Przygody Piotrusia Pana/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor J. M. Barrie
Tytuł Przygody Piotrusia Pana
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Rogoszówna
Tytuł orygin. Peter Pan in Kensington Gardens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ III.

GNIAZDECZKO DROZDÓW.

PEWNEGO razu przechadzał się po Parku leśnym młody człowiek, który nazywał się Shelley. Shelley był już oddawna dorosły, ale wcale na to nie wyglądał. Shelley był poetą, a poeci zawsze robią takie wrażenie, jakby coś z dziecka w nich pozostało. Poeci wcale nie dbają o pieniądze i radzi są, jeżeli mają tyle, ile im trzeba na przeżycie jednego dnia. A właśnie Shelley miał ponadto banknot dziesięciofuntowy. Więc zrobił zeń mały stateczek i puścił go na Wężowe jezioro.
Stateczek dopłynął szczęśliwie do Ptasiej wyspy, a warta odniosła go do kruka Salomy. Salomo myślał, że to jest zlecenie jakiejś damy, domagającej się o „towar w najlepszym gatunku“. Salomo otrzymywał codzień całe tuziny takich listów. Jeżeli list mu się podobał, wysyłał towar wyborowy, ale najczęściej bileciki te tak go gniewały, że bądź wcale nie odpowiadał na nie, bądź też wysyłał całe gniazdo bylejakich piskląt. Salomo najlepiej lubi, żeby wszystko zostawić jego własnej głowie — bo jeśli kto mu tylko napomknie, że tym razem spodziewa się chłopczyka, to jak dwa a dwa cztery, dostanie znowu dziewczynkę. Każdy kto pisze do Salomy, czyby to była dorosła osoba, czy mały chłopczyk, który koniecznie pragnie mieć małą siostrzyczkę, powinien bardzo dokładnie podać swój adres. Nie macie pojęcia, ile niemowląt rozsyła codzień Salomo pod fałszywym adresem.
Strach co sobie Salomo głowy nałamał, kiedy mu doręczono stateczek Shelleya. W żaden sposób nie mógł zrozumieć, co ten bilecik oznacza, więc wezwał całą Wielką radę do pomocy. Radcy spoglądali na banknot to jednem, to drugiem okiem, każdy przejechał po nim szponem i wreszcie orzekli, że list ten musi pochodzić od jakiejś wysoko położonej osobistości, która życzy sobie mieć dziesięcioro dzieci naraz. Twierdzenie to opierali na liczbie dziesięć wypisanej wyraźnie na banknocie.
— Istne waryactwo! — krzyknął w pasyi Salomo i podarował banknot Piotrusiowi.
Wszystkie niepotrzebne rzeczy dawano zawsze Piotrusiowi do zabawy.
Ale pomimo, że Piotruś tylko przez tydzień był prawdziwym chłopczykiem, niejedno zapamiętał z pobytu swego między ludźmi i dobrze wiedział, jaką wartość ma taki banknot.
Toteż z radością przyjął podarunek, bo zaraz mu przyszło na myśl, że przy pomocy tak znacznej ilości pieniędzy, bez trudu dostanie się do Parku leśnego. Tysiąc pomysłów snuło mu się po głowie, ale Piotruś nauczony doświadczeniem z latawcem, postanowił bardzo dokładnie rozważyć wszystkie przeciwności, zanim rozpocznie nową wyprawę. Zaraz też objaśnił ptaki, jaką wartość ma ten stateczek Shelleya, bo wiedział, że ptaki są zbyt dobrze wychowane, by żądać od niego zwrotu rzeczy, która mu została ofiarowana. Rzeczywiście, ptaki nie odebrały mu banknotu, ale tak kręciły głowami i tak koso spoglądały na Salomę, że zawstydzony kruk zaczął sam powątpiewać o swoim rozumie, odleciał na drugi koniec wyspy i z wielkiego wstydu schował głowę pod skrzydło. Piotruś wiedział, że bez pomocy Salomy nie da sobie rady na wyspie, więc podążył za nim i w serdecznych słowach dodał mu otuchy.
Piotruś użył jeszcze innego sposobu, by zupełnie pozyskać przyjaźń starego kruka. Wiedział, że Salomo pragnie po wysłużeniu emerytury przenieść się do Gaju figowego i tu żyć na pieńku cisowym, z pensyi i kapitaliku, który od lat już całych składał w starej pończosze. Pończochę tę, należącą zapewne do jakiejś zwyczajnej osoby, wiatr zaniósł na Ptasią wyspę, a Salomo użył jej za kasę oszczędności. Pończocha zawierała już: sto osiemdziesiąt ośródek chleba, trzydzieści cztery orzechy, szesnaście skórek, jedną wycieraczkę do piór i jedno sznurowadło od bucika — ale Salomo postanowił nie podawać się do dymisyi, póki pończocha nie będzie wyładowana po brzegi. Salomo obliczył, że mniejszy kapitał nie wystarczyłby mu do spokojnego życia w Figowym gaju.
Otóż Piotruś pozyskał dozgonną przyjaźń Salomy w ten sposób, że ostro zakończonym patyczkiem odciął ze swego banknotu kawałek papieru wielkości 50 groszy i ofiarował go krukowi. Kruk nie posiadał się z radości i od tej chwili przemyśliwał wraz z Piotrusiem nad jego podróżą do Parku leśnego. Całymi dniami roztrząsali najróżniejsze projekty i wreszcie zwołali walne zgromadzenie wszystkich drozdów, zamieszkujących Ptasią wyspę. A czemu wybrali drozdy — o tem się zaraz dowiecie.

Posiedzenie zagaił Salomo. Piotruś odstąpił głos krukowi, bo Salomo zawsze się gniewał w czasie
przemówień innych mówców. Salomo zaczął od wyrażenia szanownemu zgromadzeniu drozdów głębokiego podziwu dla genialnych zdolności, jakie wykazują przy budowie swych gniazd. Szmer zadowolenia rozległ się między drozdami, bo ptaki nieustannie toczą spory o to, czyje gniazdko jest najtrwalsze i najpiękniejsze.

— Nie wszystkie ptaki — mówił Salomo, rad że udało mu się wprawić drozdy w dobry humor — nie wszystkie ptaki wylepiają gniazda swoje gliną. To też nie dziw, że gniazda ich są przemakalne!... — Tu Salomo z dumą powiódł okiem po zgromadzeniu, rad ze znalezienia tak świetnego argumentu.
Na to Jejmość Zięba, która nieproszona wcisnęła się na zgromadzenie, pospieszyła wetknąć swoje trzy grosze: — Przecież gniazda buduje się dla piskląt, nie na wodę! — zaskrzeczała drwiąco. Drozdy spojrzały niespokojnie na Salomę; kruk zaskoczony uwagą Imć Zięby, wypił raz po raz kilka łyków wody. Biedaczysko zapomniał języka w dzióbie.
— Ogólnie wiadomo — zaczął znów po chwili — jakie ciepłe są gniazdka, wylepione gliną.
— Ogólnie wiadomo — wrzasnęła w odpowiedzi Zięba — że jeśli woda napłynie do gniazdka, z którego niema odpływu, to wszystkie pisklęta się potopią!
Drozdy błagalnie spojrzały na Salomę, spodziewając się, że jednem słowem ukróci gadaninę Jejmość Zięby, ale zakłopotany Salomo znowu zamilkł.
— Pociągnij-no jeszcze łyczek, staruszku! — zachęcała drwiąco Jejmość Zięba. Na imię jej było Kaśka, a wiadomo, że wszystkie Kaśki są strasznie przekorne.
Salomo wypił znowu łyk wody i jakoś mu się lżej zrobiło.
— Jestem pewien, że gdyby gniazdo zięby wpadło do Wężowego Jeziora, rozleciałoby się w kawałki — rzekł, — a gniazdo drozdów płynęłoby po wodzie, jak najlepszy żaglowiec!
Dopieroż-to drozdy zaczęły bić brawo! Nareszcie dowiedziały się, do czego służy glina, którą wylepiały gniazda. A gdy Jejmość Zięba zaczęła drzeć się, że gniazd nie buduje się na Wężowem jeziorze, tylko na drzewach, wyproszono ją z sali obrad. Potem szło już wszystko doskonale, aż do chwili kiedy Salomo powiedział:
— Nasz młody przyjaciel Piotruś Pan pragnie gorąco przepłynąć Wężowe jezioro i prosi szanowne zgromadzenie o udzielenie mu pomocy przy budowaniu statku.
Na to między drozdami powstała taka wrzawa, że Piotruś był pewny, że sprawa jego przepadła zupełnie.
Ale Salomo tłumaczył dalej jasno i dobitnie, że Piotrusiowi nie idzie o statek, jakiego zwykle używają ludzie. Chciałby poprostu mieć gniazdko, byle tak duże, by módz pomieścić się w jego wnętrzu.
Widocznem było, że prośba ta nie trafia drozdom do gustu. — My tam nie mamy czasu do tracenia, dość mamy dla siebie roboty — mruknął wreszcie jeden ze starszych drozdów.
— Zapewne — odparł Salomo — toteż Piotruś Pan nie chce, żebyście mu pomagali za darmo. Ale jak wiecie, stosunki jego materyalne poprawiły się bardzo w obecnej chwili. Właśnie Piotruś Pan polecił mi zawiadomić was, że każdy robotnik otrzyma dziennej płacy groszy 10!!
Drozdy zatrzepotały się z radości i zaraz przystąpiły do budowy statku Piotrusia. Musiano przerwać wszystkie inne roboty. Była to właśnie pora zakładania gniazd, ale drozdy nie miały czasu myśleć o sobie, bo całymi dniami pracowały dla Piotrusia. Wkrótce też zapas małych drozdów zupełnie się wyczerpał i Salomo był w niemałym kłopocie, bo nie wiedział, czemby je zastąpić. A właśnie zamówień na pisklęta drozdów napływało mnóstwo, bo najtłuściejsze dzieci, te co tak wspaniale prezentują się w wózkach, a postawione na ziemi przewracają się co kroku, pochodzą od drozdów i wszystkie panie przepadają wprost za niemi. Toteż Salomo nie miał innego sposobu, jak zwołać wszystkie wróble, gnieżdżące się pod strzechami domów i szop i dać im za mieszkanie opuszczone gniazdka drozdów. Wróble całą chmarą zleciały się na Ptasią wyspę, a gdy się ich pisklęta wykłuły, Salomo porozsyłał je paniom, zaręczając, że są to najprawdziwsze drozdy.
Rok ten nazywano na Ptasiej wyspie Wróblim rokiem i jeśli zdarzy ci się spotkać w parku kogoś, co się puszy i nadyma i wyobraża sobie, że jest wart o wiele więcej, niż inni ludzie, to możesz być pewny, że urodził się w Wróblim roku. Spytaj go zresztą o to.
Piotruś sumiennie wypłacał robotników każdego wieczora. Drozdy z powagą zasiadały na gałęziach drzew i czekały cierpliwie, żeby Piotruś odciął 10 groszy ze swego banknotu. Potem każdy po kolei podlatywał ku Piotrusiowi, brał w dzióbek należący mu się papierek i ustępował miejsca drugiemu. Ślicznie to wyglądało.
Po kilku miesiącach uciążliwej pracy, stateczek Piotrusia był gotów. Nie potrafię opisać wam radości i dumy, jaką wzbierało serduszko Piotrusia, na widok rosnącego z dnia na dzień gniazdka. Ledwie drozdy rozpoczęły budowę stateczku, Piotruś pokochał go tak mocno, że nie opuszczał go ani na chwilę, a nawet w nocy nie chciał się z nim rozłączyć. Kładł się spać tuż obok niego i często przez sen gładził go rączką i przemawiał doń najczulszemi wyrazami. Ledwie glina wylepiająca wnętrze gniazdka przeschła nieco, Piotruś zamieszkał w nim na dobre. Do dzisiaj jeszcze w nim sypia, a co najśmieszniejsze, że musi leżeć w nim zwinięty w kłębuszek jak kociak, bo inaczej nie mógłby się w nim pomieścić. Wnętrze gniazdka jest brunatne — na zewnątrz przeważnie zielone, bo ptaszki przystroiły je mchem i trawą. Ma to tę praktyczną stronę, że jeśli się wierzch podrze albo rozeschnie, można go zawsze zastąpić nowym. Z gniazdka sterczą gdzieniegdzie pióreczka, które drozdy potraciły przy budowaniu i wmurowały w gniazdeczko.
Ptaki bardzo zazdrościły drozdom ich pracy i zapowiadały, że gniazdko nie utrzyma się na wodzie. Ale gniazdko leżało na wodzie jak najlepsza łódeczka. Więc ćwierkały znowu, że tylko patrzeć, jak woda naleje się do środka. Ale woda się nie nalała i gniazdko było zupełnie suche. Więc zaczęły wołać, że Piotruś nie będzie mógł płynąć po Wężowem jeziorze, bo nie ma wioseł. Drozdy z niepokojem spojrzały na Piotrusia, ale Piotruś zapewnił je, że wioseł wcale mu niepotrzeba, bo do statku przymocuje żagiel. To powiedziawszy, wydobył ze schowka resztki swojej nocnej koszulki i nie zważając, że każdy mógł poznać, że to jest koszulka, sporządził z niej wspaniały żagiel. W parę dni później, kiedy ptaszki zasnęły twardo a księżyc oświetlał jasno wyspę, Piotruś pokryjomu wybrał się w podróż. Ale zanim odbił od brzegu, bezwiednie złożył obie rączki i wzniósł oczy ku niebu, a potem ujął ster i popłynął na zachód.

Coprawda Piotruś przyrzekł drozdom, że zanim przedsięweźmie wyprawę do Parku leśnego, wypróbuje stateczek pod ich okiem. Zaledwie jednak dojrzał pod łukiem kamiennego mostu drzewa parku, ciemniejące w księżycowem świetle, — gorący rumieniec oblał jego twarzyczkę. Zapomniał o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, i począł płynąć
naprzód. Kto wie, czy Piotruś Pan nie był ostatnim z dzielnych żeglarzy, który popłynął na zachód, by odkrywać nowe, nieznane kraje... Statek Piotrusia kręcił się najpierw w kółko i ciągle powracał do brzegu. Wtedy Piotruś rozpiął żagiel i puścił statek na los szczęścia. Wicher wzdął żagiel i począł gwałtownie pchać statek ku przeciwległemu brzegowi, gdzie majaczyły groźne zarysy skał, o które statek mógł się rozbić jak łupina. Piotruś szybko pociągnął żagiel ku sobie i dzięki temu przestrzeń między statkiem a skalistym brzegiem poczęła się zwiększać; teraz zaczął dąć wiatr od wschodu i z taką siłą rzucił stateczkiem o podstawę kamiennego mostu, że omal go nie rozbił na kawałki. Na szczęście udało się Piotrusiowi przebrnąć jakoś fatalny przesmyk popod łukiem mostu i wypłynąć na pełne jezioro. Możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszył, kiedy zobaczył, że jest w Parku leśnym. Próżno jednak usiłował wylądować, cały brzeg był szczelnie obmurowany i nigdzie nie można było zarzucić kotwicy. Kotwicą statku był duży kamień przywiązany do sznurka, urwanego z popsutego latawca. Nagle pęd fali rzucił gniazdko na skałę podwodną, a uderzenie było tak silne, że Piotruś wypadł z gniazdka i omal się nie utopił. Ostatkiem tchu wydźwigał się w górę i wskoczył do statku z powrotem. Szum i łoskot wody ogłuszał zupełnie małego żeglarza. Paluszki jego tak zgrabiały od zimna, że każdej chwili mogły wypuścić ster. Szczęściem udało mu się nareszcie wpłynąć do cichej i bezpiecznej zatoki.

Nie myślcie jednak, że nic już teraz nie groziło Piotrusiowi Panu, bo ledwie dopłynął do brzegu, tłumy elfów zebrały się na brzegu i poczęły krzyczeć, żeby nie ważył się wylądować w parku, bo już oddawna jest „po dzwonku“. Jedne machały rękami, inne potrząsały wojowniczo kolcami palmowemi, jeszcze inne przywlokły strzałę od łuku, zgubioną w parku i ustawiły ją nawprost Piotrusia, jakby zamierzały wystrzelić z niej, jak z armaty. Próżno Piotruś zapewniał je, że nie jest prawdziwym człowiekiem i że nie ma zamiaru wyrządzić im nic złego, elfy nie przestawały mu grozić śmiercią, w razie gdyby ośmielił się wyjść na brzeg. Piotruś zniecierpliwił się w końcu i zawołał, że jeśli go nie zostawią w spokoju, to przepędzi je gdzie pieprz rośnie. Elfy ustawiły się do ataku i kto wie coby się było stało, ale raptem pomiędzy kobietami wszczął się jakiś ruch, rozległy się krzyki i piski, bo oto elficzki spostrzegły, że żagiel w łodzi Piotrusia zrobiony jest z dziecinnej koszulki nocnej. Wszystkie natychmiast zapłonęły gorącą macierzyńską miłością ku Piotrusiowi i do łez się martwiły, że są zbyt maleńkie, żeby go wziąć na kolana, upieścić i utulić. Gniew elfów stopniał także wobec roztkliwienia ukochanych małżonek; setki rąk wyciągnęły się z pomocą ku Piotrusiowi, a gdy wylądował i umocował gniazdko swe na brzegu, elfy w tryumfie powiodły go przed oblicze królowej. Królowa długo naradzała się z ministrami, poczem orzekła, że wobec tego, że Piotruś nie jest prawdziwym człowiekiem tylko „ni tem, ni owem“, będzie mógł pozostawać w Parku leśnym i „po dzwonku“. Od tej pory żyje Piotruś z elfami na najlepszej stopie.
Tak się odbyła pierwsza wyprawa Piotrusia Pana do Parku leśnego. Dawno to już, bardzo dawno temu, ale jak wiecie Piotruś nie rośnie i nie zmienia się wcale, i dziś tak samo jak i przed laty, jeździ po Wężowem jeziorze w gniazdeczku drozdów z żagielkiem, zrobionym z koszulki nocnej. I gdybyście go zobaczyć mogli (choć niestety jest to zupełnie niemożliwe) widzielibyście, że kiedy Piotruś żagluje, to siedzi w stateczku, bo żagiel popycha gniazdko na wodę, a kiedy stoi, to wiosłem pruje fale wodne. Bo teraz Piotruś ma i wiosło; później dowiecie się, skąd się wzięło.
Noc w noc, zanim świt nastanie, na długo przed otwarciem parku, wraca Piotruś na Ptasią wyspę. Piotruś nie jest prawdziwym człowiekiem, więc musi pozostać niewidzialnym dla oczu ludzkich. Ale każdej nocy spędza w parku po kilka godzin i bawi się jak prawdziwe dziecko. To znaczy, Piotruś wyobraża sobie tylko, że tak jak on, bawią się prawdziwe dzieci i nic zabawniejszego nad to jego przekonanie, bo prawdę mówiąc, Piotruś bawi się zawsze „na opak“.
Nikt nie może pouczyć Piotrusia, jak się bawią prawdziwe dzieci, bo elfy przebywają w swoich domkach aż do zmroku, więc nie bardzo wiedzą, co się za dnia w parku dzieje, a jeśli już zmuszone są wyjść na dwór, to przedewszystkiem myślą o tem, jakby się ukryć przed ludźmi, — ptaki znowu pewne są, że widzą wszystko, ale z opowiadań ich i objaśnień nic wyrozumieć nie można. Jeszcze zabawę w „chowanego“ wytłumaczyły Piotrusiowi jako tako, ale czemu n. p. wszyscy chłopcy czują taki pociąg do Okrągłego stawu, że bony ich od brzegu odciągnąć nie mogą, tego mu nawet kaczki powiedzieć nie umiały. A przecież kaczki całym dniami krążą po Okrągłym stawie. Co prawda jedyną rzeczą, która je zajmuje, jest ilość kawałków piernika i bułek wyławianych z wody. Są to po większej części istoty zgorzkniałe, utyskujące nieustannie, że pierniki obecnie są mniej pożywne i smaczne, niż były za czasów ich młodości.
Musiał więc Piotruś sam sobie radzić. Puszczał statki na wodę, ale okrętem jego była drewniana obręcz, znaleziona na trawniku. Piotruś nie widział nigdy, co dzieci robią z obręczą, więc myślał, że to jest ich statek i rzucił obręcz na wodę. Obręcz odrazu upadła na dno; Piotruś wydobył ją z niemałym trudem, a potem z uciechą wlókł ją po trawniku, pewny, że odkrył, jak się obręczą bawią prawdziwe dzieci.
Innego razu Piotruś znalazł na piasku małe, blaszane wiaderko. Pewny, że to stołeczek do siadania, usiadł na wiaderku i jak się zapadł weń, tak ani rusz wydobyć się z niego nie mógł. Raz znowu dojrzał zdaleka, wzdęty powietrzem balonik. Balonik zlatywał właśnie z Wyścigowej góry, wlokąc ze sobą sznurek. Piotruś słyszał od pewnego mysikrólika, że chłopcy bawią się nieraz w parku w piłkę nożną. Pewny, że to piłka nożna, rzucił się w pościg za balonikiem, a gdy go nareszcie pochwycił, tak energicznie kopnął go nogą, że balonik znikł jak kamfora.
Ale największy podziw wzbudził w nim pewien dziecinny wózek. Wózek stał najspokojniej w pobliżu zimowego pałacu królowej elfów (to znaczy pośrodku klombu otoczonego siedmiu hiszpańskimi kasztanami). Piotruś na palcach zbliżył się do wózka, bo o takiem zwierzęciu nigdy mu ptaszki nie wspominały. Piotruś był pewny, że wózek jest żywy i przemówił do niego. Wózek nic mu nie odpowiedział, więc Piotruś podszedł jeszcze bliżej i dotknął go końcem palców. Pchnięcie to wystarczyło, by wózek zaczął się toczyć w tył. Piotruś był pewny, że wózek umyka przed nim i to natchnęło go wielką odwagą. Pobiegł za wózkiem i chwyciwszy go, pociągnął ku sobie. Wtedy wózek, zaczął się toczyć wprost na niego, co tak przeraziło Piotrusia, że bez tchu pognał najbliższemi ścieżkami do swego gniazdka i zwinął się w niem w kłębuszek. Nie myślcie jednak, że Piotruś Pan był bojaźliwy. Zaraz nazajutrz wybrał się w odwiedziny do wózka z kijem w jednej, a okruchem chleba w drugiej ręce. Ale wózka już nie było i Piotruś więcej go już nie zobaczył.
Jeszcze mam wam powiedzieć, skąd się wzięło wiosło Piotrusia Pana. Otóż była to drewniana łopatka porzucona niedaleko studni. Piotruś był pewny, że to wiosło; ile razy wiatru nie było, używał jej do wiosłowania.
Może litujecie się nad Piotrusiem, że nie umiał się bawić jak należy? Wierzcie mi jednak, że choć wszystko robił na opak, źle mu z tem nie było. I dlatego litowanie się nad nim nie miałoby żadnego sensu. Przecież Piotruś był przekonany, że noc jest najwłaściwszą porą do zabawy i choć bawił się inaczej niż prawdziwi chłopcy, niemniej bawił się doskonale, bo był pewny, że tak właśnie bawić się należy. A jeśli się wierzy, że się coś posiada, to tak jakby się to naprawdę posiadało. Piotruś bawił się bez przerwy, bo nigdy nie tracił ani minuty na dąsy i grymasy, które wam tyle czasu zabierają. Tego Piotruś wcale nie umiał, ale czy dlatego należy ubolewać nad nim?
Wierzcie mi, Piotruś był naprawdę szczęśliwy. Był o tyle szczęśliwszy od was, o ile wy szczęśliwsi jesteście od waszego ojca. Czasem z wielkiej uciechy wywracał kozły na murawie. Może widzieliście kiedy młodego wyżła przesadzającego rowy i płoty? Piotruś potrafi to jeszcze lepiej.
A w dodatku Piotruś umiał grać na fujarce! Nieraz panowie, wracający późną nocą do domu, drukują w gazetach, że słyszeli słowika śpiewającego w Parku leśnym. Poczciwcy nie domyślają się nawet, że to, co biorą za śpiew słowika, jest muzyką Piotrusia Pana. Tylko — tylko Piotruś Pan nie miał matki... Prawda, ale sami powiedzcie, czy mu ta matka była bardzo potrzebna? A zresztą skoro się tak bardzo tem martwicie, to powiem wam, że Piotruś Pan wrócił do niej. A pomogły mu w tem elfy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Matthew Barrie i tłumacza: Zofia Rogoszówna.