Puk z Pukowej Górki/Rycerze wesołej przygody
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Puk z Pukowej Górki |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1935 |
Druk | P. Mitręga |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Puck of Pook’s Hill |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upał był tak wielki, że nie można było biegać w miejscach nieocienionych, to też Dan uprosił starego przyjaciela, Hobdena, by przeniósł ich łódkę ze stawu na strumień, płynący w głębi ogrodu. Na burcie łódki wymalowane było jej miano: Stokrotka, jednakże podczas wypraw w nieodkryte dotąd kraje zwano ją zawsze imieniem bardziej stosownem, naprzykład: Złota Łania albo Długi Wąż. Dan popychał ją i kierował przy pomocy okutego drążka (wioseł nie można było użyć z powodu wąskości strumienia), a Una odbijała się od brzegów tyczką od chmielu. Ilekroć trafili na miejsce zbyt płytkie, wysiadali z łódki (która już zdążyła nabrać wody na trzy cale) i holowali ją sznurem poprzez mielizny, gdy zaś znaleźli się poza ogrodem, gdzie brzegi były gęsto zarośnięte, jęli posuwać się pod prąd, chwytając się zwisających nisko gałęzi.
Tego dnia mieli zamiar odkryć Przylądek Północny za przykładem „starego wilka morskiego, Othere’a“, opiewanego w jednym z wierszy książki, którą Una zabrała ze sobą. Ze względu jednak na panujące gorąco odstąpili od tego zamiaru i wybrali się wgórę Amazonki, ku źródliskom Nilu. Nawet tam, gdzie cień słał się na wodzie, powietrze było skwarne i ociężałe od usypiających zapachów, a już poza obrębem cienia, gdzie drzewa nie dawały dostatecznej osłony, żar słoneczny prażył łąkę wprost nielitościwie. Zimorodek zdrzemnął się na swej zielonej strażnicy, a kosy ledwie że ważyły się zalatywać w sąsiednie zarośla. Nie licząc wodnych kurek i wielkiego czerwonego admirała, który nadleciał tu z osłonecznionej łąki, by orzeźwić się kropelką wody, jedynemi czynnemi istotami były łątki, co krążyły wokoło, cichuśko pobrzękując skrzydełkami.
Gdy dotarli do Stawu Wyder, Złota Łania osiadła wygodnie na mieliźnie, oni zaś ułożyli się pod stropem gęstej zieleni, przyglądając się wodzie, co, przelewając się poprzez śluzę, spływała omszałą ceglaną rynienką od młynówki ku strumykowi. Wielki pstrąg — dobrze znany dzieciom — wynurzał z wody łeb i skrzela, uganiając za jakąś muchą, krążącą koło zakrętu. W jednomiernych odstępach czasu powierzchnia wody podnosiła się o ćwierć cala, zakrywając mokre kamyki pobrzeżne, a czuby drzew kołysały się z leciuchnym szelestem, poczem znów było słychać tylko ciche szemranie i pluskot płynącej wody.
— Prawda, że wydaje się, jakoby cienie wiodły z sobą rozmowę? — odezwała się Una, która dotąd nawet nie zaczęła czytać.
Dan nie zwrócił uwagi na jej zapytanie, i przechyliwszy się przez burtę łodzi, zanurzał ręce w wodzie. Naraz posłyszeli kroki na grobli, wybiegającej na środek stawu, i spostrzegli podchodzącego ku nim pana Ryszarda Dalyngridge.
— Aza niebezpieczną odbyliście wyprawę? — zapytał z uśmiechem.
— Łódź nasza bardzo ucierpiała — odrzekł Dan. — Ale lato takie suche, że prawie niema wody.
— Tak, tak! Strumień ten był szerszy i głębszy w tych czasach, gdy moje dzieci bawiły się tu w duńskich korsarzy. Zali wy teraz jesteście korsarzami?
— O, nie! Od wielu lat przestaliśmy bawić się w korsarzy — wyjaśniła Una. — Jużeśmy z tego wyrośli. Teraz prawie zawsze bywamy odkrywcami... takimi, rozumiesz, co to objeżdżają ziemię wokoło.
— Wokoło? — zdziwił się pan Ryszard, sadowiąc się wygodnie na zgiętym korzeniu jesionu nad wodą. — Czyżby ziemia była okrągła?
— Czyż o tem nie było wzmianki w waszych książkach? — zagabnął go Dan, który właśnie był pod wrażeniem ostatniej lekcji geografji.
— Nie umiem ani czytać ani pisać — odpowiedział pan Ryszard. — A ty umiesz czytać, dziecino?
— Z wyjątkiem bardzo długich słów potrafię odczytać wszystko — pochwalił się Dan.
— A to cudownie! Przeczytaj-że mi więc conieco z tej księgi, żebym i ja mógł posłuchać.
Dan zarumienił się, ale otworzył książkę i — przekręcając czasem wyrazy — zaczął czytać wiersz: „Odkrywca Przylądka Północnego“:
co w Helgolandzie miał dom,
Alfreda pragnąc pochwały,
przywiózł mu w darze kieł biały.
— Ale, ale!... Przecie to znam! — przerwał pan Ryszard. — Toż to stara śpiewanka, którą słyszałem za lat dawnych! Co za dziw! Nie, nie zatrzymuj się!
Pochylił się naprzód, a cienie listków pełzały i ślizgały się po jego kolczudze.
lecz szczęścia nie miałem już,
bo w dom mój przybywali
żeglarze osiwiali,
Ręka pana Ryszarda spoczęła na głowicy miecza.
— Wierę, to prawda! — zawołał; — boć tak właśnie mnie się zdarzyło!
I jął z zachwytem wybijać takt każdego wiersza.
wić się poczęły już...
Więc wciąż dążyłem żmudnie
wzdłuż brzegów — na południe
— Nienazwanych mórz! — powtórzył. — Tak i jam uczynił... i ja i Hugo...
— A dokąd pojechaliście? — zapytała Una. — Opowiedz nam, bardzo proszę...
— Zaczekaj. Pozwól, bym wpierw posłuchał dalszego ciągu pieśni.
Więc Dan czytał ciąg dalszy utworu — do samego końca. Wówczas pan Ryszard głos zabrał:
— Tak jest. Taka była powieść o dziejach Othere’a, jakom ją słyszał śpiewaną przez załogi duńskich okrętów. Jeno słowa nie były tak wspaniałe, chociaż nieco im podobne.
— Czy wyprawiałeś się kiedy na północ? — spytał Dan, zamykając książkę.
— Nie. Szlak mej wyprawy wiódł na południe. Dalej na południe, niżeli zapuścił się ktokolwiek przed nami! W owe to strony nieznane podążyłem samowtór z Hugonem, przyłączywszy się do Witty i jego pogańskiej drużyny...
Wysunął przed siebie wielkie mieczysko i oparł się na niem oburącz, a oczy jego błądziły kędyś daleko.
— Myślałam, że mieszkałeś stale w tych stronach — lękliwie odezwała się Una.
— Tak, mieszkałem, póki żyła pani Aelueva. Ale ona zmarła... zmarła... A wówczas, że syn mój najstarszy wyrósł już na mężczyznę, prosiłem De Aquilę, by zezwolił jemu władać dworzyszczem, jam zaś miał wybrać się w podróż daleką albo i w pielgrzymkę... bom chciał zapomnieć o mej boleści. De Aquila, którego Wilhelm Wtóry mianował starostą Pevensey’u na miejsce zmarłego grafa Mortain’a, był już wtedy wielce stary, atoli zawdy jeszcze jeździł na wielkich dereszach, a gdy siedział w siodle, bywał podobien małemu siwemu kobuzowi. Gdy Hugon, rezydujący nieopodal w Dallington, posłyszał o mem postanowieniu, przywołał mego drugiego syna, którego jako człek bezżenny za syna swego zawdy uważał, i za zezwoleniem De Aquili oddał mu w zarząd swoje dworzyszcze aż do czasu, pókiby sam nie powrócił. To uczyniwszy, Hugon przyłączył się do mej wyprawy.
— Kiedy to się stało? — zapytał Dan.
— Mogę wam na to odpowiedzieć dokładnie co do dnia i miesiąca, bo gdyśmy jechali samotrzeć z De Aquilą przez włości Pevensey’u (podobno wam wspominałem, że był on panem na Peveusey’u i miał orła w herbie?), gdyśmy więc jechali, zdążając do przystani, gdzie stał okręt z Bordeaux, przywożący mu corocznie wina francuskie, jakowyś prosty chłop zabiegł nam drogę, wołając, iż widział wielkiego kozła, który niósł na grzbiecie ciało króla naszego, i że ten kozieł przemówił do niego ludzkim głosem. W tymże dniu król nasz miłościw, Rudy Wilem, syn Wilema Zdobywcy, zginął od zdradzieckiej strzały podczas łowów w boru. „Złe to wydarzenie“, rzecze De Aquila, „niedobrą ono jest dla nas wróżbą na początku wyprawy. Jeżeli Wilem Rudy nie żyje, to pewno mi przyjdzie bój toczyć o moje posiadłości. Ostańcie jeszcze trochę.“
— Jam nie dbał o żadne złe znaki i wróżby, odkąd zmarła mi moja pani i małżonka. Hugon również na takie rzeczy nie zważał. Wsiedliśmy przeto na ów statek, mając jechać do Bordeaux. Lecz jeszcześmy nie oddalili się na odległość wzroku od Pevensey, alić wiatr nagle ustał, zapadła gęsta mgła, a prąd wody poniósł nas wedle skał nadbrzeżnych w stronę zachodnią. Towarzyszami naszymi byli po większej części kupcy, wracający do Francji, a ładugę statku stanowiła wełna. Jechały z nami i trzy sfory wielkich psów myśliwskich, uwiązane na łańcuchu koło burty. Ich właścicielem był pewien rycerz z Artois; jego nazwiska nigdym nie zdołał się nauczyć, dość będzie, gdy powiem, iż w herbie miał złote dukaty na czerwonem polu, a przytem utykał na nogę, podobnie jak ja, spowodu rany, odniesionej zamłodu podczas oblężenia Mantes. Walczył on pod księciem burgundzkim przeciwko Maurom w Hiszpanji, a teraz jechał ponownie ze swemi psami na ową wojnę. W pierwszą noc śpiewał nam dziwne mauryjskie pieśni i kusił nas usilnie, byśmy poszli wraz z nim na ową wyprawę. Jam-ci właśnie wybrał się w pielgrzymkę, mającą mi przynieść zapomnienie... czego zresztą nie da nikomu żadna pielgrzymka... Pewnobym poszedł za owym rycerzem, gdyby nie...
— Zważcie, jak zmienne jest życie i szczęście człowiecze! Nad ranem natknął się na nas we mgle statek duński, posuwający się cicho przy pomocy wioseł. Zachwialiśmy się mocno od tego wstrząśnienia, a Hugon, który właśnie wychylał się przez poręcz, zleciał poza burtę. Skoczyłem za nim, chcąc go ratować, i tak zwaliliśmy się obaj na pokład statku duńskiego. Zanim zdążyliśmy powstać, już nas pojmano i skrępowano powrozami. Mniemam, iż rycerz Złotych Dukatów zakneblował szmatą pyski psów, by wrzawą swoją nie naraziły kupców na szkodę, albowiem szczekanie ich nagle ucichło, jakobyś ręką odjął.
— Leżeliśmy powiązani pomiędzy ławami aż do świtu, poczem Duńczycy wywlekli nas na górny pokład, ku sterowi. Ich wódz — Witta było jego miano — mocnem kopnięciem przewrócił nas nawznak. Był to chłop rosły, o pałączastych nogach i długich ramionach, przybranych od łokcia aż do pachy w złote naramiennice. Włosy miał rude i, jako u niewiasty, długie a zwite w kędziory, co mu opadały aż na barki. Złupił nas dokumentnie ze wszystkiego, ale gdy ujął w rękę miecz Hugonowy i obaczył runy na nim wyryte, czemprędzej cisnął go precz od siebie. Jednak chciwość przemogła i jeszcze po dwakroć brał miecz w rękę. Za trzecim razem miecz zajęczał tak głośno i gniewnie, iż wioślarze oparli się na wiosłach i jęli nadsłuchiwać. Poczem poczęli gwarzyć i swarzyć się między sobą, wrzeszcząc niby morskie rybitwy, a jakowyś żółty człowiek, jakiegom wpierw nigdy nie widywał, wszedł na górny pokład i przeciął nam pęta. Człek ten był żółty, nie z choroby, ale z przyrodzenia, żółty jak plastr miodu, oczy zaś miał krzywcem osadzone w głowie.
— Jak to wyglądało? — spytała Una, nie rozumiejąc wyrażenia.
— O tak — odpowiedział pan Ryszard, przytknąwszy palce do kącików oczu i podciągając je w górę w ten sposób, iż utworzyły się dwie skośne szparki pomiędzy powiekami.
— Ależ teraz wyglądasz zupełnie jak Chińczyk! — krzyknął Dan. — Czy ten człowiek nie był to przypadkiem Chińczyk?
— Nie rozumiem tego słowa. Co się zaś tyczy onego człowieka, to był on nalezion przez Wittę, ledwo żyw, pośród lodów moskiewskiej krainy. Nam dwom wydawał się djabłem wcielonym. Czołgając się na kolanach, przyniósł nam jadło na srebrnej misie, ponoć zrabowanej w jakiemś bogatem opactwie, a Witta własnoręcznie szafował nam wino. Mówił on trochę po francusku, trochę w południowo-saskiem narzeczu, najwięcej przecież językiem ludu Północy. Prosiliśmy go, by wysadził nas na ląd, i obiecywaliśmy mu okup znacznie wyższy od tej ceny, jakąby uzyskał za sprzedanie nas w ręce Maurów... jako sprzedano jednego znajomego mi rycerza, gdy z Flushing podążył na wyprawę morską.
— „O nie!“, zawołał Witta. „Klnę się na głowę mego ojca Guthruma, iże tego nie uczynię. To bogi was zesłały na mój okręt jako objatę szczęścia.“
— Jam zadrżał na te słowa, bom wiedział, że u Duńczyków jeszcze było obyczajem składać jeńców w ofierze bożkom celem uzyskania pomyślnego wiatru.
— „A bodaj ci pokręciło twoje długie gnaty!“, odpowiedział mu Hugon. „Wieleć przyjdzie z dwóch starych dziadów-pątników, niezdolnych już ani do pracy, ani do boju!
— „Niechże mnie bogi uchronią od walki przeciwko tobie, biedny pielgrzymie, posiadaczu śpiewającego miecza!“, odpowiedział Witta. „Przyłącz się do nas, a nie zaznasz biedy. Masz zęby szeroko rozstawione, a to znak niemylny, że będziesz się włóczył po świecie i zdobędziesz bogactwa.“
— „A co będzie, jeśli nie pójdziemy z wami?“, zapytał Hugon.
— „Tedy sobie płyńcie do Anglji albo do Francji“, odrzekł Witta. „Jesteśmy właśnie w połowie drogi między jedną a drugą. O ile wam samym nie przyjdzie chętka topić się w morzu, to na naszym statku włosek wam z głowy nie spadnie! Wierzymy, że wy nam przyniesiecie szczęście, a wiem, że runy na tym tu mieczu są pomyślne.“ To rzekłszy, odwrócił się i kazał załodze rozwinąć szeroko żagle. Od tego to czasu wszyscy nam schodzili z drogi, gdyśmy się przechadzali po statku. Statek ten zasię pełen był różnych dziwów.
— Jak on wyglądał? — zapytał Dan.
— Był długi, niski a wąski, miał jeden maszt, a na nim żagiel czerwony. Przy każdej burcie siedziało po piętnastu wioślarzy — wyjaśniał rycerz. — Na przedzie znajdował się pokład, pod którym sypiała załoga, na rufie zasię mieściła się druga komora, malowanemi dźwierzami oddzielona od ławic wioślarzy. Tam sypiałem na miękkich, jak wełna kobiercach, wespół z Hugonem, Wittą i żółtym człowiekiem. Pomnę (tu imćpan Ryszard roześmiał się serdecznie), iż gdyśmy tam weszli po raz pierwszy, głos jakowyś donośny zakrzyknął: „Do broni! Do broni! Bij, siecz, rąb!“ Wzdrygnęliśmy się obaj z Hugonem; co widząc Witta, jął śmiać się i pokazał nam owego krzykacza. Było to poprostu szare ptaszysko o wielkim dziobie i czerwonym pierzastym ogonie. Posadził je sobie na ramieniu, a ono chrapliwym głosem jęło domagać się chleba i wina i prosić, żeby je Witta pocałował. A przecie był to jeno głupi ptak. Ale, wy chyba jużeście o tem słyszeli? — zapytał, patrząc na ich uśmiechnięte twarze.
— Myśmy nie z ciebie się śmiali — odpowiedziała Una. — Ten ptak to pewno była papuga. Papużki zawsze tak się zachowują.
— Dowiedzieliśmy się i my o tem, ale dopiero później. Wszakoż było tam jeszcze jedno dziwo. Ów żółty człowiek, którego miano było Kitaj, miał przy sobie małe brunatne puzderko, w niem zasię najdowała się błękitna miseczka z czerwonemi znakami po brzegach; w jej środku na cienkiej nitce wisiała prosta sztabka żelazna, niegrubsza od słomki, a tak długa, jak moja ostroga. W tej sztabce, jako mi powiadał Witta, przemieszkiwał jakowyś zły duch, którego Kitaj za pomocą sztuk czarnoksięskich sprowadził ze swej ojczyzny, leżącej kędyś na południu, tak daleko, iż trzy lata podróżowaćby tam trzeba. Ów zły duch dniem i nocą rwał się spowrotem do swej krainy, przeto (zważcie co za dziwy!) żelazna igła ustawicznie wskazywała ku południowi.
— Ku południowi? — spytał nagle Dan, kładąc rękę do kieszeni.
— Dyć widziałem to na własne oczy! Dnia każdego, o każdej godzinie, choćby okręt chybotał się i słaniał na morskich wałach, choćby z przed oczu znikło słońce i gwiazdy i księżyc, ów duch zamknięty w żelazie, zawżdy wiedział, gdzie ma iść i niemylnie zwracał się ku południowi. Witta zwał ono „mądrem żelazem“, abowiem wskazywało mu drogę przez nieznane morza.
W tem miejscu pan Ryszard znów spojrzał przenikliwie na dzieci:
— Co wy o tem sądzicie? Zali to było czarnoksięstwo?
— Czy przypadkiem nie było to coś takiego, jak tu widzisz? — spytał Dan, wydobywszy z kieszeni stary kompas w mosiężnej oprawie, który zazwyczaj pozostawał w dobrej komitywie z kozikiem i pękiem kluczyków. — Szkiełko mi się stłukło, ale igła działa jeszcze dobrze.
Rycerz aż usta szeroko otworzył z podziwu.
— Ależ tak, tak! Mądre żelazo drżało i obracało się właśnie w ten sposób. Teraz już się uspokoiło... i, jakże, wskazuje południe!...
— Północ, — poprawił go Dan.
— O nie! południe! Przecież tam jest południe! — upierał się pan Ryszard.
— I roześmiali się obaj serdecznie, bo jasną jest rzeczą, że gdy jeden koniec prostej igły magnetycznej wskazuje północ, to drugi musi wskazywać na południe.
— Ho, ho! — zadziwił się pan Ryszard, mlaskając językiem. — W tem chyba niema nijakiego czarnoksięstwa, skoro małe dziecko może nosić rzecz taką przy sobie. A czemuż to ono wskazuje na południe... chciałem powiedzieć, na północ?
— Tatuś mówi, że tego nikt nie wie — odpowiedziała Una.
Z twarzy pana Ryszarda zniknął wyraz zakłopotania.
— Wobec tego może to być istotnie czarnoksięska siła. Cokolwiek o tem rzeczemy, dla nas wszelakoż było to czarnoksięstwo. I tak, jakom powiadał, schodziła nam owa podróż. Gdy wiatr płużył, rozwijaliśmy żagle i wylegiwaliśmy się przez cały dzień pod nawietrzną ścianą burty, osłaniając plecy tarczami, by nas nie zmoczyła bryzgająca woda. Gdy cisza panowała na morzu, braliśmy się do wioseł; żółty człowiek przesiadywał ze swem mądrem żelazem, a Witta sterował. Zrazu lękałem się wielkich, pieniących się bałwanów, ale gdym obaczył, jak Witta roztropnie prowadzi okręt pomiędzy niemi, rychło nabrałem odwagi. Hugonowi już z nowotka wszystko wielce się podobało. Jam-ci niebardzo był zręczny do żeglowania a zgoła nie w smak były mi rafy podwodne oraz wiry takie, jakiem widywał koło wysp na zachód od Francji, gdzie jedno z wioseł ugodziło o skałę i strzaskało się w kawałki. Popłynęliśmy na południe po rozhukanem morzu, zasnutem mgłą. Raz, gdy się nieco rozchyliły chmury, ujrzeliśmy przy miesięcznym blasku jakowyś statek flandryjski, co obalon falami tonął już w głębinie. Hugon znowu dzielnie pracował wraz z Wittą, ja zasię z gadającym ptakiem leżałem pod pokładem, nieświadom, zali żyję jeszcze, czym już umarły. Jest-ci taka choroba morska, od której człek po trzech dniach może ducha wyzionąć! Gdyśmy niebawem obaczyli ziemię, Witta oznajmił, że to Hiszpanja, i zaraześmy odbili na pełne morze. Przy brzegach snuło się mnóstwo okrętów, biorących udział w wojnie tamecznego księcia z Maurami, więceśmy się mieli na baczności, by nas ludzie księcia nie powiesili, albo Maurowie nie zaprzedali w niewolę. Zawinęliśmy do małej przystani, którą Witta znał zdawna. Nocą nadjechali tam ludzie z objuczonemi mułami, a Witta jął wymieniać bursztyn, przywieziony z Północy, na toporki żelazne i zwoje paciorków w glinianych naczyniach. Garnki te on stawiał pod pokładem, a toporki żelazne składał na dnie okrętu, wyrzuciwszy stamtąd kamienie i piasek, które przedtem obciążały należycie nasz statek. Nakupił też i wina za okruchy wonnej ambry... mały kawałeczek, niewiększy od paznokcia, sprzedawano za beczułkę wina... Ale widzę, iż przemawiam jako kupczyk.
— Nie, nie! Opowiedz nam, coście tam jadali? — zawołał Dan.
— Mięsiwo suszone na słońcu, suszoną rybę i mielony bób, którego spory zapas Witta wziął z sobą. Mieliśmy też koszyki pełne słodkich i miękkich owoców, spotykanych w kraju mauryjskim, które mają miękisz podobny do fig, tylko że w środku znajdują się długie i twarde pestki. Aha! Zwano je daktylami!
— „A teraz“, ozwał się Witta, gdy okręt był już załadowany, „radzę wam, cudzoziemcy, byście się pomodlili swoim bogom, bo odtąd mamy przed sobą drogę, której jeszcze nikt nie przebył.“ To rzekłszy, wespół ze swymi ludźmi poszedł na przód okrętu i ofiarował swoim bóstwom czarnego kozła, zaś żółty człowiek wydobył skądciś mały, uśmiechnięty posążek z ciemnozielonego kamienia i zapalił przed nim kadzidło. Hugon i ja polecaliśmy się Bogu Jedynemu i świętemu Barnabie i Najświętszej Dziewicy Wniebowziętej, do której moja nieboszczka szczególne miała nabożeństwo. Nie byliśmy już młodzi, ale nie wstydzę się powiedzieć, że gdyśmy z owej tajemnej przystani wypłynęli o wschodzie słońca na ciche, bezludne morze, cieszyliśmy się obaj i śpiewaliśmy głośno, jako czynili owi dawni rycerze, którzy za naszym możnym księciem i panem spieszyli ongi do Anglji. A wszak teraz wodzem naszym był łotrzyk morski i pohaniec; za całą flotę była nam tylko jedna, nadmiernie obładowana galera; idąc za przewodem żółtego, pogańskiego czarnoksiężnika, dążyliśmy ku jakowejś niewidnej przystani, co znajdowała się kędyś za świata końcem. Witta opowiadał nam, że jego ojciec Guthrum w swoim czasie opłynął wybrzeża afrykańskie, aż dotarł do kraju, gdzie nadzy ludzie sprzedają złoto za żelazo i paciorki; tam nakupił znaczną ilość złota, a także niemało kości słoniowej. W tamte też strony zamierzał dojechać Witta z pomocą mądrego żelaza. Nie trwożyły go żadne niebezpieczeństwa; okrom ubóstwa, nie lękał się niczego.
— „Opowiadał mi mój rodzic“, mówił do nas Witta, „że o trzy dni jazdy od owego kraju znajduje się wielka wydma, a na południe od niej wielki las, rosnący na morzu. Na południe i na wschód od onego lasu ojciec mój nalazł miejsce, gdzie ludzie chowają złoto we włosach. Ale owa kraina, jako mi ojciec powiadał, pełna była wszelakich djabłów, co gnieżdżą się po drzewach i rozszarpują ludzi na sztuki. I cóż wy o tem myślicie?“
— „Złoto, nie złoto“, odrzekł Hugon, bębniąc palcami po rękojeści miecza, „dość, że wesołą mieć będziem przygodę. Jedźmyż więc do tych twoich djabłów, mój Witto!“
— „Przygoda?“, skrzywił się Witta. „Toż nie chodzi mi o żadną przygodę ani o wesołość. Dla przygód i dla uciechy nie narażałbym mego życia na tak nikczemnym statku. Jestem człek ubogi, co pragnie na morzu zdobyć majątek. Gdy przybiję znów do brzegów ojczystych, gdy ujrzę zatokę Stavanger i zarzucę ręce na szyję mej żony, nie będę już szukał nowych przygód. Z okrętem więcej bywa kłopotu niż z żoną i dobytkiem.“ To rzekłszy, skoczył pomiędzy wioślarzy i jął łajać ich to za opieszałość, to za obżarstwo. Aleć Witta wilkiem był w boju, a lisem w przebiegłości. Gdy morska nawałność pognała nas na południe, on przez trzy dni i trzy noce nie wypuszczał steru z rąk, wiodąc wytrwale statek przez morskie odmęty. Gdy bałwany spiętrzyły się zbyt wysoko, on wylewał garniec wielorybiej tłustości na wodę; w jednej chwili toń morska koło nas wyrównywała się przedziwnie, a wokół nas tworzył się okrąg rozlanej tłustości. Wówczas Witta zwracał okręt sztabą w stronę wiatru i zapuszczał w morze wiosła, uwiązane na powrozie, czyniąc z nich, jak to nazywał, kotwicę, na której okręt kołysał się wprawdzie gniewliwie, ale nie był narażony na zalanie wodą. Fortelu tego nauczył się Witta od rodzica swego Guthruma. Znał-ci on ponadto „Księgę o przystawianiu pijawek“ jednego przemądrego lekarza Balda, takoż i „Księgę oprawiania okrętu“, napisaną przez oną niewiastę Hlaf, która orężem spustoszyła ziemię egipską. Znał wszystko, co było potrzebne szyprowi gwoli pieczy nad żeglującym statkiem...
— Po onym szturmie ujrzeliśmy wielką górę, której wierzchołek był odziany śniegiem i przebijał chmury. Trawy, rosnące pod oną górą, gotowaliśmy we wrzątku i spożywaliśmy chętnie, co nam dawało leki przeciw boleniu szczęk i obrzmieniu goleni. Tameśmy obozowali przez dni osiem, póki ludzie jacyś, w skóry odziani, nie poczęli nas obrzucać kamieniami; wówczas puściliśmy się w dalszą drogę. Gdy upał się wzmagał, Witta rozpinał ponad głowami wioślarzy wielką płachtę na zgiętych tyczkach, albowiem płynąc pomiędzy ową Górzystą Wyspą a znajdującem się na wschód od niej wybrzeżem afrykańskiem, nie mieliśmy wcale wiatru. Rzeczone wybrzeże jest piaszczyste, a dzieliła nas od niego odległość trzykrotnego rzutu strzały. Widzieliśmy tam wieloryby oraz ryby kształtem podobne do tarczy, ale dłuższe niźli nasz okręt. Jedne z nich spały, drugie rozdziawiały na nas paszczęki, inne zasię pląsały po gorącej wodzie. Woda tak była gorąca, iż parzyła nas w ręce, a niebo pokrywały skwarne szare tumany, z których sypała się drobna kurzawa, obielająca nam w każdy ranek brodę i włosy. Tuśmy też widywali ryby, co polatywały w powietrzu jako ptactwo. Często spadały one na pierś wioślarzom, więc piekło się je i spożywało, ilekroć przybiliśmy do lądu.
Tu rycerz przerwał opowieść i spojrzał badawczo na dzieci, chcąc się przekonać, czy wierzą jego słowom, ale one tylko skinęły głowami i zawołały zgodnie:
— Opowiedz, co było dalej!
— Po lewicy od nas ciągnął się żółty ląd, na prawo zasię siwe morze. Acz byłem rycerzem, jednakoż imałem się wiosła, jako jeden z czeladzi. Takoż wyławiałem morskie chwasty, suszyłem je na słońcu i obtykałem niemi garnki z paciorkami, by te uchronić od stłuczenia. Godność rycerska płuży tylko na lądzie. Na morzu, trzeba wam wiedzieć, człowiek jest jako jeździec bez ostróg na nieokiełzanym rumaku. Nauczyłem się zadzierzgiwać mocne węzły na sznurach, ba, umiałem tak zręcznie wiązać końce dwóch lin, iż nawet Witta ledwo mógł poznać, gdzie są złączone. Atoli Hugon miał dziesięćkroć więcej wprawy żeglarskiej niźli ja, przeto Witta zwierzył mu nadzór nad wioślarzami z lewej strony. Wioślarzom z prawej przewodził Thorkild z Borkumu, wielki chłop ze złamanym nosem, nakrywający głowę stalowym normandzkim szyszakiem. Obie drużyny wiosłowały pospólnie, śpiewając na przemiany, oni zasię dwaj baczyli, by nikt nie próżnował. Istą prawdę rzekł Hugon (acz Witta śmiał się z niego), prawiąc, iż okręt wymaga większej pieczy, niśli dworski dobytek.
— Spytacie może, czemu? Ano tak. Trzeba było się porządnie nadźwigać, by zaopatrzyć okręt w wodę (gdy tylko można jej było dostać na brzegu), a też w dziko rosnące owoce i zioła; nierzadko i piasku trzeba było nanieść, żeby było czem szorować ławy i pomosty. Kiedyindziej zasię wyciągaliśmy nasz statek na co niższe wysepki i wyjmowaliśmy wszelki sprzęt (nawet owe żelazne toporki), poczem żagwiami z sitowia wypalaliśmy chwasty, jakie na nim porosły, i okurzaliśmy pokłady sitowiem moczonem w słonej wodzie, jako zaleca ona słynna niewiasta, imieniem Hlaf, w swej księdze żeglarskiej. Razu jednego, gdyśmy się tak krzątali bezbronni i półnadzy, a okręt siadł na wybrzeżu podparty drągami, ptak nasz począł krzyczeć: „Do broni! Do broni!“ jakoby ujrzał nieprzyjaciela. Witta ślubował, iż mu za to kark ukręci.
— Biedna papuga! — westchnęła Una. — I cóż? Czy spełnił obietnicę?
— Ale gdzietam! Wszak ten ptak był własnością i ulubieńcem całej załogi okrętowej. Z każdym się znał, każdego wołał po imieniu... Człowiekowi bezżennemu nieźle było żyć na tym okręcie... z Wittą i jego pohańcami... kędyś na dalekich krańcach świata... Po wielu tygodniach przybyliśmy do onej Wielkiej Wydmy, która, jako powiadał Witta, ciągnęła się hen daleko w morze. Okrążaliśmy ją długo, aż nam się już w głowie poczęło mącić od widoku i hałasu wielkich wałów morskich, rozbijających się o piaszczyste mierzeje. Gdyśmy nakoniec dobili do lądu, znaleźliśmy tam czarnych nagich ludzi, mieszkających jako ptacy śród lasów, którzy za każdą siekierkę żelazną dawali nam wielką obfitość jaj, ziół wszelakich i owoców. Witta, rozmawiając z nimi, skrobał się w głowę, oznajmując im w ten sposób, że chce od nich dostać złota. Złotać oni nie mieli, ale znak ów rozumieli (wszyscy, którzy tam kupczą złotem, ukrywają je w gęstwinie swych włosów); przetoż wskazywali nam na dalszą połać wybrzeża. Drugą nam rzecz jakowąś jeszcze wyznawali, bijąc się w pierś zaciśniętemi pięśćmi. Był to znak złowróżbny, aleśmy jeszcze wtedy o tem nie wiedzieli.
— A cóż on oznaczał? — zapytał Dan.
— Raczcie być cierpliwi, to zaraz posłyszycie. Płynęliśmy tedy przez dni szesnaście na wschód wedle wybrzeża (czas liczyliśmy, czyniąc mieczem karby na poręczy przy sterze), ażeśmy wkońcu dotarli do onego Lasu na morzu. Drzewa tam wyrastały wprost z mulistego dna pnąc się wgórę długiemi i cienkiemi korzeniami, a pod niemi snuły się powszędy w ciemności liczne łachy wodne, szlamem i gnilizną zaległe. Tuśmy już z przed oczu stracili światłość słoneczną. Jechaliśmy krętemi cieśninami pośród drzew, a gdzie niepodobna było użyć wioseł, czepialiśmy się sękatych szorstkich korzeni i takeśmy się posuwali naprzód. Woda była cuchnąca, a wielkie, lśniące muchy gryzły nas niemiłosiernie. Rankiem i wieczorem z onych moczarów unosiła się mgła, rodząca gorączkę. Z pośród naszych wioślarzy czterej zachorowali: więceśmy ich przywiązali do burtnic, by nie rzucili się w wodę i nie zostali pożarci przez wylęgłe w owych bagniskach potwory. Żółty Człowiek leżał chory koło swego mądrego żelaza, i kręcąc głową, bełkotał coś w swej mowie. Jedynie ptak gadający czuł się dobrze. Siedział sobie na ramieniu Witty i coś ciągle pokrzykiwał, nic sobie nie robiąc z owej głuchej, złowrogiej ciemności. Tak, owej głuszy obawialiśmy się ponoć najwięcej.
Umilkł na chwilę i jął wsłuchiwać się w miłe, przyjazne szemranie strumyka.
— Gdyśmy już wkońcu stracili rachubę czasu w owych ciemnicach, pośród ciągłego chlupotania zatęchłej wody, naraz posłyszeliśmy w oddali głos jakiś, podobny głuchemu biciu w bęben. Idąc w ślad za tym głosem, dostaliśmy się na szeroką, mętną rzekę, gdzie na wykarczowanej przestrzeni stała chata, otoczona zagonami ogórków. Dziękowaliśmy Bogu, żeśmy znów obaczyli słońce. Mieszkańcy wioski powitali nas życzliwie, Witta zasię — chcąc im oznajmić, że mu złota potrzeba — poskrobał się w głowę, pokazując przytem na nasze żeleźca i paciorki. Oni podbiegli ku brzegowi (bośmy jeszcze byli na okręcie) i wskazywali palcami nasze łuki i miecze, bo za każdym podjazdem do lądu zawsześmy mieli broń przy sobie. Wkrótce potem wywlekli z chat cały stos złota w bryłach i proszku oraz kilka sczerniałych kłów słoniowych. Zwalili to wszystko na kupę, jakby chcieli nas tem skusić, i czyniąc znaki jakoweś, podobne do ciosów w walce, wskazywali na wierzchołki drzew i na las pobliski. Naczelnik onego plemienia czy też największy między nimi czarnoksiężnik jął przytem bić się pięśćmi po piersiach i zgrzytać zębami.
— Rzecze tedy Thorkild z Borkumu: „Zali oni nam oznajmują, że wypada nam walczyć o te błyskotki?“ I już wydobył miecz do połowy z pochwy.
— „Nie!“ odrzekł Hugon. „Mnie się widzi, że oni proszą nas o pomoc przeciwko jakiemuś nieprzyjacielowi.“
— „To mi się nie podoba“ znienacka ozwał się Witta. „Cofnijmy się na środek rzeki.“
— Cofnęliśmy się przeto i siedzieliśmy nieporuszenie, przyglądając się czarnym ludziom, gromadzącym stosy złota na wybrzeżu. Naraz posłyszeliśmy znowu owo bębnienie, rozlegające się kędyś w boru. Wieśniacy w jednej chwili pierzchli do swych lepianek, ostawiając złoto bez nijakiej straży.
— Wówczas Hugon, który stał na przedzie okrętu, wyciągnął rękę i nie mówiąc ni słowa, wskazał w rzeczonym kierunku. Spojrzeliśmy tam — i ujrzeliśmy ogromnego djabła wychodzącego z lasu. Przysłonił sobie dłonią czoło i pozierając na nas oblizywał sobie wargi różowym jęzorem — o tak!
— Djabeł! — zawołał Dan, przejęty dreszczem rozkosznego lęku.
— Nie inaczej! Wyższy był od rosłego męża i okryty ryżą szczeciną. Gdy już dostatecznie się przypatrzył naszemu okrętowi, zaczął bić się w pierś pięściami, wydając taki łoskot, jakby ktoś walił w bęben na trwogę. Ruszył potem ku wybrzeżu, kołysząc się całem cielskiem i długiemi ramiony, a zgrzytając zębami straszliwie. Hugon wypuścił strzałę i przeszył gardziel bestji. Djabeł runął na ziemię, rycząc głosem nieludzkim, a z lasu wypadły trzy inne djabły i powlekły go na jakoweś ustronne drzewo. Wnetże zrzuciły stamtąd okrwawioną strzałę i jęły społem biadać i lamentować w gęstwinie. Witta tymczasem przyglądał się stosowi złota, ani myśląc ostawić go na wybrzeżu. „Cni panowie“ przemówił (dotąd nikt nie odezwał się ani słowem) „oto tam, niedaleko, że jeno ręką sięgnąć, leży to, czego szukaliśmy z takim mozołem i dla czego przebyliśmy taki wielki szmat świata. Weźmyż się do wioseł, i póki te djaski nie skończą swych lamentów, nabierzmy tyle złota, ile zdołamy.“
— Śmiały jako wilk, jako lis przebiegły był Witta! Umieścił czterech łuczników na przednim pokładzie, by szyli w djabłów, gdyby tym przyszła chętka zeskoczyć z drzewa, które wszak było nieopodal. Przy każdej burcie usadowił dziesięciu wioślarzy i kazał im uważać, jaki znak da ręką — w miarę tego, czy mają wiosłować naprzód czy wtył. W ten sposób udało mu się podprowadzić ich nieznacznie ku brzegowi. Atoli gdyśmy tam przybili, nikt nie chciał stanąć nogą na lądzie, aczkolwiek złoto było od nas o dziesięć kroków. Nikomu wszak niespieszno na szubienicę! Ludziska przywarli do wioseł, skomląc jako psy obite, a Witta gryzł palce z wściekłości.
— Naraz Hugon mówi do nas: „Ano słuchajcie!“ Jęliśmy przeto nadsłuchiwać. Zrazu nam się zdało, że to jeno brzęczenie błyszczących much na wodzie. Atoli potem głos ów nabrał mocy, stawał się coraz głośniejszy i bardziej zawzięty, tak, iż wszyscy już poczęli go rozeznawać uchem.
— A cóż to było? — spytali jednocześnie Dan i Una.
— Ten oto miecz! — odrzekł pan Ryszard, głaszcząc polerowaną rękojeść. — Śpiewał-ci on tak, jako śpiewają Duńczykowie przed bitwą. „Idę!“ zawołał Hugon i skoczył z okrętu na oną kupę złota. Mnie strach przenikał do szpiku kości, ale, sromając się, by mnie tchórzem nie nazwano, poszedłem za mym druhem, a Thorkild z Borkumu skoczył w ślad za mną. Okrom nas trzech nikt już się na to nie ważył. „Nie czyńcież mi przygany!“ krzyczał za nami Witta, „przedsię muszę ostać na okręcie!“ Nie mieliśmy czasu na pochwały czy przygany. Schyliliśmy się nad złotem i jęliśmy miotać je garściami poza siebie, wszelakoż imając się gęsto rękojeści miecza i poglądając z pod oka na owe drzewo, którego konary niemal zwieszały się nad naszemi głowami.
— Nie wiem doprawdy, jak i kiedy djabły zeskoczyły na ziemię i jak rozpoczęła się walka. Posłyszałem jeno krzyk Hugona: „Do broni! Do broni!“ jakoby znalazł się ponownie pod Santlache. W tejże chwili jakowaś włochata łapa zdarła Thorkildowi stalowy szyszak z głowy, a koło uszu świsnęła mi strzała, co nadbiegła z okrętu. Opowiadano, że póki Witta nie dobył miecza na wioślarzy, nie udało mu się podprowadzić okrętu ku brzegowi; zasię każdy z czterech łuczników chlubił się później, że to on właśnie ustrzelił djabła, co nacierał na mnie. Nie będę sporu onego rozstrzygał, bo wprawdzie nie wiem jak tam było. Szczęście moje, iżem był w kolczudze; inaczej nie uszedłbym cało. Długim mieczem i poręcznym puginałem wiodłem bój śmiertelny ze straszliwym djabłem, który miast stóp miał ręce, a wywijał mną to naprzód to wtył jako uschniętą gałęzią. Już mnie ucapił, krępując mi tym uściskiem jednocześnie obie ręce, gdy nagle strzała wysłana z okrętu uwięzła mu pomiędzy łopatkami. Potwór wypuścił mnie ze swego objęcia. Dźgnąłem go po dwakroć mieczem, a on chromym krokiem odszedł precz, podpierając się długiemi ramiony, jęcząc i pokaszliwując. Zaraz potem, pomnę, obaczyłem Thorkilda z Borkum, jako szedł z gołą głową, pośmiewając się i uskakiwał to w prawo to w lewo przed djabłem, który rzucał się nań, zgrzytając zębami. Potem mnie minął Hugon, dzierżąc miecz w lewicy, a jam się dziwił, przecz dotychczas nie wiedziałem, iż Hugon jest mańkutem. Od tej chwili nie pomnę już niczego, aż do czasu, gdym poczuł rozbryzg piany morskiej na mej twarzy. Ocknąłem się wtedy i obaczyłem, że znajdujemy się na pełnem morzu, oblanem jasnością słoneczną. Było to już dwadzieścia dni po owej bitwie!
— I cóż się stało? Czy Hugon zginął? — dopytywały się dzieci.
— Jak świat światem, nigdy rycerzom chrześcijańskim nie przyszło stawać w równie ciężkiej potrzebie, — odrzekł pan Ryszard. — Od djabła, co na mnie nacierał, wybawiła mnie strzała, którą ktoś wysłał z okrętu; zasię Thorkild z Borkumu zręcznie wymykał się napastnikowi, aż wkońcu djasek dostał się na tak niewielką odległość od okrętu, iż go nasi łucznicy mogli usiec strzałami. Ale djabeł, z którym potykał się Hugon, był przebiegły wielce i chował się za drzewami, gdzie go dosiąc nie mogła żadna strzała. Tam tedy zwarli się z sobą. Dzięki sile swego miecza i swego ramienia Hugon zdołał go wkońcu ubić. Bestyja, konając, wpiła zęby w żeleźce miecza. Pojrzyjcie-no, jakie to były zębiska!
To mówiąc, pan Ryszard znów obrócił miecz w ten sposób, by dzieci mogły obejrzeć dwa wielkie, jakby dłutkiem wykonane żłobki na obu stronach ostrza.
— Te same zębiska — ciągnął dalej pan Ryszard — wpiły się w bok i prawe ramię Hugona... A ja?... E, fraszka! Nic mi się nie przygodziło okrom złamania nogi... i okrom wielkiej gorączki. Thorkildowi ucho odgryzł on djabeł, ale najgorzej wyszedł Hugon, bo miał bok i ramię doszczętnie popsowane. Ujrzałem go, jak leżał opodal, żując owoc jakiś, trzymany w lewej ręce. Ciało mu odpadało od kości, włosy gęsto osnuły się siwizną, a na ręce ukazały się sine żyłki jako u niewiasty. Widząc, iż nań patrzę, objął mnie lewem ramieniem za szyję i szepnął: „Weźmij ode mnie miecz mój. Wszak on już do cię należał od czasu bitwy pod Hastings, ale ninie, o bracie mój, nie udzierżę już nigdy jego rękojeści!“ Takośmy tedy leżeli na pokładzie, gwarząc o bitwie pod Santlache, tudzież, jako pomnę, o wszystkiem, co się zdarzyło od czasu onej bitwy... a bywało, żeśmy się obaj w tej rozmowie popłakali rzewnie. Jam był słaby jako dziecię, on zaś był cieniem nieledwie.
— „Poniechajcie płaczu!“, zawołał na nas Witta przechylając się z nad steru. „Złoto każdemu człeku starczy za prawą rękę! A patrzcie-no, patrzcie, ile tu złota!“ I przykazał Thorkildowi, aby nam pokazał złoto, kość słoniową, jako dzieciom, którym pokazują świecidełka. Zgromadził na okręcie wszystko ono złoto, które leżało na wybrzeżu, oraz dwakroć więcej, bo tyle mu naznosili wieśniacy, wdzięczni za zabicie djabłów. Jako mi Thorkild opowiadał, czczono nas tam niby bogów, a jedna z niewiast — starsza już znachorka — opatrywała nieszczęsne ramię Hugonowi.
— Ile złota zdobyliście? — zaciekawił się Dan.
— Jakoż wam to powiem? Gdyśmy wyjeżdżali, okręt był naładowany żelazem aż po same podnóżki wioślarskie, teraz zasię, gdyśmy powracali, bryły złota sięgały do samych desek pokładu. Tam, gdzieśmy sypiali, oraz pod ścianami okrętu, stały tłomoki złotego pyłu, a pod ławami leżały powiązane na krzyż, sczerniałe kły słoniowe.
— „Wszelakoż wolałbym mieć prawe ramię“, ozwał się Hugon, obejrzawszy to wszystko.
— „Niestetyż, moja to wina!“, odrzekł mu Witta. „Powinienem był wziąć okup i wysadzić was na ląd francuski, gdyście dziesięć miesięcy temu dostali się na mój okręt.“
— „Teraz to już zapóżno o tem mówić“, roześmiał się Hugon.
— „Przedsię pomyślcie sobie!“, zawołał nagle Witta, targając długi włos, co mu w kędziorach spadał na ramiona. „Gdybym was wtedy puścił (a klnę się, żebym nigdy tego nie uczynił, bo miłuję was więcej niźli braci), gdybym was puścił, możebyście już byli nędznie ubici przez jakiego marnego Maura w wojnie, którą wiódł książę burgundzki, albobyście skrytobójczą śmierć ponieśli z rąk opryszków, albo zmarlibyście w podłej karczmie, morowem powietrzem ruszeni. Zważcie to wszystko i nie czyńcie mi zbyt wielkiej przygany, cny Hugonie. Patrzaj-no! Wszak sobie wezmę tylko połowę zdobycznego złota.“
— „Wcale nie czynięć przygany, mój Witto“, rzecze Hugon. „Wesoła to była przygoda; a jak nas tu jest trzydziestu pięciu, dokonaliśmy rzeczy takich, na jakieby się nie ważyli inni ludzie. Jeżeli dożyję dnia powrotu do mej Anglji, wystawię sobie z przypadającego na mnie działu zdobyczy wysokie grodzisko ponad Dallingtonem.“
— „Ja zasię nakupię bydła, bursztynu i ciepłych szkarłatnych szatek dla mej żony“, odrzekł Witta, „i będę władał całą krainą u wnijścia fiordu Stavangerskiego. Odtąd już wielu ludzi będzie dobywać miecza w mojej sprawie. Ale wpierw musim powrócić na północ wraz z naszym drogocennym skarbem i modlić się, byśmy po drodze nie napotkali korsarzy.“
— Nie było nam do śmiechu, ba, trawiła nas troska. Baliśmy się utracić choćby okruszynę onego złota, dla którego stoczyliśmy tak srogą bitwę z djabłami-borutami.
— „A gdzież jest czarownik?“ zapytałem, nie widząc nigdzie żółtego człeka, a uważając, że Witta wpatruje się w mądre żelazo.
— „Ano, poszedł do swej ojczyzny“, odrzekł Witta. „Zerwał się w ową noc, gdyśmy wydobywali się z owej błotnistej kniei, i oznajmił, iż dostrzega już kraj swój za drzewami. Skoczył w błoto i nie odpowiadał nam na nasze wołania. Przeto wkońcu przestaliśmy go nawoływać. Ostawił nam mądre żelazo, na którem mi przecie najwięcej zależy... i baczcie! ono wciąż jeszcze wskazuje na południe!“
— Brał nas zrazu lęk, że mądre żelazo może nas teraz w błąd prowadzić, odkąd zabrakło żółtego człowieka. Gdyśmy jednak się przekonali, że zamknięty w niem duch służył nam nadal, poczęliśmy skolei lękać się nazbyt silnych wiatrów, to znów mielizn podwodnych, to ryb, które niefrasobliwie hasały wokoło, to wreszcie ludzi, zamieszkujących brzegi, kędy wypadło nam zawijać.
— Dlaczego? — zapytał Dan.
— Przez wzgląd na złoto... to złoto, które do nas należało. Bowiem złoto zmienia ludzi do gruntu. Jeno Thorkild z Borkumu nie odmienił się wcale. Drwił sobie z obaw Witty, a także i z nas, gdyśmy radzili, by zwijać żagle za lada kołysaniem się okrętu.
— „Lepiej utonąć odrazu“, mawiał Thorkild z Borkumu, „niż być tak cięgiem przywiązanym do stosu żółtego pyłu!“
— Był on Thorkild nieposesjonatem, człowiekiem bez ziemi, a kiedyś przebywał w niewoli u jakiegoś króla na wschodzie. Gdyby to od niego zależało, byłby zapewne przekuł złoto na grube obręcze, by niemi opasać wiosła i przód statku.
— Wszelakoż Witta, choć tak się troskał o swe złoto, nie wyzbył się pieczy co do Hugona, owszem, czuwał nad nim zapobiegliwie niby niewiasta, podtrzymując go, ilekroć statek nazbyt się kołysał, i przywiązując sznury od jednej burty do drugiej, by Hugon mógł się na nich opierać, gdy przechadzał się po okręcie. Powiadał (a za nim przyświadczali jego kamraci), że gdyby nie Hugon, nigdyby mu się nie udało zdobyć złota. Pomnę, że Witta sporządził z onego złota małe, cienkie kółko, by nasz ptak mógł na niem się bujać.
— Przez trzy miesiące żeglowaliśmy i wiosłowali, przybijając do brzegu jeno wtedy, gdyśmy chcieli wziąć zapas owoców, albo gdy trzeba było czyścić okręt. Kiedyśmy obaczyli dzikich jeźdźców, pędzących cwałem pośród wydm piaszczystych i wywijających włóczniami, wiedzieliśmy, że znajdujemy się koło wybrzeży mauryjskich i że na północ od nas ciągnie się Hiszpanja. Zerwał się silny wiatr południowo-zachodni, który w ciągu dni dziesięciu przygnał nas do zrębu wysokich czerwonych skał; tam wśród kęp żółtego janowca posłyszeliśmy granie rogów myśliwskich i poznaliśmy, że kraj ten, to Anglja.
— „Teraz już sami sobie szukajcie swojego Pevensey’u“, rzecze Witta. „Ja nie lubię tych cieśnin morskich, zatłoczonych okrętami.“
To rzekłszy, zatknął wysoko na sztabie okrętowej wysuszony i zasolony łeb djabła, zabitego przez Hugona. Wszystkie łodzie zaczęły przed nami uciekać na ten widok. Wszelakoż my, pomni, iż wieziem złoto, większą przejęci byliśmy bojaźnią niż oni. Przemykaliśmy się przeto nocami wzdłuż wybrzeży, póki nie dotarliśmy do skał wapiennych na wschód od Peyensey’u. Hugon zapraszał Wittę do Dallington’u, obiecując mu tyle wina, iż będzie mógł się w niem kąpać. Ale on nie dał się skusić do wyjścia na ląd. Kwapił się obaczyć swą małżonkę. Przeto, gdy zaszło słońce, wpłynął na zalaną żuławę pobrzeżną, tam ostawił nas i nasz dział zdobyczy, poczem wraz z cofającym się morskim odpływem cofnął się na pełne morze. Nie czynił żadnych obietnic, ślubowań ni klątew, nie oczekiwał żadnej podzięki, jeno podawał jedną po drugiej bryłę złota, worek po worku, to z okruchami, to z pyłem złotym, bezrękiemu Hugonowi i mnie, staremu kalece, którego jednem pchnięciem ręki zdołałby wtrącić w morze. Zaniechał onego podawania dopiero wtedy, gdyśmy mu powiedzieli, iż już nie chcemy brać więcej. Potem, gdy już przyszło mu się z nami żegnać, przechylił się przez burtę, a ucałowawszy Hugona w policzek, zdjął ze swego prawego ramienia wszystkie naramiennice i włożył je na jego lewe ramię. Zda mi się, że gdy Thorkild z Borkumu dał wioślarzom znak do dalszej jazdy, łzy nam kręciły się w oczach. Prawdać, że Witta był łupieżcą i pohańcem; prawda, że trzymał nas przemocą wiele miesięcy na swym statku; wszelakoż jam tego krzywonogiego człowieka o niebieskich oczach pokochał za jego wielką odwagę, za jego zręczność i przemyślność, a nadewszystko za prostotę jego ducha.
— Czy on dostał się szczęśliwie do domu? — zapytał Dan.
— Nigdym się tego nie dowiedział. Widzieliśmy, jak rozwijał żagle przy blasku księżyca i wypływał na pełne morze. Modliłem się żarliwie, by Bóg mu pozwolił obaczyć żonę i dzieci.
— A co wyście z sobą zrobili?
— Czekaliśmy na onej żuławie aż do ranka. Wtedy zawinęliśmy wszystko złoto w starą płachtę żaglową, ja usiadłem przy niem na straży, a Hugon udał się do Pevensey’u. Niebawem De Aquila przysłał nam konie.
Umilkł pan Ryszard i, oparłszy się oburącz na rękojeści miecza, patrzył na płynącą wodę strumyka, osnutą smugami ciepłego i zwiewnego cienia.
— Mój Boże! Cały statek pełny złota! — westchnęła Una, spoglądając na maluchną Złotą Łanię. — Ale przynajmniej ta pociecha, że nie spotkałam się z djabłami!
— E! Bo też ja nie wierzę, by to były djabły! — odpowiedział Dan szeptem.
— Hę? — spytał pan Ryszard, ocknąwszy się z zadumy. — Nie wierzysz temu? Toż ojciec Witty wyraźnie go przestrzegał przed niemi i powiadał, iż to niewątpliwie były djabły. Należy wierzyć ojcom, a nie dzieciom. A czemże, wedle waszego mniemania, były one djabły?
Dan zaczerwienił się po uszy.
— Ja... ja... Ja tylko myślałem... — wyjąkał; — ja właśnie dostałem książkę pod tytułem „Polowanie na goryle“... jest to, proszę pana, ciąg dalszy „Wyspy koralowej“... a tam piszą, że goryle (takie duże małpy, jak panu pewnie wiadomo) zawsze gryzą żelazo...
— Wcale nie zawsze... Tylko dwa razy! — poprawiła go Una, która wraz z nim czytała w ogrodzie „Polowanie na goryle“.
— To prawda... w każdym razie, gdy szły na ludzi, zawsze tak samo bębniły na własnych piersiach, jak te djabły pana Ryszarda. Aha, i jeszcze budowały domy na drzewach!
— Co? — zawołał pan Ryszard, otwierając oczy szeroko. — Zaprawdę, tak! Nasze djabły budowały sobie na drzewach domy, do płaskich gniazd podobne, gdzie barłożyły się małe djablęta, wytrzeszczając na nas ślepia. Jam-ci ich wprawdzie nie widział, bo byłem złożon chorobą; ale opowiadał mi o tem Witta... I wy, o dziwo, wiecie również o tem? Dalibóg! Czyżby nasze djabły były jeno małpami, co budują sobie gniazda na drzewach? Zali już żadnych czarów niema na tej ziemi?
— Nie wiem — odparł Dan z zakłopotaniem. — Widziałem raz człowieka, który wyjmował króliki z pustego kapelusza. Mówił nam, byśmy się przyglądali uważnie, to zobaczymy, jak on to robi... Więc patrzyliśmy, patrzyliśmy...
— I nie widzieliśmy nic — z westchnieniem dokończyła Una. — O, co ja widzę! Tam stoi Puk!
Istotnie z pomiędzy dwóch pni jesionowych wyjrzała ku nim bronzowa i uśmiechnięta twarz Puka. Spotkawszy się z ich spojrzeniem, mały skrzat skinął im głową przyjaźnie i ześlizgnął się w chłodne zacisze nad strumykiem.
— Jak to? Niema już czarów, mości Ryszardzie? — zaśmiał się i zdmuchnął kulistą lampkę zerwanego przed chwilą puszystego mlecza.
— Oni mi tu opowiadają, że mądre żelazo Witty było poprostu dziecięcą zabawką. Ten chłopak nosi przy sobie podobne żelazo... A co najgorsza, słyszę od nich, że djabły, którem widział, były to małpy, zwane gorylami! — mówił z oburzeniem pan Ryszard.
— To właśnie są czarnoksięstwa... z ksiąg wyjęte — odrzekł Puk. — Ostrzegałem cię, że te dzieci są bardzo mądre. Nietrudno być mądrym człowiekowi, który czyta książki.
— Ale czy książki mówią prawdę? — marszcząc brew, zapytał pan Ryszard. — Mnie zawżdy niebardzo w smak szło czytanie i pisanie.
— Ta-ak — odpowiedział Puk, wyciągając przed siebie nagą już łodyżkę mlecza. — Ale jeżelibyśmy mieli wieszać wszystkich tych drabów, którzy piszą nieprawdę, tedy czemu De Aquila nie zaczął od Gilberta, co parał się pisarstwem? Kto, jak kto, ale ów Gilbert był fałszerzem, jakich mało.
— Prawda, że fałszerz, ale mi żal było tego Gilberta. Bądź co bądź, był on na swój sposób odważny — rzekł pan Ryszard.
— A cóż on zrobił takiego? — zapytał Dan.
— Ano, pisał! — odpowiedział pan Ryszard. — Jak sądzisz, czy ta opowieść jest odpowiednia dla dziatwy?
I spojrzał na Puka pytająco. Ale dzieci nie dały mu przyjść do słowa, krzycząc jednogłośnie:
— Opowiedz! Opowiedz!