Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VI/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór był piękny, powietrze przyjemne, Tristan po skończonym obiedzie zapaliwszy cygaro wyszedł do ogrodu.
Jedna z pryjaciołek przybyła odwiedziéć panią Van-Dick i dla tego obiedwie pozostały w salonie.
Willem udał się za Tristanem i wziął go pod rękę.
Był on smutny, coś widocznie czyniło go niespokojnym, jakieś przeczucia tajemne trapiły tę dobrą duszę, przeczucia, o których Tristan pewnie się dowie bo z całego postępowania kommissanta widać było, iż ma zamiar zwierzenia się.
Tristan również zaraz to odgadł po smutnych myślach, jakie opanowały serce Willema i przyćmiły świeżość jego cery, jak spostrzegamy chmurkę okazującą się z zachodu na błękitném niebie.
Tak przeszli razem na około ogród: Willem pałający żądzą żebygo zapytano, otwierał co chwila usta chcąc zacząć coś mówić, i natychmiast je zamykał z westchnieniem; Tristan zaś napawając się cygarem, pięknością wieczoru i szczęściem, że o niczém nie potrzebuje myśléć nie chciał pierwszy zacząć, chociaż gotów był słuchać co mu kommissant powie, i pocieszyć go gdyby tego zachodziła potrzeba.
Jednak wzdychania Willema stawały się coraz częstszemi i w końcu przybrały charakter nieustającego splenu, że byłoby okrucieństwem nie zważać na to.
— Co ci jest kochany Willemie? zapytał wreszcie Tristan, zdajesz się być tego wieczoru nadzwyczaj smutnym.
— Tak jest, odpowiedział kommissant, kiwnąwszy głową.
— Cóż ci tedy jest, powiedz, rzekł mu czule nasz mentor, co ci się przytrafiło?
— Nic niestety!
— To zapewne coś takiego, co mi nie możesz powiedziéć, albo nie masz we mnie zaufania.
— Oh! Panie Tristan, możesz że tak sądzić?
— A więc mi powiedz, co ci sprawia tyle smutku.
— A nie będziesz pan żartował ze mnie?
— Jakżeś nierozsądny, mówić mi takie rzeczy czyż mnie nie uważasz za swego towarzysza, a następnie przyjaciela?
Willem zaczerwieniwszy się ścisnął za rękę Tristana i prosił o przebaczenie za to co wyrzekł.
— Posłuchaj panie Tristan, tyle jesteś rozsądnym, iż niepodobna abyś nie uważał co się tu dzieje.
— Nic nie uważałem mój drogi Willemie, prócz że Van-Dick jest człowiekiem uczciwym, którego poważam, pani Van-Dick piękną kobietą którą szanuję, a ty dobrym i uczciwym chłopcem, którego kocham.
— I nic więcej?
— Nie.
— Z pewnością?
— Z wszelką pewnością.
Na to Willem zamilkł.
— I cóż odparł Tristan podobno masz mi coś powiedzieć?
— Tak jest.
— I nie śmiesz?
— Nie.
— Dla czego?
— Ponieważ obawiam się bo pan dopiero co powiedziałeś, że jestem uczciwym chłopcem, a gdy usłyszysz co ci powiem zmienisz względem mnie swą opinią. Otóż nabawiasz mnie niespokojności odparł śmiejąc się Tristan, choć jestem pewny i przekonany o tém com ci dopiero powiedział.
— Alboż to moja wina? rzekł sam do siebie Willem, to było nad me siły, mógłbym raczéj umrzeć niż opierać się temu.
— Cóż tedy ci się przytrafiło tego wieczora, kochany przyjacielu?
— Panie Tristan...
— Naprzód mów do mnie kochany Tristanie, albo rozumieć będę, że mnie tak nie kochasz jak ja ciebie. Willem uścisnął rękę swego przyjaciela.
— Otóż!..zatrzymał się.
— Otóż rzekł z wysileniem, jest tu jedna tajemnica o któréj pan nie wiesz.
— Doprawdy. Jakaż?
— Ale tak jakbym ją odkrył nic nie mówiąc.
— Z ostatnim słowem zamrze.
— Otóż kochany panie Tristan mówił kommissant oglądając się, czy go kto nie widzi lub nie podsłuchuje, otóż ja jestem kochankiem pani Van-Dick.
— Tęgi z ciebie zuch odrzekł spokojnie Tristan powątpiewając jeszcze o jego ufności.
— I to pana me przestrasza?
— Cieszę się razem z wami.
— Ależ to jest podłość, zdrada, takie postępowanie.
— Jak to rozumiesz?
— Uwodzić żonę człowieka, któremu wszystko winienem.
— A więc teraz już jesteś z nim kwita.
— Gdybyś pan wiedział, kontynował kommissant zbyt przejęty, aby dać uwagę na ten żart, otóż gdybyś pan wiedział ile się opierałem téj fatalnéj namiętności i ile wycierpiałem, jaką toczyłem walkę z honorem i miłością, w końcu pojmiesz, żem uległ.
— Ależ mój kochany Willemie oskarżasz się żeś popełnił błąd, który prawdziwie niczém nie jest.
— A więc to com popełnił nie jest złem?
— Wcale nie; każda rzecz ma swą wymówkę i twoja miłość więcéj jak wszystko.
— Czynisz mnie bardzo szczęśliwym panie Tristan, kochany panie Tristan.
— Naprzód to nie twoja wina, że pani Van-Dick jest piękną.
— To prawda.
— To nie twoja wina, żeś ją pokochał.
— I To prawda.
— Nareszcie i to nie twoja wina, że ona cię pokochała. To wszystko prawda. O! dzięki ci dzięki. Mów proszę, daléj.
— Uczciwy i dobry chłopak, pomyślał Tristan, poczém dodał, są jeszcze inne wymówki.
— Jakież?
— Van-Dick zdaje się że nie bardzo kocha żonę, a ona nie będąc kochaną, wymaga aby ją ktoś inny kochał. Cóż w tém złego, żeś pojął jéj duszę i że Bóg dozwolił abyś sprawił ulgę jéj sercu, które dotychczas nie było od nikogo zrozumienia.
— To bardzo słusznie.
— Zresztą Van-Dick nie tylko nie kocha żony, ale nawet kocha inną.
— Wiesz pan o tém?
— Dostrzegłem to.
— Te kucharkę?
— Ją samą.
— Kiedyby powinien ubóstwiać Eufrozynę.
— Na cóż więc się uskarżasz?
— Tak to prawda.
— Widzisz więc, że ci jest wolno kochać panią Van-Dick, i że to jest tylko omyłką losu, którą opatrzność naprawiła. Z omyłki nie zdeję się rachunku. To wszystko już sobie wystawiałem aby się uniewinnić w własném przekonaniu i jestem szczęśliwy że słyszę pana to mówiącego.
— Ale cóż? czy jeszcze co innego?
— Słucham.
— Tak przywykłem do téj miłości, że dziś okropnie cierpię, że muszę ją zerwać.
— A to dla czego?
— Wyjeżdżam.
— Na zawsze? zawołał Tristan obawiając się aby kommissant, którego kochał nie opuścił tego domu.
— Na miesiąc.
— Ale po cóż jedziesz?
— W interessach ważnych dotyczących naszego handlu.
— Czy byś nie mógł posłać Van-Dicka za siebie?
— Możebym ja mógł jechać? — Nie i choćby nawet.
— Postąp ze mną otwarcie.
— Wdzięczny panu jestem, ale to niepodobni, ja muszę sam jechać.
— A więc ten odjazd cię dręczy?
— Tak jest.
— Cóż to znaczy miesiąc? powrócisz jeszcze bardziej rozkochany.
— Ale któż mi zaręczy, że Eufrozyna będzie mnie jeszcze kochać?
— Czy sądzisz, że kobieta przez miesiąc zapomni pierwszéj miłości?
— Ale panie dodał Willem wzdychając, ja nie jestem pierwszy miłością dla Eufrozyny, i to właśnie co mnie najwięcéj dręczy.
— Co ty mówisz? zawołał Tristan z podzwieniem.
— Prawdę, niestety!
— Ale najczęściéj gdy kobieta miała dwóch kochanków to pierwszego nie kochała, a ubóstwia drugiego.
— To prawda, ale jeżeli wczasie niebytności drugiego, znajdzie się trzeci.
— Któżby taki się znalazł?
— Niema potrzeby go szukać, bo jest w domu.
— Co chcesz przez to rozumieć?
— Posłuchaj dobry panie Tristan, kochasz mnie trochę, nie prawdaż?
— Całém sercem.
— Ja kocham pana jak brata, więc mi przebaczysz co ci powiem?
— Pozwalam ci nawet bić mnie.
— Otóż obawiam się pana.
— Mnie!
— Tak jest.
— Jakim sposobem?
— Ja nie udaje, widzisz pan; ja jestem gruby i niezgrabny, gdy tym czasem pan przystojny i zgrabny młodzieniec, Eufrozyna już dwóch kochała, może zatém pokochać trzeciego, zwłaszcza jeżeli ten trzeci we wszystkimé przewyższa tamtych, Eufrozyna jest zmienna, drżę z obawy aby cię nie pokochała i żeby w mój nieobecności... Tu Willem podniósł rękę do czoła, jakby dla odpędzenia myśli; które mu przychodziły.
— Jakżeś nierozsądny mój Willemie aby powątpiewano swéj kochance i nie ufać przyjacielowi, a zresztą skąd to możesz przypuszczać?
— Pani Van-Dick zaledwie mnie poznała, i widzi we mnie tylko nauczyciela swego syna, bądź więc spokojny.
— Bo to widzisz pan, to może śmiesznie tak kochać, ale kocham szalenie Eufrozynę, i gdyby mnie zwiodła, umarłbym.
— Bądź spokojny. Czy ona wie, że wyjeżdżasz?
— Wie.
— Odkąd?
— Od czterech dni.
— I nic ci nie mówiła, nic nie przyrzekła
— Nie, płakała tylko, i wszystko.
— Otóż widzisz jak jesteś nierozsądny, zasłużyłeś na to, żeby ci nic nie mówić o szczęściu jakie cię ma spotkać.
— O powiedz pan, powiedz!
— Ale przyrzekasz mi nie mieć żadnych podejrzeń?
— Przyrzekam.
— Wierzyć w cnotę Eufrozyny?
— Będę wierzył.
— W moją przyjaźń?
— Przysięgam panu.
— Otóż!
— O mów pan, mów prędko.
— Otóż przed trzema dniami prosiła mnie abym zrobił jéj portret nie mówiąc o tém nikomu i dla kogóż to ten portret, jeżeli nie dla ciebie niewierny Tomaszu?
— Czy panu mówiła, że to dla mnie?
— Nie! ale mi zaleciła abym o tém niewspominął przed tobą, widzisz więc, że ona przeciwnie chcę ci sprawić niespodziankę.
— O mój drogi, kochany panie Tristan, jesteś moim wybawcą; moje życie, krew, są na twoje rozkazy, i mówiąc to kommissant ze łzami w oczach rzucił się w objęcia Tristana.
— A więc teraz odjedziesz spokojniejszy.
— Tak, ale czy ten portret będzie ukończony przed moim wyjazdem?
— A kiedyż wyjeżdżasz?
— Za cztery dni.
— Portret będzie skończony jutro.
— Ale aby go oprawić w miniaturę, bo to zapewnie miniatura?
— Już ja to wszystko biorę na siebie.
— O ileż pana kocham!
— Nieufny, (niedowiarek).
— Będziesz pan z nią rozmawiał o mnie, nie prawdaż?
— Bądź spokojny.
— Będziesz nad nią czuwał?
— Niéma najmniejszéj potrzeby.
— Będziesz pan do mnie pisywał?
— Codziennie.
— Mój najdroższy Tristanie, to Bóg cię zesłał dla mnie.
I Willem nie posiadając się z radości rzucił się jeszcze raz w objęcia przyjaciela.
Niechże mi teraz co powiedzą rzekł sam do siebie Tristan, o miłości Petrarke Abiillarda i Antony.