Przygody Piotrusia Pana/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Piotrusia Pana |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Rogoszówna |
Tytuł orygin. | Peter Pan in Kensington Gardens |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
PIOTRUŚ PAN.
JEŻELI zapytasz swojej matki, czy, będąc małą dziewczynką, wiedziała już o Piotrusiu Panu, matka odpowie ci z pewnością: — „Naturalnie moje dziecko, jakżeż mogłabym nie wiedzieć o nim?“ A jeśli zapytasz jeszcze, czy Piotruś wtedy jeździł na kozie, matka wzruszy ramionami: — „Cóż za pytanie mój mały! naturalnie, że jeździł!“ Jeżeli potem pobiegniesz do babuni i jej zapytasz z kolei, czy, kiedy była małem dzieckiem, słyszała co o Piotrusiu Panu, babunia odpowie tak samo jak matka: — „Naturalnie, moje dziecko, że słyszałam o nim“. Ale jeżeli jej zapytasz, czy za jej czasów Piotruś Pan jeździł na kozie, okaże się, że babunia nawet nie wie, że Piotruś Pan ma kozę. Jedno z dwojga, albo babunia zapomniała o kozie, jak zapomina czasem, że jesteś chłopcem i nazywa cię Inką, jak nazywała twoją matkę, kiedy była mała, albo też za czasów babuni Piotruś nie miał jeszcze kozy. Sądzę jednak, że koza Piotrusia Pana jest rzeczą zbyt ważną, żeby dało się o niej zapomnieć i myślę, że chyba za młodych lat babuni Piotruś rzeczywiście nie miał kozy. Toteż jeśliby ktoś, opowiadając przygody Piotrusia Pana, zaczynał od kozy, toby zrobił to samo, co gdyby ubierając się, włożył najpierw surdut, a później kamizelkę.
Rozumie się, że Piotruś Pan jest bardzo stary, ale to zupełnie wszystko jedno, bo Piotruś nigdy nie ma więcej nad siedem dni życia. Urodził się wprawdzie bardzo dawno temu, ale nigdy jeszcze urodzin nie obchodził i nie ma nawet żadnej nadziei, żeby mógł je kiedy obchodzić. A to dlatego, że kiedy Piotruś Pan miał siedem dni, porzucił ludzi — wymknął się przez otwarte okno i poleciał prosto do Parku Leśnego.
Jeżeli wam się zdaje, że Piotruś był jedynem dzieckiem, które zapragnęło uciec z domu, to znaczy, że już nie pamiętacie pierwszych dni waszego dzieciństwa. Kiedy Danio poraz pierwszy opowieść tę usłyszał, był przekonany, że nigdy nie miał zamiaru uciekać z domu. Wtedy mu poradziłem, żeby obu dłońmi przycisnął skronie i dobrze się namyślił. I co powiecie? Ledwie Danio przyłożył ręce do skroni i pocisnął je mocno i jeszcze mocniej, zaraz sobie przypomniał, że chciał raz usiąść na samym wierzchołku wysokiego drzewa, a innym razem, ułożył sobie, że wydrapie się na komin, skoro tylko jego matka zaśnie i zdaje mu się nawet, że siedział na gzymsie komina i matka go stamtąd zdjęła. Wszystkie dzieci mogą mieć takie wspomnienia, jeżeli skronie dłońmi pocisną, bo przecież wszystkie były ptaszkami, zanim stały się ludźmi, i dlatego są takie dzikie w pierwszych tygodniach po urodzeniu i najwięcej łaskotek mają koło łopatek, tam, gdzie pierwej rosły skrzydełka. Tak mi to wytłumaczył Danio.
Bo trzeba wam wiedzieć, że z naszemi historyjkami jest zwykle tak: Najpierw ja coś opowiadam Daniowi, potem on mi to opowiada po swojemu, i okazuje się, że z tego zrobiła się zupełnie inna powiastka. Więc znowu ja mu ją opowiadam z różnymi dodatkami, potem on znowu mnie, i w końcu żaden z nas nie wie, czy to moja, czy Dania bajka.
Otóż Piotruś Pan wymknął się przez okno, bo okno nie było zakratowane. Z gzymsu, na którym stanął, ujrzał szczyty drzew rosnących w Parku Leśnym, i w tej chwili zapomniał, że jest małem dzieciątkiem, w długiej nocnej koszulce, uniósł się w gorę i poleciał hen, ponad kominy i dachy domów, prosto do Parku Leśnego. Troszkę to dziwne, że Piotruś latał bez skrzydeł, ale obie łopatki swędziły go zupełnie tak, jakby jeszcze miał skrzydełka, a zresztą — może moglibyśmy wszyscy latać, gdybyśmy mieli taką niezachwianą wiarę w naszą możność latania, jaką miał tego wieczora odważny Piotruś Pan.
Doleciawszy do Parku Leśnego, Piotruś wylądował szczęśliwie między Pałacykiem dziecinnym a Wężowem jeziorem. Czemprędzej rzucił się na trawnik i tarzał się po murawie, wierzgając nóżkami, jak małe źrebiątko. Piotruś zapomniał zupełnie, że był człowiekiem i myślał, że jest znowu ptakiem, tak jak wtedy, kiedy był na Ptasiej wyspie. Otworzył usta, chcąc złapać przelatującą muchę, ale mucha mu uciekła. Więc machnął za nią rączką, czego rzecz prosta, ptaszki nie robią nigdy.
Piotruś poznał zaraz, że musi być „po dzwonku“, bo mnóstwo elfów uwijało się dokoła. Elfy były tak zajęte, że wcale nie spostrzegły Piotrusia. Jedne przyrządzały śniadanie, inne doiły maleńkie krowy, inne jeszcze nosiły wodę w konewkach. Piotrusiowi chciało się także pić, więc poleciał ku Okrągłemu stawowi i zanurzył dzióbek w wodzie. Naturalnie Piotrusiowi zdawało się tylko, że zanurzył swój dziób, bo naprawdę to zamaczał tylko nosek i tak mało nabrał nim wody, że wcale nie ugasił pragnienia. Więc spróbował spłukać z siebie kurz, podleciał nad staw, skoczył w dół i od razu znalazł się pod wodą. Jeżeli ptaszek zleci na wodę, to roztacza skrzydełka, ochlapie się, wypluska i wychodzi z wody zupełnie suchy, ale Piotruś nie mógł sobie przypomnieć, jak to się robi i bardzo zgnębiony wyszedł z wody. Wreszcie postanowił spędzić noc na gałęzi drzewa, rosnącego tuż nad Aleją dzidziusiów.
Trudno mu było z początku utrzymać równowagę na gałęzi, ale w końcu usadowił się jakoś i zasnął. Dobrze przede dniem obudził się i drżąc od nocnego chłodu, mruknął:
— Jak żyję nie spędziłem na dworze takiej zimnej nocy.
Naprawdę, to będąc ptaszkiem, sypiał na drzewach w noce o wiele chłodniejsze jeszcze, ale zimno dokucza znacznie mniej ptaszkowi okrytemu piórkami i pierzem, niż małemu chłopczynie mającemu za całe odzienie cienką koszulkę nocną. Piotrusiowi było czegoś niedobrze. Tęsknił za czemś bardzo, ale główkę miał tak skołataną, że ani rusz przypomnieć sobie nie mógł, czego mu właściwie brakuje. Nagle rozległ się jakiś łoskot i coś tak mocno wstrząsnęło Piotrusiem, że omal go z drzewa nie zrzuciło. Piotruś obejrzał się niespokojnie i nie domyślił się nawet, że to on sam kichnął tak gwałtownie. I coraz mocniej chciał czegoś, ale nie wiedział czego. Z pewnością pragnął, żeby mu mama nosek obtarła, ale że nie mógł zdać sobie sprawy ze swego pragnienia, więc postanowił poradzić się elfów, bo słyszał nieraz, że elfy umieją na wszystko znaleźć dobrą radę.
Wychyliwszy się z pośród gałęzi, dostrzegł Piotruś dwa elfy, które objąwszy się w pół, w wesołych pląsach, krążyły po Alei dzidziusiów. Elfy dąsają się czasem na ptaki, ale jeżeli się kto do nich zwróci uprzejmie, nigdy mu nie odmawiają pomocy. Toteż Piotruś zdziwił się i rozgniewał, bo kiedy zeskoczywszy na ziemię przemówił do elfów, oba elfy na jego widok rzuciły się do ucieczki. Także pewien stary elf, który rozparty na krześle ogrodowem, spokojnie czytał pocztówkę zgubioną w parku przez jakiegoś pana, na głos Piotrusia porwał się z miejsca i z przeraźliwym krzykiem pobiegł się ukryć za wielki kielich tulipana.
Widząc, że z elfami nie dojdzie dziś do ładu, Piotruś postanowił zwrócić się o pomoc do ptaszków, ale zaraz przypomniał sobie, że kiedy wieczorem próbował usadowić się pośród gałęzi, wszystkie ptaszki w popłochu opuściły drzewo. Serduszko Piotrusia ścisnęło się boleśnie, zrozumiał nagle, że niewiadomo czemu, wszystko, co żyje, unika go, jak wroga. Rozżalony Piotruś usiadł na ziemi i rozpłakał się rzewnie. W zmartwieniu swojem nie zastanowił się nawet nad tem, że siedzi zupełnie mylnie, bo przecież ptaszki nie używają do siadania tej części ciała, którą teraz posługiwał się Piotruś. I dobrze, że o tem nie pomyślał, bo byłby w końcu stracił wiarę w swoją możność latania, a kto utraci wiarę w siebie nigdy już nie wzbije się ponad ziemię. Ptaki dlatego latają tak niestrudzenie, że nigdy wiary w swój lot nie tracą. Bo mieć wiarę, to tosamo, co mieć skrzydła do lotu.
Nikt, z wyjątkiem ptaków, nie może przedostać się na wyspę, położoną pośrodku Wężowego jeziora, bo cała wyspa otoczona jest ostrokołem, a na każdym jego palu siedzi ptak-wartownik, który czuwa nad wyspą we dnie i w nocy. Kiedy Piotruś przelatywał nad ostrokołem, warty spały jeszcze; Piotruś niepostrzeżenie spuścił się na ziemię i serduszko zabiło mu żywiej, kiedy poznał, że jest znowu w swojej ojczyźnie. Piotruś udał się prosto do Kruka Salomy, który wstawał najwcześniej ze wszystkich ptaków i opowiedział mu wszystko, co zaszło od czasu, jak opuścił Ptasią wyspę. Kruk wysłuchał w milczeniu jego przygód, a potem bez ogródek powiedział mu, co myśli o tem.
— Jeżeli mi nie wierzysz, to przyjrzyj się swojej koszulce nocnej — zakończył. Piotruś popatrzył najpierw na swoją koszulkę, a potem na śpiące na drzewach ptaszki. Nie — żaden ptaszek koszulki nie miał na sobie.
— Czy wszystkie twoje kończyny są opatrzone szponami? — pytał dalej nieubłagany Salomo i znowu ujrzał Piotruś, że rączki jego i nóżki zakończone są paluszkami. Aż mu się gorąco zrobiło, tak się przeraził tem odkryciem.
— To już chyba wrócę do mojej matki — bąknął nieśmiało.
— Z Bogiem! — mruknął Salomo i drwiąco popatrzył na niego.
Piotruś się ociągał:
— Czemuż nie lecisz? — zagadnął go po chwili kruk.
— A czy ja... czy ja mogę jeszcze latać? — zająknął się Piotruś.
Oczywista, że Piotruś stracił wiarę w siebie.
— Biedny, mały niby-człowieczku — pokiwał głową Salomo, (który w gruncie rzeczy miał bardzo dobre serce) — nigdy już, nawet w wietrzne dni, nie będziesz mógł się unieść w powietrze. Na zawsze już musisz pozostać na Ptasiej wyspie.
— I nigdy już nie wrócę do Parku Leśnego? — żałośnie pytał Piotruś.
— A jakże dostaniesz się przez wodę?
Widząc jednak smutek Piotrusia, Salomo przyrzekł wyuczyć go wszystkiego, co mogło mu się przydać w obecnych jego warunkach.
— A czy ja już nigdy nie wyrosnę na prawdziwego człowieka? — pytał jeszcze Piotruś.
— Nigdy.
— I nigdy nie będę prawdziwym ptakiem?
— Nie będziesz.
— Więc cóż będzie ze mnie?
— Ot będzie to co i teraz. Ni to, ni owo — pokiwał głową Salomo i uderzony trafnością swej uwagi, z zadowoleniem podrapał się w łebek.
Piotruś nie nosił już teraz koszulki nocnej, bo coraz to któryś z ptaków prosił go strzępek płótna dla wzmocnienia swojego gniazdka, a Piotruś zaraz mu kawałeczek oddzierał i byłby ją całą rozdarował, gdyby się w sprawę nie wdał Salomo i nie kazał mu ukryć reszty koszulki w bezpieczny schowek, przykryty kamieniem. Piotruś biegał więc nago po dworze, ale nie myślcie, że mu z tem źle było. Przeciwnie, Piotruś był zawsze wesół, a to dlatego, że Salomo dotrzymał obietnicy i nauczył go wielu rzeczy, które doskonale umieją ptaki. Więc nauczył go radować się z byle czego, nauczył go pracować z ochotą i nauczył go wierzyć, że ta praca jest czemś potrzebnem i ważnem. Ledwie Piotruś oczy otworzył zrana, zaraz zaczynał pomagać ptakom przy budowaniu gniazd i wkrótce umiał sklecić gniazdko niegorsze od gniazd gołębich. Tylko ziębom dogodzić nigdy nie mógł, więc wykopywał w pobliżu ich gniazd zgrabne dołeczki na wodę i paluszkami wybierał z pod kamieni robaczki dla ich piskląt. Wkrótce posiadł całą wiedzę ptaków; po smaku odróżniał wiatr wschodni od zachodniego, widział jak trawa rośnie i słyszał ruch najdrobniejszych nawet owadów, przechadzających się w głębi spróchniałych drzew. Salomo nauczył go także, co należy czynić, żeby mieć zawsze w sercu radość i wesele. Wszystkie ptaszki mają tę radość w sercach i dlatego śpiewają tak wesoło i radość ta nie opuszcza ich nigdy, chyba że im kto z gniazdka jajka wybierze. Salomo znał się doskonale na ptasich sercach, bo ciągle miał z ptakami do czynienia, więc nie dziw, że mógł i Piotrusiowi tej cennej nauki udzielić.
Piotruś czuł w sercu taką radość, że musiał całymi dniami tańczyć i śpiewać z uciechy tak, jak to robią ptaszki. Ale że był i człowiekiem potroszku, więc nie wystarczało mu samo śpiewanie i wkrótce wykręcił sobie fujarkę z trzciny i wygrywał na niej prześliczne melodye. Wieczorem siadywał na brzegu jeziora i naśladował na fujarce ciche westchnienie wiatru i śpiewne pluskanie fal. Czasem chwytał dłonią promienie księżyca i pakował je do fujarki, a wtedy fujarka grała tak pięknie, że ptaszki dopytywały się wzajemnie, czy to naprawdę złota rybka plusnęła w jezioro, czy też Piotruś wygrywa piosenkę o „złotej rybce?“
Czasem znowu Piotruś opowiadał na fujarce, jak to pisklęta na świat przychodzą. Wtedy samiczki unosiły się w gniazdku i oglądały się poza siebie dumne, że zniosły już białe jajeczko.
Kto często bywa w Parku Leśnym, zauważył pewnie, że kasztan różowy, rosnący koło kamiennego mostu, kwitnie najwcześniej ze wszystkich drzew. Mało osób jednak wie, czemu się to dzieje. Oto Piotruś, stęskniony za wiosną, wygrywa wieczorami piosenki o jej nadejściu, a że poczciwy kasztan rośnie najbliżej i słyszy go najlepiej, więc myśli, że wiosna naprawdę już się zbliża i zaraz zaczyna kwitnąć.
Czasem znowu Piotruś zapadał w zadumę; skoczne i wesołe piosenki zmieniały się w żałosne i tęskne. Ach, bo Piotruś widział poprzez łuk kamiennego mostu cudny Park Leśny, do którego jednak dostać się nie mógł. Piotruś dobrze wiedział, że prawdziwym człowiekiem nigdy nie będzie i nie wiele mu nawet na tem zależało. Ale jakże gorąco pragnął bawić się, jak się bawią prawdziwe dzieci, a wiadomo, że Park Leśny jest wymarzonem miejscem dla wszystkich zabaw. Ptaszki nieraz opowiadały mu, jak świetnie bawią się w parku różne małe dzieci, a wtedy gorzkie łzy napływały do oczu Piotrusia.
Pewnie dziwicie się, że Piotruś nie przepłynął Wężowego jeziora, ale Piotruś nie umiał pływać, a na wyspie nikt, prócz kaczek, nie posiadał sztuki pływania. A kaczki były takie głupie. Wprawdzie z ochotą ofiarowały mu się za nauczycielki, ale uczyły go mniej więcej tak: — Siądź na wodzie, jak ja i wiosłuj nogami, jak ja mojemi wiosłuję. Piotruś próbował po sto razy usiąść jak kaczki i po sto razy wpadał pod wodę, zanim zaczął wiosłować nogami. A kaczki twierdziły, że to jest takie łatwe, że nie warto czasu tracić na objaśnianie tak prostej rzeczy. Przez parę dni bawiła na wyspie para łabędzi, którą Piotruś karmił swoim chlebem w nadziei, że ptaki nauczą go za to pływania, ale kiedy mu zabrakło chleba, niewdzięczne łabędzie syknęły na niego gniewnie i pożeglowały w dal.
Już zdawało się raz Piotrusiowi, że znalazł sposób przedostania się z wyspy do Parku, bo pewnego dnia jakaś cudowna biała rzecz, podobna do gazety porwanej wiatrem, ukazała się w górze ponad wyspą, jak ptak, któremu postrzał złamał skrzydło, zatrzepotała się parę razy w powietrzu i runęła na ziemię. Piotruś przeląkł się trochę, ale ptaki objaśniły go, że to jest latawiec, który wyrwał się z ręki jakiegoś chłopczyka w Parku Leśnym i przywędrował aż tutaj. A potem wyśmiewały Piotrusia, że się tak rozkochał w tym latawcu. Piotruś nie rozstawał się z nim przez cały dzień, a nawet kiedy zasypiał, kładł go koło siebie i obejmował go jedną rączką. Nic dziwnego, że Piotruś go tak pokochał, bo przecież latawiec ten należał przedtem do prawdziwego chłopczyka.
Tego to już ptaszki zrozumieć nie mogły, ale że starsze ptaki czuły szczerą wdzięczność dla Piotrusia za to, że mnóstwo piskląt wyleczył z odry, więc ofiarowały się pokazać Piotrusiowi, jak się latawca puszcza w powietrze. Sześć ptaków uczepiło się jego dzioba i ku szalonej radości Piotrusia latawiec się uniósł w górę, a nawet latał wyżej od ptaków.
Piotruś wołał: — „Jeszcze!“ — a gdy ptaszki niezmordowanie powtarzały zabawę, Piotruś zamiast im podziękować, klaskał w ręce z uciechy i wołał: „jeszcze! jeszcze! jeszcze!“. Widać, że niezupełnie zapomniał, że był kiedyś prawdziwym chłopczykiem.
I raptem w mężnem sercu Piotrusia zrodził się plan następujący: poprosi ptaszki, żeby raz jeszcze uniosły w górę latawca, a wtedy uczepi się jego ogona i uniesie się nad Park Leśny. W okamgnieniu cała setka ptaków zaprzęgła się do latawca i Piotruś oburącz chwycił się jego ogona... ale zanim doleciał do Parku Leśnego, latawiec na znacznej już wysokości rozleciał się na kilka kawałków i Piotruś byłby się pewnie utopił w Wężowem jeziorze, gdyby nie pomoc niewdzięcznych łabędzi, które go wydobyły z wody i odwiozły na grzbietach do Ptasiej wyspy. Po tej przygodzie ptaszki stanowczo odmówiły mu swej pomocy w tak karkołomnych wyprawach.
I nigdyby się Piotruś nie był dostał do Parku Leśnego, gdyby mu nie przybył z pomocą stateczek Shelley’a.