<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Popis

Zbliżały się wakacje. Nauczyciel, zawsze surowy, stał się jeszcze surowszym i jeszcze bardziej wymagającym niż kiedykolwiek, gdyż pragnął, by szkoła dobrze się sprawiła podczas „popisu“. Kij i rózga rzadko próżnowały, zwłaszcza wśród młodszej dziatwy. Omijały tylko chłopaków pod wąsem i młode osiemnasto i dwudziestoletnie damy. Rozmach pana Dobbinsa był pełen energji, bo chociaż krył pod peruką czaszkę gołą jako kolano, był to mężczyzna w sile wieku, a w mięśniach jego nic nie znamionowało jeszcze zmniejszenia się żywotności.
W miarę zbliżania się owego wielkiego dnia tyrańskie jego instynkty coraz bardziej się ujawniały. Poprostu jakby znajdował jakąś okrutną rozkosz w karaniu najniewinniejszego potknięcia się. Skutkiem tego malcom schodziły dnie wśród przerażenia i mąk, a noce wśród obmyślania zemsty. Nie pomijali żadnej sposobności, by spłatać nauczycielowi jakiegoś złośliwego figla, ale on zawsze wychodził zwycięsko. Po każdym osiągniętym przez ich mściwość triumfie następował zawsze tak groźny i majestatyczny odwet, że musieli się cofać z placu boju srodze poturbowani. Wreszcie uknuli spisek i wymyślili plan, który obiecywał olśniewające zwycięstwo. Przypuścili do tajemnicy syna lakiernika, wyłuszczyli mu o co chodzi, i poprosili o pomoc. Pomysł przypadł mu bardzo do gustu, gdyż miał swoje własne porachunki z panem Dobbinsem: nauczyciel mieszkał mianowicie w domu jego rodziców i dał mu dość powodów do nienawiści. Zona nauczyciela wybierała się za kilka dni na wieś w odwiedziny, więc udaniu się planu nic nie stało na przeszkodzie.
Nauczyciel przygotowywał się zawsze do wielkich wystąpień w ten sposób, że lubił sobie przedtem popić na odwagę; młody lakiernik oświadczył więc, że gdy w wieczór przed popisem nauczyciel będzie już w odpowiednim stanie, on „zmajstruje“ coś podczas jego drzemki — potem obudzi go w porę i wyekspedjuje do szkoły.
I gdy wypełniły się dni, nadeszła też chwila sposobna. O ósmej wieczorem budynek szkolny był okazale oświetlony i przystrojony wieńcami i girlandami z liści i kwiatów. Nauczyciel siedział jak na tronie na fotelu, ustawionym na wysokiem podjum, za nim połyskiwała czarna tablica. Na twarzy jego rozlana była łaskawość. Po trzy szeregi ławek po jednej i po drugiej stronie i sześć szeregów na froncie były zajęte przez dygnitarzy miejskich i rodziców dzieci. Po lewej stronie, za ławkami obywateli, było szerokie, specjalnie wzniesione podjum, na którem siedziały dzieci, mające wystąpić w popisach: rzędy chłopczyków, umytych i wystrojonych aż do ostatnich granic ich niezadowolenia; rzędy chłopaków o głupawym wyglądzie; bielące się jak śnieg ławki z dziewczynkami i panienkami, ustrojonami w batysty i muśliny, widocznie przejętemi dumną świadomością, że mają obnażone ramiona, antyczne biżuterje po babkach, czerwone i niebieskie wstążki i kwiaty we włosach. Reszta sali wypełniona była dziatwą, występującą tylko w charakterze widzów.
Zaczęły się popisy. Maleńki chłopczyk wystąpił i zadeklamował z cielęcym wyrazem twarzy

— Jestem sobie chłopczyk mały.
Ale mówca doskonały — i t. d.

akompanjując sobie dokładnie odmierzonemi, spazmatycznemi ruchami, któreby mogła wykonywać maszyna, oczywiście, gdyby była troszkę zepsuta. W śmiertelnych potach dobił nareszcie szczęśliwie do końca, zdobywając rzęsiste oklaski, wykonał ukłon bardzo wystudjowany i bardzo niezgrabny i wycofał się.
Maleńka, zawstydzona dziewczynka wygłosiła wierszyk:

— Maniusia mała
Baranka miała — i t. d.

zrobiła dyg, budzący litość, otrzymała swoją porcję oklasków i usiadła czerwona i szczęśliwa.
Tomek Sawyer wystąpił pełen dumnej pewności siebie i rozpoczął z grzmiącym patosem wśród huraganu szalonych ruchów nieśmiertelną odę:

— O, daj mi wolność lub śmierć daj!

Ale urwał w połowie. Chwyciła go okropna trema, kolana zaczęły się pod nim trząść, coś go ścisnęło za gardło, dusił się. Prawda, że miał za sobą wyraźną sympatję zgromadzonych, ale i ich milczenie było jego udziałem, a to było znacznie gorsze od sympatji. Nauczyciel zmarszczył brwi, i to dopełniło reszty. Tomek walczył chwilkę, ale musiał się wreszcie wycofać, pobity haniebnie. Dały się słyszeć słabe próby oklasków, które wkrótce zamarły.
Teraz nastąpiło: „Stoi chłopiec na płonącym pokładzie“, „Zginęli Asyryjczycy“, i inne perły deklamacji. Potem przyszły popisy w czytaniu. Nieliczna klasa łacińska wyszła z honorem. Nadszedł punkt kulminacyjny wieczornego programu: oryginalne „wypracowania“ młodych dam. Każda wychodziła na sam skraj podjum, chrząkała, podnosiła wgórę manuskrypt (obwiązany zalotną wstążeczką) i zaczynała czytać z pracowitem wydobywaniem „uczucia“ i interpunkcji. Tematy były te same, jakie już przy podobnych okolicznościach opiewały ich matki, babki i niewątpliwie wszystkie ich prababki, aż wstecz do wojem krzyżowych: „Przyjaźń”; „Wspomnienia minionych dni”; „Religja w dziejach”; „Kraina marzeń”; „Korzyści kultury”; „Formy rządów politycznych, ich podobieństwa i różnice”; „Melancholja”; „Miłość synowska”; „Serdeczne życzenie”, i t. d. i t. d
Nutą przewodnią tych wypracowań była rozdmuchiwana z zamiłowaniem melancholijna zaduma. Dalej odznaczały się one bujną rozrzutnością „pięknych zwrotów“ i tak bez opamiętania ujeżdżały pewne uprzywilejowane wrażenia i przenośnie, że te nieszczęsne rumaki padały z wyczerpania. Okaleczającem i odrazu w oczy rzucającem się osobliwem piętnem wszystkich tych wypracowań były nieuniknione, namaszczone morały, doczepione do każdego, jak kiwający się kusy ogonek. Wszystko jedno, o jaką kwestję chodziło; mózg musiał tak długo wyprawiać łamańce, aż udało mu się każde zagadnienie tak ugnieść i spreparować, by mogło zbudować każdy umysł, nastrojony moralnie i religijnie. Jaskrawa obłuda tych tworów powinnaby być wystarczającym powodem, by je na zawsze usunąć z praktyki szkolnej; niestety i dziś jeszcze grasują one i będą może grasowały do końca świata. W naszym kraju niema wprost szkoły, w którejby młode panny nie poczuwały się do koniecznego obowiązku kończenia wypracowań morałem. Łatwo dałoby się stwierdzić, że im pustsza autorka, im mniej religijna, tem dłuższy jej morał i tem nielitościwiej pobożny. Ale dość tego. Prawdy, głoszone we własnej ojczyźnie, mają zawsze przykry posmak. Wróćmy do popisu.
Pierwsze wypracowanie, które zostało odczytane, miało tytuł: „Czy to jest życie?” Może czytelnik będzie miał cierpliwość posłuchać trochę.
„Z jakim rozkosznym zachwytem, z jakiem drżeniem serca wyczekuje młodociana dusza na powszednich drogach żywota tych radosnych wydarzeń, jakie ma jej przynieść życie! Wyobraźnia pracuje niestrudzenie, malując jej różowemi barwami cudowne obrazy przyszłego szczęścia. W myślach ta żądna rozkoszy niewolnica świata widzi siebie wśród zgiełku olśniewających przepychem zabaw, „podziwiająca i podziwiana“. Jej wdzięczna postać, przystrojona w szatę białą i miękką jak puch śniegowy, wiruje po zaklętych ogrodach w oszołamiającym tańcu. W całem radującem się zebraniu jej oko świeci najjaśniej, jej krok jest najlżejszy. Wśród takich rozkosznych marzeń szybko mknie czas i wybija nareszcie upragniona godzina jej rzeczywistego wejścia do Elizjum świata, które w jej marzeniach w tak cudne przystroiło się barwy. Olśnionym jej oczom wszystko wydaje się jak z bajki. Każde nowe przeżycie jest cudowniejsze od poprzedniego. Ale wkrótce przekonywa się, że pod tą olśniewającą powłoką zewnętrzną kryje się pustka i nicość. Pochlebstwa, które słodko niegdyś kołysały jej duszę, brzmią w jej uszach niemiłym zgrzytem; z sali zabaw prysnął urok; z naddartem zdrowiem, zgorzkniała, odwraca się od wszystkiego, bo złudne radości tego świata nie mogą ukoić tęsknoty jej duszy!”
I tak dalej i tak dalej. Już podczas czytania dawały się słyszeć potakujące szepty, którym towarzyszyły od czasu do czasu takie półgłośne wykrzykniki: „Ach, jakie to cudowne!” „Ach, jakie to wymowne!” „Ach, jakie to prawdziwe!” i t. d.; gdy zaś nadeszło zakończenie ze szczególnie wstrząsającym morałem, poklask był entuzjastyczny.
Potem podniosła się wysmukła, melancholijna dziewczyna, której sentymentalna twarz odznaczała się „interesującą“ bladością, mającą swe źródło w pigułkach i złem trawieniu. Odczytała ona „poemat“. Następujące strofy wystarczą:

DZIEWCZYNA Z MISSOURI ŻEGNA ALABAMĘ

Żegnaj mi, Alabamo, żegnaj ukochana,
Muszę teraz porzucić ten kraj sercu miły,
Smutkiem wezbrało serce, niby krwawa rana,
I czarowne wspomnienia duszę rozpaliły!
Ileż razy stąpałam po twych kwietnych lasach,
Gdzie pieniła się groźna Tallapuzy fala,
Szmer Talazy kołysał mię do snu w tych czasach,
A Aurora promykiem pieściła mię zdała!
Więc mi nie wstyd, że serce me tak rzewnie szlocha,
Że łzy płyną z mych oczu, ach, bez ukojenia!
Bo nie obcy kraj rzucam, lecz ten, co mię kocha,
Nie za obcymi ludźmi ronię te westchnienia!
Ojczyzną mą i domem był ten kraj uroczy,
Jego doliny, wieże — tam żyłam jak w niebie!
Więc choć ścichnie me serce, choć się zawrą oczy,
Zawsze, o Alabamo, będę kochać ciebie!

Mało było takich, którzy wiedzieli coś o Aurorze, ale wszyscy uznali wiersz za cudowny.

Następnie zjawiła się czarnooka i czarnowłosa panienka o smagłej twarzy; zrobiła najpierw efektowną pauzę, przybrała tragiczny wyraz i zaczęła czytać tonem odmierzonym:
Widzenie.

„Ciemna i burzliwa była noc. Na wysokiem sklepieniu niebieskiem nie migotała ani jedna gwiazda; głuche odgłosy huczącego grzmotu bezustannie drżały w uchu, a straszne błyskawice rozjaśniały gniewnie ciemne komnaty i zdawały się szydzić ze sławnego Franklina, który chciał mocy ich narzucić kajdany! Nawet szalejące wichry opuściły swe tajemnicze przybytki i wiały — na wszystkie strony, jakgdyby ich pomoc miała dzikość widowiska uczynić jeszcze dzikszą. W takiej godzinie, tak ciemnej, tak przeraźliwej, dusza moja wzdychała do ludzkiego współczucia, gdy w tem:

Najdroższa moja siostra, przyjaciółka, duszy mej umiłowanie,
Ma powiernica, przewodniczka ma — stanęła przy mnie niespodzianie.

Zjawiła się, jak jedna z owych świetlanych postaci, które w wyobraźni romantyków i młodych przelatują po słonecznych drogach Edenu, niby królowa piękności, nie mająca na sobie innej ozdoby, tylko przystrojona w swój nieziemski czar. Tak lekki był jej krok, że gdyby nie jakieś magiczne drżenie, którem mnie przeniknęło jej uduchowione dotknięcie i pozwoliło mi odczuć jej obecność, byłaby jak inna, nienarzucająca się oczom ziemska piękność, przeszła niepostrzeżona, nieodczuta, Dziwny smutek leżał na jej obliczu, jak lodowe łzy na szacie Grudnia, gdy wskazała na walczące z sobą ha dworze wrogie żywioły i kazała mi się przyjrzeć dwum istotom...“
Te koszmary nocne zajmowały dziesięć stronic rękopisu i kończyły się morałem tak niemiłosiernie zabijającym wszelkie nadzieje tych, którzyby się odważyli nie być prawowiernymi synami kościoła prezbiterjańskiego, że praca otrzymała pierwszą nagrodę i została uznana wogóle za największy sukces tego wieczoru. Burmistrz, wręczając autorce nagrodę, wygłosił gorące przemówienie, w którem wyraził się, że „była to rzecz najwymowniejsza, jaką kiedykolwiek w życiu słyszał, i że nawet sam wielki Daniel Webster byłby z niej dumny“.
Nawiasem dodać należy, że ilość wypracowań, w których przeważał wyraz „uroczy“, a przeżycie człowieka nazywało się „stronicą księgi żywota“, osiągnęła uświęcony zwyczajem poziom.
Nauczyciel, którego łaskawość dochodziła już prawie do czułości, odsunął krzesło, odwrócił się do publiczności tyłem, i począł na czarnej tablicy kreślić kontury Ameryki, by przystąpić do popisu z geografji. Ale jego niepewna ręka źle się wywiązała z zadania i stłumiony chichot przebiegł po sali. Wiedział, co to znaczy, i zebrał się w sobie, aby poprawić mapę. Starł i zaczął rysować na nowo. Ale z pod jego ręki wychodziły linje jeszcze mniej udane, a śmiech rósł. Skupił się jeszcze mocniej, z wyraźnem postanowieniem, aby się nie dać zbić z tropu objawami wesołości. Czuł, że wlepione są w niego wszystkie oczy. Zdawało mu się, że już jest na dobrej drodze, że mu się Ameryka udaje, a jednak śmiechy trwały dalej; najwyraźniej wzmagały się nawet.
I był powód po temu. Nad klasą na poddaszu znajdowała się mała izdebka, w której podłodze był otwór tuż nad jego głową. Tym otworem począł powoli zjeżdżać nadół kot na sznurku. Głowę miał owiniętą szmatą, aby nie miauczał. Podczas tej podróży wyginał się wgórę i czepiał się sznurka, potem znowu opadał nadół, a pazury jego chwytały tylko powietrze. Śmiechy stawały się coraz zuchwalsze, a kot był już tylko o sześć cali od zajętej ważniejszemi sprawami głowy nauczyciela; niżej, niżej, jeszcze trochę... i kot z rozpaczą chwycił perukę, wczepił się w nią pazurami... i natychmiast wyjechał otworem wgórę, trzymając w szponach zdobycz wojenną! Co za wspaniały blask bił teraz od łysiny nauczyciela, którą mały lakiernik wyzłocił!
Posiedzenie zostało zerwane. Chłopcy byli pomszczeni. Zaczęły się wakacje.
Przypisek. — Przytoczone „wypracowania” są wyjęte bez najmniejszych zmian z książki pod tytułem: „Proza i poezja, zebrała Pani z Zachodu“. Są one napisane dokładnie według maniery dziewcząt szkolnych i dlatego przedstawiają przykłady o wiele szczęśliwsze, niż wszelkie naśladownictwo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.