Pszczółka Maja i jej przygody/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waldemar Bonsels
Tytuł Pszczółka Maja i jej przygody
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Marja Kreczowska
Tytuł orygin. Die Biene Maja und ihre Abenteuer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Puk.

Skwar godzin południowych tego pięknego dnia mocno Maję wyczerpał. Powoli więc przelatywała obok przesłonecznionych krzewów i ogrodów i dopiero duże liście olbrzymiego kasztana użyczyły jej schronienia i chłodu. Pod kasztanem, na wydeptanym trawniku, stały stoły i ławy; widocznie otworzono tu jakąś letnią [1] jadłodajnię w cieniu drzewa. W pobliżu widniał też czerwony dach jakiegoś wiejskiego domu, a z jego kominów błękitne smugi dymu wzbijały się ku niebu.
Maja pomyślała, że teraz już z całą pewnością napotka człowieka, bo dotarła wszak bezpośrednio do jego królestwa. To drzewo jest zapewne jego własnością, a te dziwne drewniane sprzęty ustawione w cieniu, należą do jego ula.
Wtem zabrzęczało tuż kolo niej i mucha usiadła na jej liściu. Przez chwilę biegała tam i napowrót po zielonem żyłkowaniu, przystając co parę kroczków, że nie można było widzieć ruchów jej nóg i mogło się zdawać, że się tylko ślizga szybko i niespokojnie to w tę, to w ową stronę. Następnie frunęła z jednej części liścia na drugą, ale uczyniła to tak szybko i znienacka, że każdy byłby sądził, iż raczej przeskoczyła niż przeleciała tę przestrzeń. Ale to się tylko wydawało. Widocznie chciała zmiarkować, na której części liścia jest pobyt najprzyjemniejszy. Czasem wzbijała się raptownie w powietrze i przebywała maleńką przestrzeń, pobrzękując namiętnie, jak gdyby się Bóg wie co przydarzyło, lub jak gdyby zamierzała wykonać coś niebywałego, poczem znów wracała na liść i zaczynała biegać, wypoczywając co parę kroczków, jak nigdy nic, albo przysiadała cichutko, jak gdyby nagle znieruchomiała.
Maja przyglądała się przez chwilę czynnościom muchy, wreszcie podeszła ku niej i rzekła uprzejmie:
— Witam panią na moim liściu; o ile mi się zdaje, to pani jest muchą?
— A czemże by? odrzekła mała. — Nazywam się Puk i jestem bardzo zajęta. Czy mnie pani zamierza odpędzić?
— Wcale nie — odparła Maja. — Bardzo się cieszę, że panią poznałam.
— Wierzę — odrzekła Puk, usiłując sobie oderwać głowę.
— Na Boga! wykrzyknęła Maja — proszę się nie porywać na swoje życie!
— To musi być, pani się na tem nie rozumie — spokojnie odparła Puk, nogami przesuwając, po skrzydełkach, aż się w tył wygięły. — Jestem zresztą muchą pokojową — dodała z pewną dumą — i tylko chwilowo bawię tu na świeżem powietrzu.
— Jak doskonale się składa! zawołała Maja uszczęśliwiona. — Niewątpliwie zna pani człowieka?
— Och. tego znam jak własną kieszeń! lekceważąco odparła Puk. — Codziennie przecież na nim siedzę. Czyż pani o tem nie wiedziała? Wy pszczoły jesteście wszak takie mądre, a przynajmniej za takie się uważacie.
— Nazywam się Maja — trochę nieśmiało odrzekła pszczółka. Nie mogła pojąć, skąd inne owady czerpią poczucie swej godności, pewność siebie, a często nawet zuchwałość.
— Dobrze już. dobrze — odparła Puk. — Może się pani nazywać, jak się jej żywnie podoba, ale głupią jesteś niewątpliwie.
Puk siedziała jak armata, z której mają właśnie wystrzelić, z podniesioną do góry głową i piersią, gdy dolna część ciała dotykała liścia. Nagle się skuliła, robiąc wrażenie, że wcale niema nóg.
— Trzeba być ostrożną — rzekła — to najważniejsza.
Ale obelga doznana od muchy wezbrała nagle w Maji gniewnem oburzeniem. Bez namysłu, nie zdając sobie sprawy, co uczynić zamierza, błyskawicznie rzuciła się na muchę, pochwyciła ją za kołnierz i przytrzymała.
— Ja panią nauczę, że wobec pszczoły należy się zachowywać uprzejmie — zawołała.
Puk zaczęła krzyczeć przeraźliwie.
— Proszę nie kłuć — wołała — to jest jedyną rzeczą jaką pani umie, ale szkodzi zdrowiu innych. Proszę możliwie najdalej cofnąć swój tułów, bo w nim jest żądło. I proszę mnie puścić, jeśli pani może, a uczynię wszystko, czego tylko zażąda. Czy pani nie rozumie żartu? Wszak wszyscy o tem wiedzą, że wy, pszczoły, jesteście wśród owadów najbardziej poważane, najpotężniejsze i najliczniejsze. Tylko nie zabijać, bardzo proszę, bo tego już odrobić nie można. Wielki Boże, że się też nikt nie zna na moich żartach!
— Dobrze — rzekła Maja, nie bez pewnej pogardy — daruję pani życie, ale pod warunkiem, że powiesz mi wszystko, co ci tylko wiadomo o człowieku.
— Chętnie — odrzekła Puk — i bez tego miałam zamiar to uczynić. Ale proszę mnie teraz puścić.
Maja to uczyniła. Nagle zobojętniała i nie zależało
jej już na opowiadaniu muchy, straciła bowiem dla niej wszelki szacunek i zaufanie. Jakąż wartość mogą mieć dla istot poważnych doświadczenia podobnej hołoty, pomyślała. Muszę sama zebrać bliższe wiadomości o człowieku, bo na bylejakim sądzie polegać przecież niepodobna.
Ale Puk po otrzymanej lekcji stała się znacznie znośniejszą. Przedewszystkiem, burcząc i bzdykając, doprowadzała do porządku macadełka, skrzydła i włoski swego czarnego ciała, mocno zwichrzone po energicznym chwycie Maji. Następnie parę razy wsunęła i wysunęła swą trąbkę, co Maja widziała po raz pierwszy w życiu.
— Zwichnięta! Całkiem zwychnięta trąbka — krzyknęła rozpaczliwie. — Oto skutek napastliwości pani. Proszę zobaczyć: ssawka wygląda jak zgnieciony talerz blaszany!
— Pani ma ssawkę? spytała Maja.
— Ach Boże, to się rozumie! Czego się pani zatem chce dowiedzieć o człowieku? Trąbka się tam jakoś wyleczy. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pani opowiem coś z własnego życia. Ponieważ wyrosłam wśród ludzi, więc się pani dowie, czego pragnie wiedzieć.
— Pani się wychowała wśród ludzi?
No tak. W kącie ich izby matka moja złożyła jajko, z którego się wylęgłam; po ich firankach odbywałam pierwsze próby chodzenia, a siły mych skrzydeł próbowałam po raz pierwszy, lecąc z Mickiewicza na Słowackiego.
Maja spytała, kto są Mickiewicz i Słowacki, a Puk wytłómaczyła jej to z poczuciem wyższości. To są figurki gipsowe dwóch ludzi, którzy się niezawodnie czemś odznaczyli. Stoją w saloniku, po jednej i drugiej stronie dużego zwierciadła.
Teraz pragnęła się Maja dowiedzieć, co to jest zwierciadło i dlaczego tam stoją te dwie figurki.
— W zwierciadle widzi się swój brzuch, gdy się po niem łazi — objaśniła Puk. — Bardzo to zajmujące. Gdy ludzie stają przed lustrem, chwytają się za włosy lub szarpią sobie brodę. Jeśli są sami, to często się uśmiechają do lustra, ale w obecności innych robią miny poważne. Nie znam celu takiego przeglądania się w lustrze i nigdy nie mogłam go zbadać, ale zdaje mi się, że to całkiem bezużyteczna zabawka człowieka. Ja w pierwszych dniach życia dużo się nacierpiałam od tego zwierciadła, bo wlatywałam w nie i za każdym razem zostałam gwałtownie odtrąconą.
Małej Puk było bardzo trudno odpowiadać dokładnie na dalsze pytania Maji, dotyczące zwierciadła. Wreszcie rzekła: — Zapewne pani nieraz leciała ponad wodą? Otóż zwierciadło podobne jest do wody, tylko że jest pionowe i twarde.
Mucha stała się znacznie uprzejmiejszą, zauważywszy, że Maja uważnie słucha jej opowiadania. A Maja nie wierząc wprawdzie wszystkiemu, co zasłyszała od muchy, żałowała jednak, że myślała o niej zbyt pogardliwie. Inni są jednak znacznie mędrsi, niż nam się z początku wydaje, myślała.
A Puk opowiadała w dalszym ciągu:
— Dużo minęło czasu, zanim nauczyłam się rozumieć mowę ludzi. Bo też trudno się jej nauczyć, dopóki się z człowiekiem nie zawrze bliskiej znajomości. Teraz ją wreszcie rozumiem. Niezbyt coprawda zajmująca, bo niemal co dnia mówią tosamo.
— Nie mogę sobie tego wyobrazić — rzekła Maja. — Wszak ludzie mają tyle różnorodnych zamiłowań, są tak bogaci w myśli i płodni w czyny znakomite. Słyszałam od Kassandry, że budują miasta tak duże, że w ciągu dnia niepodobna ich oblecieć, wznoszą wieże tak wysokie, jak wzlot małżeński naszej królowej i domy pływające po wodzie i inne, mknące szybciej od ptaków po dwóch wąskich, srebrnych drogach.
— Stój! energicznie przerwała Puk — a kto jest ta Kassandra? Kto ona, jeśli wolno pytać?
— Ach! rzekła Maja — Kassandra, to moja dawna wychowawczyni.
— Wychowawczyni — lekceważąco powtórzyła Puk — więc zapewne pszczoła. Bo któż by inny przeceniał w podobny sposób znaczenie człowieka. Ta panna Kassandra, czy jak ona się tam zowie, nie posiada wykształcenia historycznego. Urządzenia ludzkie, o których pani mówiła, nie posiadają dla nas większego znaczenia. Bo kto znów osądza świat z punktu widzenia tak niepraktycznego jak pani! Przedewszystkiem należy sobie wszak uświadomić, że świat jest zaludniony przez muchy i że one stanowią tu ród najliczniejszy i najważniejszy, bo bez tego założenia niepodobna świata poznać i należycie ocenić.
Puk znów wykonała kilka zygzaków po liściu i zaczęła się szarpać za głow| tak energicznie, że Maja się naprawdę zatrwożyła. Poznała jednak, że od niej nie dowie się niczego mądrego.
— Czy pani może się z czego przekonać, że mam słuszność? spytała Puk trąc sobie ręce, jakby je chciała zlać w jedno. — Oto proszę przeliczyć w pokoju ludzi i muchy, a wynik będzie zdumiewający.
— Bardzo być może — rzekła Maja — ale nie o liczbę przecież chodzi.
— Czy pani sądzi, że ja tegoroczna? nagle spytała Puk.
— Nie wiem — krótko odparła Maja.
— Otóż ja już mam za sobą całą zimę — z dumą opowiadała Puk. — Moje doświadczenie życiowe sięga więc epoki lodowej. Pół mego życia należy do tego ciężkiego okresu. Dlatego właśnie bawię tu dla wzmocnienia sił.
— W każdym razie ma pani dość odwagi — rzekła Maja.
— O tak! potwierdziła Puk, podskakując w powietrze. — Muchy są najdzielniejszym narodem na świecie. Przekona się pani, że wszędzie i zawsze wtedy tylko uciekamy, gdy nam to wychodzi na dobre, zawsze jednak powracamy. Czy pani już kiedy siedziała na człowieku?
Maja zaprzeczyła, z ukosa i podejrzliwie patrząc na muchę. Wciąż jeszcze nie wiedziała, co o niej właściwie myśleć.
— Nie — odrzekła — to mnie wcale nie zajmuje.
— Ach, pani droga, bo pani nie zna tej przyjemności! Gdyby pani bodaj jeden raz przyglądnęła się zabawnej grze, jaką sobie tam w domu urządzam z człowiekiem, to panią zapewniam, że z zazdrości wywędrowałaby odrazu do innego kraju. Opowiem pani w krótkości. Otóż w moim pokoju mieszka starszy człowiek, podtrzymujący kolor swego nosa pewnym specjalnym napojem, który stoi w szafie. Ma on woń odurzającą i słodką, a człowiek uśmiecha się, ilekroć się do niego zbliża i oczy stają mu się całkiem małe. Wlewa do kieliszka, a pijąc powoli, spogląda do góry na sufit, czy ja już jestem. Kiwam do niego głową, a on ręką przesuwa po czole, nosie i ustach, wskazując mi w ten sposób, gdzie mam za chwilę usiąść. Następnie mruga oczyma, otwiera usta, jak tylko może najszerzej i spuszcza story, by słońce popołudniowe nam nie przeszkadzało. Wreszcie kładzie się na posłaniu, zwanem sofą, a po chwili zaczyna wydawać tony głuche, charczące, które on uważa zapewne za piękne. O tem pomówimy jednak innym razem; teraz pani tylko powiem, że jest to pieśń, zwana kołysanką człowieka. Dla mnie jest ona znakiem, że mam się zbliżyć. Przedewszystkiem wysączam resztki napoju, które dla mnie pozostawił w kieliszku. Taka kropelka ma w sobie coś niezwykle podniecającego; rozumiem człowieka, że się tak uśmiecha do tego płynu. Później przyfruwam do śpiącego i siadam mu na czole. Znajduje się ono między nosem, a włosami i służy do myślenia. Widać to po długich fałdach, biegnących niby brózdy od strony prawej ku lewej, a które podczas myślenia trzeba należycie ściągać, jeśli wogóle ma wyjść coś mądrego. Taksamo gdy człowiek się unosi, widać to na czole, ale wtedy brózdy biegną z góry na dół, a nad nosem tworzy się sfałdowany pagórek.
Otóż gdy tak biegam po owych brózdach tam i napowrót, człowiek zaczyna ręką wymachiwać w powietrzu. Myśli, że ja się tam gdzieś znajduję, ale nie może tego tak szybko zmiarkować, ponieważ siedzę na jego fałdach myślowych. Ostatecznie jednak mnie wykrywa, a wtedy mruczy gniewnie i wyciąga rękę, by mnie złowić. Wie pani, panno Majo, czy jak się tam pani zowie, wtedy trzeba się istotnie mieć na baczności. Widzę zbliżającą się rękę, lecz czekam do ostatniej chwili, poczem zręcznie odlatuję na bok i przyglądam się, jak obmacuje czoło, czy jeszcze lam jestem. Taka zabawa trwa nieraz całe pół godziny. Pani niema pojęcia, jak człowiek jest wytrwałym. Naostatku zrywa się jednak i rzuca parę burkliwych słów, świadczących o jego niewdzięczności. Ale trudno! Szlachetne serce nie liczy na nagrodę. Wzlatuję więc znów na sufit i słucham jego niewdzięcznej mowy.
— Nie mogę powiedzieć, by mi się to zbytnio podobało — zauważyła Maja. Całkiem bezużyteczne marnowanie czasu.
— A cóż ja mam robić? wykrzyknęła Puk. — Czy może mu na nosie zrobić komórkę z wosku? Ach, pani nie ma wcale zmysłu humoru. Zresztą, proszę mi powiedzieć, co pani robi użytecznego?
Maja oblała się purpurowym rumieńcem. Szybko się jednak opamiętała, nie chcąc by mucha spostrzegła jej zakłopotanie i rzekła szybko:
— Przyjdzie dzień, kiedy zrobię coś pięknego i wielkiego, coś zarówno dobrego jak użytecznego, ale wpierw chcę się trochę rozejrzeć po świecie. W głębi serca wszakże czuję. że nadejdzie dla mnie chwila wielka.
Mała Maja wypowiedziawszy te słowa, uczula w sobie istotnie gorące tchnienie nadziei i zapału, ale Puk zdawała się wcale nie rozumieć jej głębokiego wzruszenia. Niespokojnie biegając w krótkich podskokach tam i napowrót, spytała nagle:
— Czy pani droga nie ma przy sobie przypadkiem trochę miodu?
— Bardzo mi przykro — odrzekła Maja — ale nie mogę służyć. Chętniebym panią poczęstowała, zwłaszcza, że mi pani opowiedziała tyle zajmujących rzeczy. Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie?
— Proszę tylko pytać — rzekła Puk.
— Otóż pragnęłabym się dowiedzieć, w jaki sposób mogłabym się dostać do. mieszkania człowieka.
— Musi pani poprostu wlecieć do mieszkania — poważnie rzekła Puk.
— Ale jak to zrobić, bez narażenia się na niebezpieczeństwo?
— Musi pani zaczekać, aż otworzą któreś okno, ale trzeba zapamiętać wyjście. Gdyby go pani później nie odnalazła, to najlepiej kierować się światłem. Okien jest dość w każdym domu; proszę tylko uważać, w których się odbija słońce. Czy pani już chce odlecieć?
— Tak — odpowiedziała Maja, podając musze rękę. — Żegnam panią i życzę rychłego polepszenia. Ja mam jeszcze pewne plany na dzisiaj.
I z cichym brzękiem, w którym przebijało się stale pewne przygnębienie, mała Maja rozpostarła swe błyszczące skrzydełka i uleciała w słońce, na łąki kwietne, by się nieco pożywić.
Puk spoglądała za nią, zastanawiając się, co by tu jeszcze można powiedzieć, wreszcie rzekła w zamyśleniu:
— Ostatecznie zatem! Czemużby nie?





  1. Brak strony. Treść (oznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania z 2016 roku, opartego na innym egzemplarzu poniższej edycji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Waldemar Bonsels i tłumacza: Maria Feldmanowa.