>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Przygody Hassana
Podtytuł Baśń z 1001 nocy
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 59
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. 1933
Druk „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
E. KOROTYŃSKA.
Przygody
Hassana
Baśń z 1001 nocy.
Z ILUSTRACJAMI.
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA, ul. MARSZAŁKOWSKA 141.
Druk. „Bristol”, Elektoralna 31, Tel. 761-56.






W pięknym, kryształowym pałacu, otoczonym prześlicznemi ogrodami, w bogato przystrojonej komnacie, siedział władca i pan narodu sułtan Harun al Raszyd.
Roje niewolników snuły się koło swego wszechwładnego sułtana, aby na każde jego skinienie rzucić się do stóp jego i spytać o rozkazy.
Zdawałoby się, że posiadacz takich bogactw, takiego otoczenia i służby jest nadmiarę szczęśliwym, tymczasem sułtan Harun al Raszyd nudził się... A kto się nudzi, ten i szczęśliwym być nie może.
— Nudzą mnie już wszelkie wasze opowieści — mówił sułtan do swych dworzan, — wszystko to już znane, wróble na dachach o tem szczebioczą... Że też nie możecie wynaleźć niczego do rozproszenia mego smutku i nudy.
— Panie, — odezwał się na to jeden z jego przybocznych — wszak to dziś dzień, w którym obchodzimy zawsze dzielnice miasta, wypatrując, czy czasem nie spostrzeżemy czegoś karygodnego, racz, miłościwy panie, obejść ze mną posiadłość, a rozerwiesz się napewno i rozweselisz.
— Masz słuszność — odrzekł Harun al Raszyd i wypiwszy filiżankę, stojącej na stoliczku kawy, powstał, aby wyruszyć na obchód swego miasta.
Wyszedłszy z pałacu, obchodzili wszystkie zaułki i przedmieścia, ale niczego, godnego uwagi nie znaleźli.
Nareszcie, dochodząc do swego pałacu, zatrzymał się sułtan w podziwie. Przed nim stał przepyszny nowy pałac, z krużgankami wychodzącemi na zewnątrz, otoczony ogrodem kwiatowym i owocowym.
Na pytanie sułtana, do kogoby ten budynek należał, odpowiedział dworzanin, że właścicielem jego jest pewien, do niedawna biedak, z zawodu wyrobnik i że pałac ten istnieje niedawno.
W jaki sposób doszedł ów wyrobnik do bogactwa, nikomu nie jest wiadome, ale sam właściciel tego pałacu przyjdzie i opowie swoją historję.
Rozchmurzyło się oblicze sułtana, łaskawie spojrzał na swego towarzysza i rozkazał sprowadzić owego zbogaconego szczęśliwca. Ciekawy był nadewszystko, w jaki sposób ów, niedyś nędzarz dorobił się takiego majątku.
Na drugi dzień rano oczekiwany przez sułtana właściciel pałacu stanął przed jego obliczem.
Oddawszy swemu władcy czołobitny pokłon, odezwał się doń w te słowa:
— Wezwany do miłościwego mego władcy, śmiem zapytać, czego żąda pan mój odemnie i na wszystko obiecuję mu odpowiedzieć.
— Hassanie, — odezwał się sułtan — słyszałem o tobie, żeś był ubogim i zaledwie mogłeś wyżywić liczną swoją rodzinę. Potem naraz stałeś się właścicielem przepysznego pałacu i jak słyszałem, dużo robisz dobrego wokoło. Wszyscy mówią o tobie przychylnie, tembardziej więc ciekawy jestem, w jaki sposób dosięgłeś bogactw, któremi tak rozumnie rozporządzasz?...
— Panie, rzekł Hassan — zanim zacznę opowieść o swych losach, pozwól niech ci opowiem o dwóch wielkich przyjaciołach, zamieszkujących twoją stolicę — Saadim i Saadem.
Są to ludzie tak bardzo węzłami przyjaźni związani, że ani na chwilę jeden bez drugiego żyć nie potrafi.
Zdarzyło się, że pewnego razu mówić zaczęli o niedoli biedaków i takie wyrazili zdanie:
— Sądzę — rzekł Saadi — że wydzwignąć z nędzy najłatwiej dając pewną sumę, za którą mógłby taki nędzarz zagospodarować się lub coś niebądź założyć.
— A ja myślę inaczej — odrzekł Saad — pieniądze dane niezawsze wpłyną na poprawę bytu i wyjście z nędzy, raczej jakieś szczęśliwe zdarzenie, jakiś traf.
— Co do tego nie godzę się z tobą, mój przyjacielu, — odparł Saadi — pieniądz jeden może tylko uratować i podzwignąć. To mówiąc wyszli obaj za miasto, aby świeżem odetchnąć powietrzem.
Chata moja stała zdaleka za miastem, odrapana była i nędzna... Cóż dziwnego — nie miałem jej za co podeprzeć, żona, pięcioro drobnych dziatek i stary niedołężny ojciec czekali na kawałek chleba odemnie — to był mój najpierwszy obowiązek.
Przyjaciele Saad i Saadi, zbliżając się do mojej siedziby, zauważyli straszną moją nędzę, tembardziej, że przed wrotami stałem ja sam, w swojej nędznej postaci.
— Otóż masz sposobność — rzekł Saad do przyjaciela — wypróbowania skutku danych pieniędzy na tym biedaku, daj mu jaką sumkę, a zobaczymy, czy wyjdzie on ze swej nędzy.
— Jestem przekonany, że go wyratuję — rzekł Saadi — i zawoławszy mnie do siebie, wyjął sakiewkę i dał mi dwieście sztuk złota, mówiąc:
— Pragnąłbym ci dopomódz i wyrwać z nędzy, a najłatwiej chyba da się to zrobić, używając monety na ten cel.
Przyjąłem z wdzięcznością pieniądze i wyciągnąłem rękę, aby uchwycić kraj szaty Saadiego i ucałować, ale mi na to nie pozwolił. Odszedł, obiecując za kilka miesięcy powrócić.
Uszczęśliwiony nad miarę z posiadania takiej sumy pieniędzy, postanowiłem użyć jej na pożyteczne rzeczy, ale najpierw zacząłem w myśli poszukiwać miejsca, gdziebym mógł je schować.
Umyśliłem nareszcie ukryć pieniądze w zawoju, odłączywszy przedtem potrzebną mi na konieczne wydatki sumę. I tak też uczyniłem.
Nie zwierzyłem się z tem wszystkiem nikomu, chcąc zrobić niespodziankę radosną, mojej żonie i dzieciom, przyniosłszy im jedzenia lepszego, a przedewszystkiem mięsa.
Łaknęliśmy tego wszyscy, bo od dłuższego czasu nie mieliśmy go w ustach.
Co pomyślałem, to zrobiłem. Poszedłem do sklepu, kupiłem białej bułki i duży kawał mięsa i z tryumfem niosłem je do domu, w zawoju zaś na głowie miałem resztę pieniędzy.
Idąc pośpiewywałem sobie wesoło, bo wesele i radość wielką i spokój miałem w duszy po raz pierwszy od wielu lat — takie to wszechmocne są dla ludzi pieniądze.

Gdy tak niosę jeden skarb w ręku, a drugi w zawoju, naraz nadlata orzeł i usiłuje wydrzeć mi z rąk kupione przed chwilą mięso. Zrozpaczony możliwą stratą, bronię się przed drapieżcą, ale szarpiąc się z ptakiem nie spostrzegłem jak mi zawój spadł z głowy i odleciał z wichrem kawałek drogi. Przypominam sobie, że w zawoju umieściłem pieniądze... Pędzę co sił, aby go złapać i włożyć na głowę, gdy tymczasem, o zgrozo! niegodziwy ptak porwał w moich oczach cały mój majątek wraz z zawojem i uniósł się wysoko ponad skały...

O, jakżeż żałowałem, żem mu nie dał wydrzeć tego kawałka mięsa... Co mi po nim, gdy nazajutrz i chleba kukurydzowego za co nie będę miał kupić!... Nie porwałby mi wtedy zawoju...
Rzuciłem się na ziemię i płakałem jak dziecko. Byłem bogatym, a oto znów zostałem nędzarzem!...
Minęło sześć miesięcy od czasu tego wypadku, gdy razu pewnego spostrzegłem przez okno Saadiego i Saada, idących wprost do mnie. Struchlałem, co powiem, jak się wytłomaczę, z mej nieostrożności umieszczania na głowie majątku, ale pomyślałem sobie: toć najlepiej powiedzieć prawdę... — I wyszedłem odarty i bosy jak i przed sześciu miesiącami i pokłoniłem się gościom do stóp.
— I cóż mój dobry człowieku, jakżeż użyłeś mojego złota? — spytał Saadi z łaskawym uśmiechem — Pewnie ze dwie sztuki wydałeś na utrzymanie?
Opowiedziałem o porwaniu mego zawoju przez orła, o całej awanturze z mięsem, którego sobie wydrzeć nie dałem i na zakończenie wybuchłem płaczem. Trudno mi się było powstrzymać, wspomniawszy na moje minione szczęście...
Ale Saadi ani wierzyć temu nie chciał... — To są zwykłe wasze wykręty — odrzekł niezadowolony — zamiast współpracować z otrzymanemi pieniędzmi, porzuciłeś zapewne pracę i tylko z tego, com ci ofiarował, utrzymywałeś siebie i rodzinę... Nie warto wam dopomagać!...
Ale Saad stanął w mojej obronie tak skutecznie, że znowu otrzymałem dwieście sztuk złota na poprawę mego bytu.
Podziękowawszy serdecznie mym dobroczyńcom schowałem znów w tajemnicy przed żoną swój skarb, ale już nie w zawoju lecz w dużym dzbanie glinianym napełnionym świeżutką sieczką.
Naturalnie, oddzieliłem od tych pieniędzy małą kwotę dla zakupienia czegoś do zjedzenia i wyszedłem na miasto.
Tymczasem podczas mojej nieobecności, żona, nie wiedząc o niczem, sądząc, że nie mamy tego dnia niczego na obiad, sprzedała przechodzącemu handlarzowi dzban gliniany z sieczką, której on właśnie potrzebował...
Cóż za rozpacz ogarnęła nas oboje, gdy powiedziałem jej o skarbie, umieszczonym przezemnie w sieczce! Ach, trudno wypowiedzieć cośmy cierpieli...
I znów byłem jak wprzódy nędzarzem. Liche zarobki starczyły na to, żeby nie umrzeć.
Po kilku miesiącach znowu spostrzegłem idących ku mojej chacie przyjaciół.
Z przerażeniem myślałem o tem, co powiem, jak się wytłomaczę z mojej nieroztropności... Ale cóż robić? Musiałem wyjść naprzeciw gośćiom i skłonić się uniżenie do ziemi.
— I cóż, przyjacielu? — spytał Saadi, uśmiechając się do mnie przyjaźnie — jakżeś użył moich pieniędzy? czy wybrnąłeś z nędzy? Zapewne masz jeszcze dużo monety...
Zawstydzony opowiedziałem wszystko. Saadi znów nie dowierzał, ale Saad uznał za prawdę to wszystko com wyznał i zaczął go znów przekonywać, że pieniądze nie zmienią tak prędko położenia materjalnego, jak szczęśliwy jakiś traf...
To mówiąc, wyjął z kieszeni kawałek ołowiu i podał mi go, dodając:
Masz ten kawałek ołowiu i niech ci przyniesie szczęście...
Saadi wybuchnął śmiechem, tak mu się dziwnym wydał ów podarek. Ja również uznałem to za żart, ale przez szacunek dla swego dobroczyńcy, nie powiedziałem ani słowa, przeciwnie z pokorą pokłoniłem mu się do ziemi i schowałem ów kawałek ołowiu do kieszeni.
Po odejściu dostojnych gości wróciłem do chaty a oddając mej żonie kawałek ołowiu, powiedziałem:
— Ten kawałek ołowiu ma mi przynieść szczęście — wątpię o tem bardzo, raczej karę za moją poprzednią nieroztropność.
Z westchnieniem poszedłem szukać zarobku, bo, prawdziwie, dnia tego, nawet kilku ziarnek kukurydzy nam brakło, aby cośkolwiek zagotować w garnku.
Tuż obok naszego biednego domku mieszkał rybak wraz z żoną. Nie przychodzili do nas prawie nigdy, bo i któż chodzi do nędzarzy, u których ani rozweselić się winem, ani czem dobrem pożywić nie można? Mieszkaliśmy więc blizko, ale stosunki nasze były dalekie.
Toteż zdziwiła się bardzo moja biedna żona, gdy po wyjściu mojem do miasta, zapukał ktoś do drzwi naszej chaty, i gdy po otworzeniu ujrzała przed sobą sąsiadkę.
— Mąż mój Abdul Hamid — powiedziała — przysyła do was z prośbą, czy nie macie kawałka ołowiu potrzebnego mu do sieci — w całej wsi u nikogo nie znalazłam...
Ucieszona, że ołów od Saada przydać się komuś może, żona moja podała go sąsiadce, która, z radością, że nareszcie zdobyła potrzebny przedmiot, odezwała się życzliwie:
— Za tę wielką przysługę mi uczynioną, obiecuję wam, iż pierwszy połów tej nocy będzie do was należał. Jestem pewna, że i mąż mój nie będzie przeciwny mej obietnicy.
Co powiedziała, to i dotrzymano. Wkrótce rybak przyniósł dużą rybę, złowioną za pierwszem założeniem sieci i pozostawił u mnie w chacie.
Byłem wtedy na robocie nocnej przy rąbaniu drzewa, żona więc natychmiast po otrzymaniu ryby, postanowiła ją oczyścić, abym rano miał już ugotowaną i przyrządzoną do spożycia.
Rozpłatawszy ją na pół, wyciągnęła wielki kawał szkła, jak się jej zdawało, i podziwiając jego blaski, oddała do zabawy, przyglądającym się skrobaniu ryby dzieciom. Zachwycał je przecudny połysk kamienia, zwiększający się jeszcze w ciemnościach i wywoływał okrzyki, rozlegające się daleko w ciszy nocnej.
Obok nas, prawie ściana w ścianę mieszkał jubiler. Żona jego, przyszedłszy do nas zrana, zapytywała, co się działo u nas w nocy, czy kto nie chory, że aż spać nie mogli, z powodu wydawanych wciąż okrzyków.
Powiedziała jej moja żona o przyczynie hałasu i pokazała ów kamień. Żona jubilera odrazu zrozumiała, że to wspaniały okaz djamentu i że zarobić na nim i oszukać nieznającą się na wartości kobietę, możnaby w tym razie doskonale.
Zaprojektowała więc kupno djamentu za 10 sztuk złota.
Żona moja miała tyle rozsądku, że bezemnie nie chciała sprzedawać, tembardziej, że i dzieci prosiły, żeby djament dla nich zostawić.
Gdy przyszedłem do domu, obejrzałem owe przez nich nazwane szkło i zrozumiałem, co za majątek mam w ręku.
Gdy przyszedł jubiler, zaproponowałem mu cenę stu tysięcy sztuk złota i odstąpić od tego nie chciałem.

Przedstawiał mi o wiele mniejsze sumy, aż widząc moją stanowczość i bojąc się, żeby kto inny nie kupił kamienia, zapłacił za niego żądaną sumę i zabrał ów klejnot, sprzedając natychmiast do skarbca sułtańskiego za 300 tysięcy.

Stałem się więc odrazu bogaczem. Nie chciałem jednak zakładać rąk bezczynnie i żyć z nabytych tak łatwo pieniędzy.
Zebrałem setki robotników, ufundowałem fabryki, dając w ten sposób zajęcie biedakom i podnosząc w kraju przemysł. Rozwaliłem swą biedną chatkę, która i tak lada chwila spadłaby nam na głowy, tak już była zbutwiała i stara — i kazałem pobudować ten dom, który się tak miłościwemu memu władcy podobał.
Pewnego razu, Saadi i Saad, będąc w tej okolicy, przypomnieli sobie o mnie i chcąc dowiedzieć się o rezultacie ostatniego swego daru, skierowali się ku miejscu, gdzie byłem i do takiego doszedłem dostatku. Przyszli więc do mnie i gdy im opowiedziałem o swych przygodach, Saad uwierzył, ale Saadi dowodził, że ukryłem pierwsze pieniądze, żeby po raz drugi otrzymać jałmużnę i za tę kwotę doszedłem do bogactw.
Zaklinałem się na wszystko, że mówię prawdę: Saad uwierzył, ale Saadi śmiał się z moich, jak mówił, wykrętów.
Zasmucony że mi nie wierzy, wyszedłem z nim, żeby pokazać swój ogród owocowy, słynący na całą okolicę z piękności.
Podziwiali złociste, zwieszające się owoce, naraz synek mój, wdrapawszy się na drzewo, chciał urwać najdojrzalszy owoc i poczęstować gości. Zachęciłem go do tego, gdy naraz usłyszeliśmy okrzyk radosny: — Tatusiu! co za dziwne gniazdo i jak dużo w nim piskląt!...
To mówiąc zsunął się z drzewa i przyniósł... mój zawój, który posłużył ptakom za gniazdo.
Odwinąłem czemprędzej podszewkę i wyciągnąłem sakiewkę z nienaruszonem złotem. Z tryumfem pokazałem Saadiemu na dowód, że nie kłamałem.
— To nie dowodzi jeszcze — odrzekł, — że z kawałka ołowiu wyszło twoje szczęście... Mogłeś za drugą daną ci kwotę dorobić się majątku.
Saad nie wątpił, że mówię prawdę, ale Saadiemu trudno było zaprzeczać. Był wspaniałomyślny i szlachetny, ale bardzo uparty.
Po obejrzeniu ogrodu wyruszyliśmy na objazd okolicy. Wzięliśmy ze sobą furmana i najlepszego konia ze stajni. Zapomnieliśmy jednak o pożywieniu dla konia. Gdyśmy już przejechali i przeszli dobry kawałek drogi kazałem furmanowi poszukać gdzie bodajby sieczki dla konia. Przyszedł wkrótce i z wielkim moim podziwem, prócz dzbana, sprzedanego niegdyś przez żonę, oddał mi sakiewkę ze złotem, mówiąc: — Słyszałem nieraz, jak opowiadano w waszej rodzinie o dzbanie sprzedanym z pieniędzmi. Kupiłem sieczkę, a w niej oto znalazłem to złoto.
Uszczęśliwiony, że dowieść już mogę słów swoich, pokazałem sakiewkę swym gościom i dopiero wtedy Saadi uznał swój błąd i przyznał słuszność Saademu. Od tej pory stali się moimi najlepszymi przyjaciółmi i niema dnia, żebyśmy się nie spotykali u siebie.
Oto moja historja, wielki sułtanie, przebacz jeśli ci źle opowiedziałem. Sułtan uśmiechnął się życzliwie i rzekł:
— Wielką mi zrobiłeś przyjemność swą opowieścią, możesz odejść.
I odszedł Hassan, uderzywszy czołem przed sułtanem.

KONIEC.


Zobacz też edytuj


 
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.