pomyślała mimowoli, że zdanie to brzmiało w sposób mogący świadczyć o uciesze Jasia, zarówno z powodu możności pielęgnowania panny Anny, jak z powodu jej choroby.
— A więc, pojedziecie sami? — powtórzyła niepewnym głosem.
— Ależ, ciociu, czy jesteśmy niedorozwiniętemi niemowlętami? — zapytał z oburzeniem Antoś, — chyba można nam zaufać.
— Zwłaszcza tobie, — westchnęła, — gdy się rozbrykasz, zapominasz o Bożym świecie.
— O, ciociu, strasznie mnie ciocia krzywdzi, a zwłaszcza dyskredytuje w oczach dam, — jęknął Antoś, wskazując tragicznym ruchem Jankę i Karolinkę.
— Proszę pani, ja zawsze jeżdżę sama z szoferem do miasteczka, — zapewniła Karolinka, — i nigdy jeszcze nic mi się nie stało. Przecież właściwie ja opiekuję się całym naszym domem! — dodała z dumą.
— A zresztą, mamo, ja też przecież jadę, — zauważył Ludwik, który uważał się za najpoważniejszego i najbardziej godnego zaufania.
— No tak, a więc jedźcie, tylko nie wracajcie zbyt późno.
I oto w dwie godziny później, Jaś, trwając wciąż w swojej roli grzecznego dziecka, „aniołka“, jak mówił Antoś, szukał starannie na wszystkich straganach szklanej broszki, gdyż taką właśnie obiecał przywieść służącej.
Karolinka kupowała tymczasem w większej ilości sznury korali, które zwieszały się zewsząd malowniczo, Janka oglądała miejscowego wyboru haftowane ręczniki oraz gliniane dzbany, które potem Antoś odnosił do auta, aby tam leżały i nie stłukły się.
Gdy skończono wreszcie zakupy, gdy każdy znalazł odpowiedni prezent dla osób pozostałych w domu, trzeba było wstąpić do restauracji na obiad.
— A potem pojedziemy na przedstawienie do cyrku, prawda, Karolinko? — pytał Jaś.
— Naturalnie, pójdziemy wszyscy.
Okazało się jednak, że na cyrk jest jeszcze dużo zawcześnie i musiano się zadowolić zjedzeniem lodów u wędrownego przekupnia.
— Właściwie nie należałoby jeść lodów, które nie wiadomo jak są preparowane, — zauważyła Janka, kończąc swoją porcję.
Lecz Karolinka przecięła jej wahania.
— Nie wierzę, że to, co smakuje i wogóle to, co się robi z przyjemnością, może naprawdę zaszkodzić.
— A właśnie najbardziej szkodzą przyjemne rzeczy! — westchnął Ludwik.
— Myślisz? To trudno, już po lodach. Co się ma stać, już się nie odstanie.
— Ach, Janeczko! — zawołała nagle, — czy wzięłaś swój aparat fotograficzny? Patrz, jakie tu są świetne typy chłopów, zobacz, ten stary grajek z długą brodą.
Lecz Janka nie zabrała aparatu.
— Musimy to odłożyć na kiedyindziej! — postanowiła.
— Wiesz, jabym nie rozstawała się na twojem miejscu z aparatem.
— Przecież wcale nie umiesz fotografować.
— No tak, ale gdybym umiała i gdybym fotografowała, to jużbym chwytała okazję, gdzie się da.
— Ja nie unoszę się tak łatwo.
— Tak, to prawda, — powiedziała Karolinka z podziwem, — ty jesteś taka opanowana, spokojna, stanowcza. Bardzo chciałabym być taką.
— Taką jak ja? — zdziwiła się Janka.
— Tak, taką jak ty! — potwierdziła z zapałem Karolinka.
— A ja wolę, gdy się każdą rzecz właśnie robi z przejęciem! — powiedział Ludwik.
— Ty? — teraz z kolei zdumiony był Antoś. — Przecież ty jesteś tak samo spokojny, jak Janka, może nawet spokojniejszy.
— Więc cóż z tego? Sam jestem taki, ale lubię, gdy kto jest żywy, pełen zapału.
— Jak ja naprzykład! — wtrącił skromnie Antoś.
— Nie, ale taki jak Karolinka.
— Mną pogardziłeś.
— Nie, tylko ty masz w sobie słomiany ogień. Przez chwilę podoba ci się, zapalasz się, a już po chwili zapominasz o wszystkiem i zajęty jesteś czem innem.
— Co wy tam wiecie o mnie? — mruknął Antoś tajemniczo, nie był jednak wcale urażony słowami kuzyna. Pomimo licznych sprzeczek i niemal stałej różnicy zdań, co do najrozmaitszych spraw, obaj chłopcy lubili się bardzo i przyjaźnili ze sobą poważnie.
— A ja jaki jestem? — zapytał niespodziewanie Jaś.
— Ty jesteś małe djablątko, które gdy chce, potrafi być aniołem, — zdecydował Antoś, śmiejąc się.
— W każdym razie jestem o tobie dziś dużo lepszego zdania, niż byłem wczoraj, — zapewnił Ludwik, a ta wątpliwej wartości pochwała uczyniła jednak pewne wrażenie na Jasiu.
— A teraz pójdziemy do cyrku.
— Mnie się zdaje, że ten cyrk nie ma powodzenia, — powiedziała Karolinka ze zmartwieniem, rozglądając się po pustej przestrzeni.
Była to prawda. Wędrowny cyrk nie cieszył się powodzeniem. Po paru minutach Karolinka i Antoś, którzy dostali się do wnętrza budy, wiedzieli już o wszystkiem.
A więc, przedewszystkiem zachorował linoskoczek. Spadł przy wykonywaniu swego popisowego numeru. Nie zabił się wprawdzie, ale był tak mocno poturbowany, że o występach chwilowo nie mogło być mowy. Leżał w cyrkowym wozie, na wąskim łóżku, pokrytym postrzępioną kołdrą i zgorączkowanemi oczyma przyglądał się Antosiowi i Karolince.
— Tak, tak, — wzdychał stary właściciel cyrku, — on był główną atrakcją cyrku. Wogóle nie wiedzie nam się w tym miesiącu.
— Ale dlaczego? — pytała Karolinka, która czuła się nad wyraz rozczarowaną.
Przybyła tutaj w nadziei, że otoczy ją gwar cyrkowy, atmosfera wesela i zabawy. Tymczasem we wnętrzu woza, i na pustej przestrzeni placyka było niewymownie smutno.
— Dlaczego wam się nie wiedzie?
Stary człowiek pokiwał głową.
— Czy to można wiedzieć dlaczego panienko? Nie mamy szczęścia poprostu.
Lecz Karolince nie wystarczało to wyjaśnienie. Każdy człowiek powinien mieć trochę szczęścia. Patrzyła przytem pytająco na Antosia.
— Mnie się zdaje, że oni są za mało atrakcyjni, — powiedział Antoś i zaczął wypytywać starego o szczegóły ich programu.
— Czy będziecie na przedstawieniu? — zapytał stary trochę nieufnie.
— Ależ tak, naturalnie, możemy nawet odrazu kupić bilety.
— Tak będzie najlepiej, — zgodził się stary uradowany. A gdy schował pieniądze do kieszeni, poprawił mu się znacznie humor.
— Zmarnował mi się cyrk, — powiedział, — kiedyś wszystko to zupełnie inaczej wyglądało.
— Jak? — zapytała ciekawie Karolinka.
— O, zupełnie inaczej.
Linoskoczek wtrącił się do rozmowy:
— Nie występowaliśmy w takich małych miasteczkach jak tu.
— Tak, tak, kiedyś było zupełnie inaczej. Miałem zwierzęta i świetnego pogromcę zwierząt.
— Co się z nim stało?
Stary machnął ręką.
— Zginął! — powiedział krótko.
— Zwierzęta go pożarły? — zapytała z przerażeniem Karolinka.
Lecz starego nie interesował los pogromcy zwierząt.
— Pijaczyna był — powiedział obojętnie. — Lecz o niego mniejsza, można go było zastąpić, gorsze, że mi zwierzęta pozdychały. To mnie zgubiło.
— A dziś niema pan wcale zwierząt? — zapytał Antoś.
— Owszem, mam konie, sam prowadzę tresurę i mam osła także, ale to nie wystarcza.
— Mieliśmy dobrego muzykanta, ale opuścił nas po drodze. Wszystkie moje instrumenty zabrał, tylko skrzypce zostawił.
— Jakie skrzypce? — usłyszeli głos Jasia, który wgramolił się także do wnętrza wozu.
Z za jaskrawej zasłony ukazała się kobieta w cekinowej spódniczce.
— Ach, jaki śliczny dzieciak, — zawołała, patrząc na Jasia.
— To dzieci z pałacu — powiedział stary z szacunkiem i jakby teraz dopiero przypomniał sobie o należnych im względach.
— Proszę usiąść, proszę usiąść — powtórzył kilka razy, wycierając ręką krzesełko i oglądając się nieporadnie za drugim.
— Ach, mój Boże — wykrzyknęła kobieta — dzieci z pałacu, a ja myślałam, że zaangażowałeś tego małego do naszej trupy. Toby dopiero miał powodzenie.
— Widzisz, Jasiu, możesz zrobić karjerę — roześmiał się Antoś.
Lecz Jaś czuł prawdziwą dumę po oświadczeniu kobiety.
— A ja nawet umiem skakać z trapezu — powiedział.
— Tak, tak — potwierdziła kobieta — zaraz widać, że kawaler jest bardzo zręczny.
Do wozu zajrzał człowiek w szerokich, zabawnych spodniach, z umączoną połową twarzy.
— No, jak tam? — zapytał, trzymając w ręku małe lusterko i rozpoczynając charakteryzację drugiej połowy twarzy.
— Niedobrze — westchnął, stary.
— Program im się nie podoba — powiedział ponuro clown, rozcierając sobie brodę jakąś białą pastą.
— Niema tu co siedzieć dłużej. Nic z tego dobrego nie wyjdzie — potwierdziła kobieta. — Szkoda tylko mego ubierania się.
— Jakto — zapytała Karolinka niedowierzająco — czy myślicie, że nikt nie przyjdzie? Przecież tyle ludzi jest na jarmarku.
— Tak, ale nie każdemu chce się płacić za bilet — powiedział a raczej jęknął chory linoskoczek.
— A przytem nie mamy szczęścia — powtórzył uparcie stary.
Karolinka pochyliła się nagle w stronę wyjątkowo jakoś milczącego Antosia.
— A jak myślisz gdybyśmy im urządzili przedstawienie? — zapytała szeptem.
— My?
— No tak.
— Nie rozumiem cię.
— To takie proste. Urządźmy im przedstawienie.
— Ale jak to sobie wyobrażasz?
— Zwyczajnie. Ja mogę im zadeklamować, albo zaśpiewać.
— Oszalałaś?
— Wcale nie. Przedewszystkiem dużo osób nas tu zna i zaraz się rozejdzie wiadomość, że właściciele pałacu, przedstawiają w cyrku.
— No właśnie!
— Co właśnie? To im zrobi reklamę.
— Ależ, Karolinko, naprawdę oszalałaś.
— Wiesz, Antek, myślałam, że kto jak kto, ale, że ty się zapalisz do tego projektu.
— Kto tu przyjdzie na deklamację — powątpiewał Antoś — tu ludzie muszą zobaczyć coś trywialnego, jakieś fikanie kozłów, coś emocjonującego, wiesz, salto-mortale. Ale deklamacja, śpiew, to dobre na amatorskie przedstawienie dla grzecznych dzieci.
— A może właśnie spodoba im się, że raz jest coś innego, a może właśnie. Antku, słuchaj spróbujmy, mnie tak żal tych ludzi. Widzisz, nie uda im się przedstawienie, pewnie są bez grosza.
— Ludwik nie pozwoli.
— A cóż on ma do powiedzenia?
— Podjął się opieki.
— Przecież to nic złego. Ja ci ręczę, że mój ojciec i wasi rodzice nie mieliby nic przeciwko temu.
Wprawdzie Antoś czuł niejakie wątpliwości w tym względzie, tem nie mniej projekt Karolinki zainteresował go.
— Jaś mógłby zagrać na skrzypcach — mówiła Karolinka.
— Nie zechce pewnie.
Ku wielkiemu jednak zdumieniu Antosia Jaś, zapytany po cichu przez Karolinkę o zdanie, wyrażał całkowitą gotowość występowania.
— Ja mogę skakać na trapezie także — zawołał — lecz Karolinka zapewniła go, że to jest zbyteczne.
— Chwileczkę poczekajcie na mnie, muszę rozmówić się z tą kobietą — postanowiła Karolinka i weszła odważnie za zasłonę.
Rozmowa nie trwała długo. Antoś usłyszał tylko kilka zdziwionych wykrzykników, a potem długie naradzanie się szeptem.
— Zwarjowana dziewczyna — pomyślał — ale podoba mi się, nie każda odważyłaby się na coś podobnego.
Po chwili kobieta w cekinach wychyliła się z za kotary i wywołała starego. Znowu trwały jakieś naradzania się i szepty, potem Karolinka roześmiana i zadowolona powróciła.
— A teraz pomówię z Ludwikiem i z Janką; muszą nam też pomóc — oznajmiła, schodząc ze schodków wozu.
— Z tymi będzie o wiele trudniejsza sprawa.
— Wątpię, a zresztą to przecież ja i Jaś występujemy, tego nam zabronić nie może.
— Jakto, tylko ty — zawołał Antoś. — A ja nie? Myślisz, że będę ciebie podziwiał i płacił za bilet? Nie chcę, niech mnie podziwiają.
— Wiedziałam, że się do nas przyłączysz — zawołała Karolinka.
Rozmowa z Ludwikiem trwała rzeczywiście dosyć długo, faktem jednak jest, że Karolinka dopięła swego.
Gdy bowiem w godzinę później stary klown nawoływał publiczność na przedstawienie cyrkowe, słychać było wyraźnie:
— Jedyny występ fenomenalnego skrzypka. Mały chłopiec z pałacu. Cudowne dzieci!