Przygoda/Rozdział piąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygoda |
Podtytuł | powieść dla młodzieży |
Wydawca | Księgarnia J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | „Floryda“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego dnia przedstawienie cyrkowe było wręcz niezwykłe. Przyznawali to wszyscy zgromadzeni na okrągłym placyku. A zgromadzonych było tego dnia bardzo wielu. I co najdziwniejsze, tłum widzów nie składał się tego dnia wyłącznie z publiczności jarmarcznej.
— Mamy dziś arystokrację, — powtarzał stary właściciel cyrku, rozglądając się z zachwytem wokoło.
Rzeczywiście na przedstawieniu byli obecni i właściciel apteki z całą liczną rodziną, składająca się z żony, teściowej i pięciorga dzieci z niańką, i samotny mierniczy, obaj lekarze, jeden z żoną, a drugi z dwoma synami-bliźniakami.
Tak, całe lepsze towarzystwo miasteczka przybyło tym razem na przedstawienie cyrkowe.
Była to zasługa Ludwika, który opierał się dosyć długo namowie Karolinki, mając jako najważniejszy argument powtarzane kilkakrotnie powiedzenie:
— Pomyśl, coby moi rodzice powiedzieli, albo twój ojciec, widząc nas nagle występujących w budzie cyrkowej.
Lecz Karolinka odcięła się z zapałem.
— Myślę, że twoi rodzice, tak samo jak mój ojciec są na tyle szlachetni, że nie zwróciliby uwagi na pozory, a pomyśleliby o wyniku. Przecież chodzi o to, aby zarobić kilka groszy dla tych biedaków, którzy nieomal umierają z głodu i nędzy.
— Tak, Karolinka ma słuszność, — przyznała Janka, — ja, wprawdzie, nie zdobyłabym się na taki pomysł, ale zróbmy to o co jej chodzi.
Wtedy Ludwik ustąpił. A zgodziwszy się, wykazał niepospolity dar organizacyjny.
— Jeżeli już mamy w tem brać udział, to przynajmiej postarajmy się, aby z tego naprawdę coś wyszło, abyśmy się nie ośmieszyli. Bo pomyśl Karolinko, coby to było, gdyby jakiś chłop przyjrzał ci się podczas przedstawienia, splunął z pogardą i odszedł, awanturując się i żądając zwrotu pieniędzy za swój bilet.
— Miejmy nadzieję, że tak źle nie będzie, — pocieszała się Karolinka, lecz tem nie mniej miała poważną tremę.
— Przedewszystkiem trzeba opóźnić przedstawienie o całą godzinę, — postanowił Ludwik, — a tymczasem postarać się o jaknajwiększy napływ gości.
Zwierzył się z tym zamiarem przed właścicielem cyrku, który spoglądał na dzieci z wyraźną nieufnością, tem niemniej postanowił być posłusznym, będąc zdania, że gorzej niż obecnie już się dziać w cyrku nie może. Nie ryzykował przeto nic a może jednak zmieni się coś na korzyść.
— A teraz Janka i Antoś pójdą do wszystkich znajomych i zaproszą ich na przedstawienie.
— O, to jest dobry pomysł! — przyznał wspaniałomyślnie Antoś.
Po chwili udali się na wspólną wędrówkę. Antoś uzbrojony był w trąbę, na której wygrywał przed każdym domem, wołając w chwilę później, możliwie jaknajgłośniej:
— Wspaniałe przedstawienie cyrkowe. Można się uśmiać i ubawić! Prędzej, wszyscy do cyrku!
Lub też:
— Największa atrakcja sezonu. Dzieci z pałacu dają gościnny występ!
Antoś nie zadawalniał się zresztą tą ogólną agitacją, gdy tylko spostrzegł kogo ze znajomych, wówczas podchodził natychmiast i tajemniczym szeptem opowiadał o niezwykłym programie cyrku i o zamierzeniach Karolinki.
Trzeba przyznać, że opowieści te wywierały ogromne wrażenie i niemal wszyscy obiecywali solennie przybyć na przedstawienie.
Pomówiwszy ze znajomymi, spotykanymi na ulicy, Janka i Antoś wstępowali do mieszkań.
Tam zabierała głos Janka. Antoś posłusznie przytakiwał tylko. Natomiast Janka opowiadała szczegółowo o tem, na jaką biedę narażeni są cyrkowcy i o tem, jak nadzwyczajnie gra mały Jaś na skrzypcach.
Ta ostatnia wiadomość interesowała specjalnie wszystkie panie z miasteczka.
— Jaś Czarnocki? — pytały z zainteresowaniem.
— Tak, mały synek pana Czarnockiego.
— Tego właściciela pałacu?
— Tak, proszę pani.
— I będzie występował?
— Będzie proszę pani.
— I rodzice mu pozwalają?
— On niema rodziców, ma tylko ojca, który jest nieobecny.
— A czy to wypada, aby syn właściciela pałacu występował? — zgorszyła się pani aptekarzowa.
— Proszę pani, przecież najwięksi panowie występują, jeżeli chodzi o cel filantropijny — powiedziała Janka.
Pani aptekarzowa miała jednak pewne wątpliwości.
— Moje dziecko, ja nie wiem doprawdy, czy to tak ładnie.
— Jak, proszę pani? — zapytał niewinnie Antoś.
— A czy wasi rodzice o tem wiedzą.
— Jest z nami starsza siostra Jasia, — oznajmił Antoś z powagą, — a to panienka, obracająca się w najwyższych kołach towarzyskich.
— A to co innego.
Twarz pani aptekarzowej rozjaśniła się.
— I siostra mu pozwoli występować?
— Tak, sama także zaśpiewa! — zapewniła Janka.
— Cóż, trzeba będzie iść. Czegoż się nie robi dla biedaków! — westchnęła pani aptekarzowa.
— Byłem przekonany, że pani aptekarzowa nam nie odmówi! — wyznał Antoś, unikając spojrzenia Janki.
Pani aptekarzowa poczuła zadowolenie z tego oświadczenia Antosia.
— Zabiorę ze sobą wszystkie moje dzieci! — powiedziała.
— Widzisz, że umiem przemawiać do serca dam! — zawołał Antoś, gdy znaleźli się na ulicy.
— Widzę! — oznajmiła Janka.
— Ale, na miłość boską, nie patrz na mnie w takich chwilach, o mało co, a byłbym buchnął szalonym śmiechem.
— Ja też. Karolinka, jako panienka, przebywająca w najwyższych sferach towarzyskich.
— Szkoda, że pani aptekarzowa nie widziała jej wczoraj, gdy nam się ukazała w łódce.
— Właściwie to znamy ją dopiero od wczoraj, a mam wrażenie, jakbyśmy się znali od wielu lat.
— Ja także. Ale czekaj, tu musimy wejść.
Znowuż rozpoczęło się zwiedzanie mieszkań i powtarzanie tych samych słów, oraz słuchanie tych samych wykrzykników.
— To syn właściciela pałacu.
— Taki śliczny chłopczyk!
— Jakto, takie maleństwo umie grać na skrzypcach?
— Tak dobrze gra, że może występować?
— Doprawdy, niezwykły pomysł!
— Jakto, będą występować w zwyczajnym, wędrownym cyrku.
Jedna z pań zapytała nawet z przerażeniem:
— Czyżby pan Czarnocki stracił cały majątek?
Janka i Antoś musieli zużyć dosyć dużo czasu, aby przekonać zaniepokojoną kobietę, że Karolinka i Jaś wystąpią, celem zebrania pieniędzy dla biednych cyrkowców; nie są zaś do tego wcale zmuszeni własną sytuacją materjalną.
— Odetchnęłam z ulgą. Myślałam, że te biedne robaczki muszą zarabiać w taki sposób na chleb codzienny.
— Ale pani przyjdzie? — zapytała niespokojnie Janka, widząc, że zainteresowanie troskliwej pani zmalało znacznie, od chwili, gdy dowiedziała się, że pan Czarnocki majątku nie stracił.
— Przyjdę, naturalnie, że przyjdę. Muszę przecież zobaczyć co to takiego?
— Mogę przysiąc, że w głębi duszy ta dama uważa, że jednak dzieci pana Czarnockiego zmuszone są z niewiadomych bliżej powodów do zarobkowania tą dziwną drogą, — zapewniał Antoś.
— Niech myśli, co chce, byleby przyszła.
Gdy obeszli w ten sposób wszystkich znajomych, powrócili do wozu cyrkowego.
Panowało tam wielkie ożywienie. Przedewszystkiem kupowano zawczasu bilety.
Wokoło placyku kręcili się ludzie, oczekując rozpoczęcia przedstawienia.
Kobieta w cekinowej sukni siedziała w kasie. Wyglądała zupełnie inaczej, niż przedtem. Zdawało się, że zapomniała o wszystkich swoich zmartwieniach i uśmiechała się radośnie do wszystkich.
Zmienioną miał również minę stary właściciel cyrku. Wydawało mu się, że rzeczywiście zmieniło się coś na lepsze, że jakgdyby zaświtała mu jakaś nadzieja na przyszłość.
Te zabawne, niedorosłe dzieci, które z początku traktował z pewnem lekceważeniem i wdawał się z niemi w rozmowę tylko dlatego bo jednak były to dzieci „z pałacu“, okazały się nagle dobrymi czarodziejami, którzy potrafili zapełnić przeraźliwą pustkę placyka.
Nawet biało umączony klown wyglądał jakoś raźniej i weselej.
Dzieci uwijały się jak mogły.
Karolinka poddała swą twarz starannej charakteryzacji, w której pomagała jej kobieta z cekinami. Ona również zaondulowała włosy Karolince.
Jaś nie pozwolił sobie nasmarować twarzy, zajęty był całkowicie próbowaniem skrzypiec. Antoś zaznajomił się po chwili ze wszystkiemi końmi, i zgodził się na skromną rolą wywoływacza, pomimo, że w głębi duszy pragnął popisać się swoją umiejętnością fikania kozłów.
— A ty, Janko, co będziesz robiła? — zapytała Karolinka, — mogłabyś także coś zaśpiewać.
— O nie, za żadne skarby świata — zawołała Janka, — nie potrafiłabym napewno wymówić ani słówka. Umarłabym z przerażenia.
— Więc, co będziesz robić?
— Mogę sprzedawać programy.
— A czy tu mają wogóle jakieś programy?
— Ludwik je rysuje.
Rzeczywiście, Ludwik zajęty był od godziny rysowaniem programów. Coprawda na rysowanie czasu było za mało i Ludwik poprzestał na ozdobnem wypisywaniu numerów przestawienia. Tylko kilka programów udało mu się ozdobić winietkami.
— Spójrzcie, ile osób!
— O, już dawno nie mieliśmy takiego przepełnienia — szepnęła zachwycona kobieta.
Zajęto rzeczywiście wszystkie miejsca.
Program rozpoczął się, jak zwykle tresurą koni. Patrzano uważnie, klaskano chętnie; oczekiwano jednak niecierpliwie następnego numeru, który w programach, sprzedawanych przez Jankę i kupowanych przez publiczność, brzmiał:
— Piosenka Karolinki.
Gdy skończyła się tresura koni wyskoczył na środek placyku Antoś:
— Panowie i panie — wołał donośnym głosem — panie i panowie! Uwaga! Oto jedyny, niezwykły występ panny Karoliny, panienki z pałacu.
Przyjęto tę zapowiedź przeciągłemi brawami i Antoś dumny, jakby te brawa były jego wyłączną zasługą, ustąpił miejsca Karolince.
— Wiesz, Janko, mam tremę — zwierzyła się Karolinka Jance, zaniepokojonej nagłą bladością dziewczynki.
— To może nie wyjdziesz wcale?
— Nie, zaraz mi przejdzie.
Karolinka nie namyślając się, wybiegła.
Przez chwilę stała oszołomiona.
Karolinka występowała już parokrotnie na przedstawieniach amatorskich i zwykle występy jej cieszyły się dużem powodzeniem. Dlatego właśnie pomyślała o urządzeniu przedstawienia dla cyrkowców. Teraz jednak zdała sobie dokładnie sprawę z tego, że jednak istnieje pewna różnica pomiędzy publicznością na przedstawieniu amatorskiem, przygotowaną zgóry, że grają amatorzy, a publicznością prawdziwą, w prawdziwym cyrku, nawet wtedy, gdy publiczność ta składa się z mieszkańców małego miasteczka i z okolicznych chłopów, a cyrk jest tylko małym, wędrownym cyrkiem.
Przez chwilę nie widziała nic wokoło siebie. Kłaniała się machinalnie odpowiadając na oklaski, któremi ją przyjęto.
— A co będzie jeżeli nie potrafię wydobyć głosu? — pomyślała z przerażeniem.
Przez chwilę wydawało jej się, że nie będzie mogła zaśpiewać, że będzie musiała cofnąć się ze wstydem, słysząc wokoło siebie drwiący śmiech, lub gwizdanie.
Wtedy jednak spostrzegła wzrok Ludwika, który siedział między publicznością i teraz mrugnął do niej porozumiewawczo.
Karolinka uśmiechnęła się do niego i jakoś poczuła nowy dopływ odwagi.
Stanęła na środku i gdy wokoło zaległa cisza, drżącym zpoczątku, a potem coraz pewniejszym głosem zaśpiewała:
„Gdybym ja była słoneczkiem na niebie…“
Głos Karolinki był mały, ale bardzo dźwięczny i miły.
Jej postać w sukience w kwiatki, fakt, że była córką właściciela dużego majątku, że mieszkała w pałacu i że teraz znajdowała się na arenie biednego, małego cyrku, wszystko to razem wywołało wokoło niej nastrój pewnego wzruszenia i podziwu. I gdy skończyła, nie zadowolono się tylko oklaskami. Kilka osób wołało wyraźnie;
— Brawo, Karolinka!
— Brawo, dziewczynko z pałacu.
Karolinka musiała jeszcze raz zaśpiewać, domagano się bowiem uporczywie bisowania.
Tym razem nie odczuwała żadnej tremy. Rozumiała, że otacza ją atmosfera sympatji i ta świadomość uczyniła ją śmielszą. Wiedziała zresztą, że śpiew jej podobał się naprawdę, następną więc piosenkę odśpiewała zupełnie swobodnie.
Publiczność pochłonięta była nietylko śpiewem Karolinki, a także najrozmaitszemi przypuszczeniami.
— A jednak to dziwne, że te dzieci występują w cyrku.
— Przecież mówili wyraźnie, że to tylko ten jeden raz, aby pomóc biedakom.
— E, coś mi ta litość wydaje się podejrzana.
— Dlaczego?
— Gdzie to pani widziała, aby pańskie dzieci występowały nagle, z litości, w cyrku?
— To prawda!
— A widzi paniusia!
— Więc dlaczegoby występowali?
— Może to nawet nie dzieci z pałacu, a zupełnie inne.
— E, nie. Znam przecież tę Karolinkę, jak jeszcze była malutką dziewczynką.
— Może jest tylko podobna. Może podstawili.
— Kto ich tam wie!
A w drugim końcu ławek mówiono podobnie:
— Może tylko mówią, że to jedyny występ, a tymczasem z biedy muszą występować.
— Jakto, z biedy?
— A tak. Podobno cały majątek stracił.
— Nic dziwnego. Wdowiec, bez żony.
— A coby tu żona pomogła?
— Zawsze by mu gospodarstwo prowadziła.
— A tak to wszystko stracił.
— Właśne dzieci na poniewierkę puścił.
— Biedactwo.
— Dziewczynka taka chuda, aż strach bierze patrzeć.
— Pewnie wygłodzona.
— Ktoby się spodziewał czegoś podobnego?
Nie wszędzie jednak toczyły się rozmowy w tym tonie.
— Dzielna dziewczyna! — zachwycała się żona lekarza.
— Doprawdy, czyn godny podziwu.
— Tylko młodzież posiada podobny zapał.
— Państwo się tem zachwycają? — zapytała kwaśno siostrzenica aptekarzowej.
— Naturalnie.
— Ale jednak jest to trochę ekstrawaganckie.
— Ekstrawaganckie być może. Ale jednak dopęli swego. Biedni cyrkowcy, którzy nie mogli się doczekać dziesięciu widzów mają dziś przepełnione przedstawienie.
— Tak, to prawda.
— I dlaczego? Bo się do tego zabrało z zapałem trzech chłopców i dwie dziewczynki.
— Doprawdy, ta mała jest urocza.
Takie i tem podobne rozmowy prowadziła publiczność, zebrana w małem miasteczku na przedstawieniu cyrkowem.
Zachwyt jednak i zgorączkowanie wzmogły się, gdy ukazał się Jaś.
Wystąpienie jego poprzedził numer klowna. Klown wyglądał jak zwykle, raźniej tylko się poruszał. Jego sztuczki i dowcipy były takie same, jak zawsze, a jednak tym razem oklaskiwano go gorąco. W przychylnej atmosferze, jaką wytworzyła Karolinka, znalazło się miejsce na litość dla biednego, zmęczonego klowna.
Trzeba też przyznać, że klown robił co mógł, aby zasłużyć na te oklaski.
Wytężał całą swą inteligencję i dobrą wolę. I gdy zeszedł z areny, chwycił za rękę Karolinkę, roześmiał się i nagle pocałował ją w rękę jak dorosłą kobietę.
Karolinka cofnęła się zmieszana.
— Ależ co pan robi?
Klown zmieszał się także.
— Bo panienka spadła nam dzisiaj, jak anioł z nieba.
— Słyszysz, Karolinko, jesteś aniołem z nieba. Muszę to powiedzieć pannie Annie, — cieszył się Antoś, który był świadkiem tej sceny i teraz błaznował, aby ukryć wzruszenie, jakie go na chwilę opanowało.
Lecz Karolinka nie słuchała. Poprawiała właśnie ubranie Jasia.
— Jasiu, nie boisz się? — pytała.
— Bać się? — zdziwił się Jaś. — Dlaczego?
Jaś nie bał się rzeczywiście. Do ostatniej chwili Karolinka nie była pewna, jak chłopiec się zachowa? Czy nie rozmyśli się w ostatniej chwili, czy cofnie się, zdjęty lękiem wobec tylu obcych ludzi. Jaś nie znosił przecież obcych, a jednak teraz zdawało się, że zapomniał o tem wszystkiem. Swobodnie wyszedł na placyk, swobodnie, acz, jak uważał Ludwik, za nonszalancko się ukłonił, potem natychmiast zajął się swemi skrzypcami.
Karolinka podobała się ogólnie. Lecz widok Jasia wzbudził formalny zachwyt, prawdopodobnie dlatego, że chłopiec był młodszy i wyjątkowo ładny.
Poza tem spodziewano się amatorskiej, nieudolnej gry.
Popłynęły zaś tony czyste i wzruszające. Jaś grał swoją piosenkę, tę samą, którą zwykle skarżył się na samotność.
Gdy skończył, bito mu oklaski przez tak długą chwilę, bez przerwy, że nie mógł wcale zejść z areny.
— A widzisz! — powiedziała Karolinka tryumfująco. — Powiedziałeś, że ci ludzie wymagają tylko rzeczy trywialnych. A widzisz! Teraz klaskają i nietylko znajomi biją brawa. Zobacz, podoba się wszystkim.
— Omyliłem się, czcigodna pani! — przyznał się Antoś.
A Karolinka, zamyśliwszy się chwilę, wygłosiła z powagą:
— Widzisz, nie trzeba się nigdy zniżać do niczyjego poziomu, a trzeba podnosić do własnego.