<<< Dane tekstu >>>
Autor Sophie de Ségur
Tytuł Przykładne dziewczątka
Podtytuł Zajmująca powieść dla panienek
Pochodzenie Przykładne dziewczątka
Wydawca Księgarnia Ch. I. Rosenweina
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Orwicz
Ilustrator Marian Strojnowski
Tytuł orygin. Les Petites filles modeles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Zosia zjada wilcze jagody i co z tego wynikło.

Od dni piętnastu Zosia przebywała w pięknym dworze pani Marji i tak się czuła zadowoloną, że wszystkie jej wady i złe narowy znikły bez śladu.
Po przebudzeniu, wyskakiwała wnet z łóżeczka, umywała się, ubierała pośpiesznie, mówiła paciorek wraz z przyjaciółkami, następnie wszystkie razem zasiadały do śniadania.
Zosia nie potrzebowała już teraz wykradać kawałków chleba, gdy jej głód dokuczał, dawano bowiem tyle, ile tylko zechciała.
W pierwszych dniach nie mogła wierzyć swemu szczęściu; jadła i piła z wielkiem apetytem i nikt jej tego nie wzbraniał. Przekonawszy się, że nie potrzebuje objadać się zrana tak dalece, aby jej to na cały dzień wystarczało, gdyż niczego dzieciom nie żałowano, zaczęła być wstrzemięźliwszą i poprzestawała na kromce chleba z masłem i filiżance herbaty lub czekolady. Nie jadła już z taką chciwością i pośpiechem, jak to czyniła z początku, mając wciąż obawę, że jej każą wstać od stołu zanim swój głód zadowoli. Dziewczątka śmiały się z niej, gdy przyznała się do tej obawy, a pani Marja przyrzekła, że nigdy ją nie wyrzuci z pokoju i pozwoli zjeść spokojnie przygotowany posiłek. Zosia zarumieniona po same uszy obiecała ze swej strony, że pozbędzie się swej żarłoczności.
— Ty zawsze masz minę zalęknionej i śpieszysz się, jakby cię coś gnało — zauważyła pewnego razu Madzia. Przytem ukrywasz się, chociaż chodzi o rzeczy całkiem niewinne.
— A to dlatego, moja droga — odrzekła Zosia — że mi się wciąż wydaje, iż macocha nadchodzi. Zapominam chwilami w jak miłem jestem teraz otoczeniu i jak bardzo czuję się tu szczęśliwą!
Przy tych słowach łza wdzięczności zakręciła się w jej oku. Ucałowała serdecznie ręce pani Marji, która odpłaciła jej gorącym uściskiem.
— Jakże pani jest dobrą dla mnie!... Codziennie proszę Boga, żeby pozwolił mi pozostać tu na zawsze — rzekła z uczuciem.
— Nie oto powinnaś modlić się do Boga, moje dziecko, proś Go przedewszystkiem aby cię uczynił rozważną, posłuszną i dobrą, a także aby serce twej macochy zmiękło i żebyś mogła żyć z nią szczęśliwie.
Zosia nic nie odpowiadała, ale po jej mince można było sądzić, że rada pani Marji wydaje się jej nazbyt trudną do wypełnienia.
Stokrotka patrzyła na mówiącą z jakimś dziwnym wyrazem, jakgdyby powiedziała rzecz zupełnie niemożliwą do uskutecznienia.
Spostrzegłszy to matka, rzekła do niej z uśmiechem:
— Co ci jest, dziecinko? Dlaczego patrzysz na panią Marję z takiem niedowierzaniem?
— Bo... bo... mamusiu... nie wiem sama jak to powiedzieć... ale po co prosić Boga o powrót tej niedobrej pani Fiszini, żeby znowu biła Zosię?...
— Pani Marja nie powiedziała, że o to należy prosić Boga, tylko Zosi radziła modlić się o poprawę z wad swoich i zmiękczenie serca macochy; wtenczas by Zosię pokochała i starała się ją uszczęśliwić.
— Ależ mamusiu, pani Fiszini nie może stać się dobrą; zbyt nienawidzi Zosię, żeby mogła ją uszczęśliwić kiedykolwiek, a jak tylko powróci, zabierze znowu Zosię i będzie ją dręczyć!...
Pani Marja uśmiechnęła się dobrotliwie, na te dowodzenia Stokrotki i odrzekła:
— Bóg jest tak wszechmocny, dziecko drogie, że może odmienić serce pani Fiszini, tylko trzeba Go o to prosić gorąco.
— Jabym też chciała, żeby pani Fiszini stała się bardzo dobra, ale wolałabym najwięcej, żeby nie wracała wcale i żeby nam zostawiła Zosię na zawsze!
Stokrotka miała tak zabawną minkę, gdy dowodziła czegoś z przejęciem, że trudno było powstrzymać się od śmiechu, patrząc na nią.
— To coś powiedziała przed chwilą, świadczy o twej życzliwości dla Zosi i o twem dobrem serduszku, rzekła pani Marja, ale gdybyś umiała zastanawiać się głębiej, zrozumiałabyś jak dalece lepiej było by dla Zosi mieszkać przy kochającej ją przybranej matce, aniżeli przebywać wciąż wśród obcych ludzi. Pomimo, że ją wszyscy bardzo lubimy, zawsze szczęśliwszą by się czuła w rodzinnym domu, gdyby miłość macochy zdołała sobie pozyskać.
— To prawda — wtrąciła Zosia. Będąc kochaną przez matkę, tak jak ty, Stokrotko, czułabym się niezmiernie szczęśliwą i nie doznawałabym tego niepokoju, jaki mię dręczy teraz, co stanie się zemną za kilka tygodni.
Stokrotka westchnęła głęboko, poczem rzekła:
— A jednak ja się bardzo lękam przyjazdu pani Fiszini!...
— I ja również, szepnęła Zosia.
Po śniadaniu panie zasiadły do roboty, a dzieci pobiegły do ogrodu. Kamilka i Madzia poleciły młodszym dziewczynkom wyszukać krzaczki porzeczek i malin, wykopać je i przynieść do posadzenia w dziecinnym ogródku.
— Dokąd pójdziemy? — zapytała Stokrotka.
— Widziałam niedaleko stąd te krzewy, zawołała Zosia, zaprowadzę cię zaraz.
— Możeby lepiej zapytać ogrodnika, zauważyła Stokrotka.
— Chodźmy najprzód same, a jeżeli nie uda się nam wyrwać, wezwiemy na pomoc ogrodnika.
To rzekłszy, Zosia, wziąwszy Stokrotkę za rękę, pobiegła w kierunku gaiku. Jakaż była ich radość, gdy ujrzały krzak okryty jagodami. Zosia rzuciła się pierwsza i zajadała żarłocznie porzeczki i wilcze jagody. Stokrotka spróbowała tylko i powstrzymała się zaraz.
— Korzystaj z okazji, czemu nie jesz? pytała Zosia.
— Przecież dostaniemy owoce na podwieczorek — odparła Stokrotka.
— Daleko przyjemniej jest zjadać wprost z krzaków — mówiła Zosia — mając pełne usta jagód. Ach, jakie wyborne!
Stokrotka przyglądała się z podziwem, jak można jeść z taką łapczywością. Trwało to dość długo, wreszcie Zosia otarła usta liśćmi, rączki również.
— Dlaczego nie wyjmiesz chusteczki? zapytała Stokrotka.
— Bo nie chcę, żeby zauważono plamy od jagód; pewno bym dostała porządną burę za moje łakomstwo.
— Zawsze jemy umiarkowanie, więc nikt się na nas nie gniewa — odrzekła Stokrotka. Wiemy dobrze, że objadanie się nadmierne jest wielką wadą. Zosia zarumieniła się na te słowa prawdomównej towarzyszki i chcąc odwrócić jej uwagę zachęcała ją do wyrwania krzaczku porzeczek. Za nim się to udało, usłyszały wołanie starszych dziewczynek:
— Gdzie jesteście? Zosiu! Stokrotko! wracajcie prędzej.
Kamilka i Madzia poszły na spotkanie i mówiły z wymówką:
— Cóżeście tu robiły przeszło godzinę? Czekałyśmy na was, a teraz już musimy zabrać się do lekcji.
— Zosia dorwała się do jagód i zajadała...
— Cicho bądź, ty mała plotkarko, przerwała Zosia. Chcesz koniecznie by mnie strofowano.
— Nie bój się, nikt cię strofować nie będzie — odpowiedziała Stokrotka z przekonaniem. Nasze mamusie nie są podobne do twojej.
— O co chodzi? pytała Kamilka. Dlaczego nazywasz Stokrotkę plotkarką. Pozwól jej opowiedzieć jak to było.
— Nic więcej się nie stało, tylko że Zosia zamiast wybrać dla was małe krzaczki do posadzenia przez całą godzinę rwała i jadła porzeczki, a nawet wilcze jagody, a ja przyglądałam się i podziwiałam jak można zjeść tyle jagód odrazu.
Żebyś tylko nie rozchorowała się, moja Zosieńko — zauważyła Madzia.
— O nie, odrzekła zmieszana — chciało mi się bardzo jeść, więc...
— Coo? Już ci się jeść zachciało zaraz po śniadaniu, wtrąciła Kamilka zdziwiona.
— Nie o żadne potrawy mi chodzi, tylko porzeczki strasznie lubię, więc mogłabym zjeść jeszcze cały koszyk — odrzekła Zosia nadąsana.
— Nie radziłabym tobie próbować, zaśmiała się Madzia. Ale teraz wracaj z nami do domu.
Zosia czuła już nudności z przejedzenia, ale nie chciała się przyznać do tego. Szła w milczeniu, a dziewczątka sądząc, że się dąsa, nie zwracały się już do niej i śpieszyły na lekcje.
Matki zrobiły im uwagę, że się dziś bardzo spóźniły. Wnet rozłożyły swe książki i zeszyty i zabrały się pilnie do pracy. Zosia szła jakoś opieszale, jej niezwykła bladość zwróciła uwagę pani Marji.
— Co ci jest? zapytała z zainteresowaniem.
— To wilcze jagody, mamusiu, wtrąciła Stokrotka.
— Wilcze jagody? powtórzyła pani Marja.
— Stokrotka sama nie wie, co plecie!... odburknęła Zosia. Nic mi nie jest, mam się doskonale, tylko... trochę mię zemdliło...
W tej chwili Zosia zwymiotowała.
Pani Marja spojrzała na łakomą dziewczynkę z wielkiem niezadowoleniem. Nie rzekłszy słowa, wzięła ją za rękę i zaprowadziła do zajmowanego przez Zosię pokoju. Następnie kazała ją rozebrać i położyć do łóżeczka, napoiła ziółkami i zapytała jak się czuje.
— Lepiej znacznie, proszę pani, odpowiedziała Zosia zawstydzona niezmiernie. Niech się pani nie gniewa na mnie! Jaka pani dobra, że mię rózgą nie wybiła!
— Byłaś łakomą i Bóg cię skarał, moje dziecko, mówiła pani Marja łagodnie. Teraz będziesz musiała poleżeć w łóżeczku i nie pojedziesz z nami na spacer. A szkoda, bo jesteśmy zaproszone na wyborne wisienki do sąsiadów. Co do bicia rózgą, napróżno się lękasz. Nie mam zwyczaju używania takiej kary i sądzę, że bez postrachu rózgi nie będziesz już przeładowywać żołądka, przekonawszy się, jakie to wywołuje skutki. Nie zabraniam jedzenia owoców, ale trzeba w niczem nie przesadzać, żeby potem nie zaszkodziło.
Zosia nic nie odrzekła. Była mocno zawstydzona i czuła całą słuszność robionych sobie uwag. Pani Marja odeszła, pozostawiając służącą przy chorej. Zosia nie mogła usnąć, bo nudności jeszcze jej dokuczały. Rozmyślała nad swą nierozwagą i przyrzekała sobie w duszy poprawę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sophie de Ségur i tłumacza: Natalia Dzierżkówna.