Róża i Blanka/Część druga/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Myślę ukrywać się w Champigny — odrzekł Duplat.
— Czy znasz tam kogo pewnego? Prawda, zapomniałem... pannę Palmirę, praczkę.
— Tęga dziewczyna i kocha mnie! U niej będę bezpiecznym.
— Czy przyjmiesz odemnie radę?
— Chętnie. Ufam ci.
— Staraj się bawić u niej jak najkrócej.
— Dlaczego?
— Bo Champigny leży za blizko Paryża. Policja wytropi cię z pewnością. Ja na twoim miejscu puściłbym się w podróż zagranicę, ukryłbym się w Szwajcarii lub Belgii i oczekiwałbym amnestyi, która prędzej lub później musi nastąpić; a ponieważ masz pieniądze i nie jesteś głupim, więc wybrniesz z kłopotu.
— Może masz słuszność...
— Z pewnością mam. Przeczekaj trzy lub cztery dni i umykaj do Szwajcaryi.
— Ale jak przekroczę granicę, nie posiadając paszportu?
— Nic łatwiejszego.
— Jakim sposobem?
— Wysiądź z pociągu na parę stacyj przed punktem, na którym agenci czuwają już od kilku dni i pieszo przejdź boczną ścieżką granicę, spacerem, z laską w ręku, jak mieszkaniec miejscowy.
— Dobrze, uczynię tak!
Przybyli do bramy Charenton.
— Pożegnam cię już, gdyż muszę wracać do Paryża. Ty zaś jedź dorożką do Graneville, a ztamtąd możesz już dojść pieszo.
Brama Charenton była strzeżoną przez kompanią strzelców i przez żandarmów.
Agent wersalski wszedł do biura, przedstawił dowody i uzyskawszy wizę, powrócił do oczekującego w powozie Duplata.
— Masz papiery w porządku. A teraz ruszaj i nie zapominaj moich rad.
— Dziękuję ci — odrzekł Duplat i pojechał dalej.
W godzinę po tej rozmowie, Duplat, złożywszy dziecko u wdowy Leroux i otrzymawszy od niej pokwitowanie, puścił się w drogę do Champigny.
Ostatnie wypadki paryzkie wiadome już były wszystkim i Duplat co krok spotykał osoby, które przez czas panowania komuny ukrywały się w wioskach sąsiednich, obecnie zaś śpieszyły z powrotem do Paryża.
Ponieważ przed oblężeniem wysadzono w powietrze most pod Champigny, przeto ex-kapitan zmuszony był przebyć Marnę łodzią.
Przyjaciółka Duplata, Palmira, była dziewczyną bardzo przystojną, ale dzięki lekkomyślnemu postępowaniu swemu miała opinię opłakaną.
W Champigny, gdzie mieszkała od pięciu lat, posiadała wielu wielbicieli, a żaden z nich nigdy nie skarżył się na jej surowość, mimo to jednak, choć serce miała otwarte dla wszystkich, zachowała szczerą przyjaźń dla swego pierwszego kochanka, Serwacego Duplat.
Poznali się w Paryżu przed sześcioma laty i od tego czasu, pomimo osiedlenia się Palmiry w Champigny, widywali się niekiedy.
Palmira wiedziała o udziale Serwacego w rewolucyi paryzkiej. Widząc się z nim ostatni raz w marcu, radziła mu, by nie mieszał się do spraw tak niebezpiecznych, lecz niezdołała go przekonać.
Obdarzona zdrowym rozsądkiem, rozumiała doskonale, że cel, do którego dążyli komuniści, był chimerą, marzeniam niemoźliwem do spełnienia.
W Champigny prawie nikt nie znał Duplata, naprzód, że bywał tam rzadko, a powtóre, iż jeszcze rzadziej pokazywał się na ulicy wraz z Palmirą; gdy chcieli się widzieć, naznaczali sobie schadzkę w Paryżu.
Podczas oblężenia przebywała ona wraz z swą pracodawczynią, w stolicy i dopiero po zawarciu zawieszenia broni powróciła do Champigny, gdzie przez sześć dni w tygodniu pracowała z żelazkiem w ręku a w niedzielę flirtowała z chłopcami i towarzyszkami, wolnemi od przesądów zarówno jak i ona.
Zajmowała przy ulicy Bretigny mały, z trzech pokoików złożony domek włościański, położony w ogródku, otoczonym ze wszystkich stron palisadą drewnianą.
28 maja, w dzień Zielonych świąt cały poranek przepędziła w pracowni i odchodząc przyrzekła jednej z towarzyszek udać się wieczorem na obiad do utrzymywanej przez miejscowego rybaka restauracyi nad brzegiem rzeki. O godzinie trzeciej po południu, zaledwie ukończyła porządek w mieszkaniu, utrzymywany zwykle z wielką starannością, ktoś zadzwonił u drzwi.
Otworzyła je i spostrzegłszy Duplata, krzyknęła ze zdziwienia.
— Co ty tu robisz? — zapytała.
— Cicho! — odrzekł, wchodząc pośpiesznie i zamykając drzwi za sobą.
— Założyłabym się, że ścigają cię — rzekła, przewidując niebezpieczeństwo.
— Nie ścigają, ale jestem zagrożony i dla tego pragnąłbym, aby nikt nie wiedział, że jestem w Champigny i w twoim mieszkaniu.
— A mówiłam ci, że to źle się skończy! Nie chciałeś mnie słuchać.
— Miałaś słuszność... lecz stało się... Nie mówmy o tem.
Palmira objęła ramionami szyję łotra i ze współczuciem patrząc mu w oczy mówiła:
— Szczerze mi ciebie żal. — Więc szukają cię... Ach, czemu nie słuchałeś mojej rady? Wiedziałam, że cała ta wasza komuna była blagą i nie mogła trwać długo! Wszyscy jej przywódzcy byli to błazny, myślący tylko o napchaniu swych kieszeni! Nie rozumiem co z tobą się stało, żeś przyłączył się do nich. Ot, do czego doprowadzili cię!
I znowu uścisnęła go serdecznie.
— Powtarzam, żem popełnił głupstwo — odrzekł — lecz cóż chcesz, moja droga, ufałem im. Dziś trudno już to cofnąć, należy czekać aż zapomną...
— Cóż teraz? Odwet?
— Straszny!
— To samo mówią ci, co przybyli z Paryża.
— Czy bardzo jesteś skompromitowany?
— Dość mocno... Byłem głupi i rwałem się nagrzód... Zadenuncyowano mnie...
— Zadenuncyowano! — powtórzyła przestraszona Palmira. — A to nikczemni! I gdyby cię ujęto, co zrobiono by?
— Rozstrzelanoby.
— Boże miłosierny! Cóż myślisz uczynić dla zmylenia pogoni za sobą.
— Chciałem przez kilka dni ukryć się u ciebie.. Nie wiem czym dobrze zrobił licząc na ciebie...
— Kpisz czy o drogę pytasz? — Zawsze rachuj na mnie. Uczynię dla ciebie wszystko, chociażbym sama, miała narazić się... Nie puszczę cię od siebie... Ale, — dodała po chwili — czy sądzisz, że mogą cię szukać tutaj?
— Nie zdaje mi się, ale ponieważ należy przewidywać wszystko, więc po kilku dniach powinniśmy wyjechać.
— Dokąd?
— Do Szwajcaryi.
— Oboje?
— Rozumie się. Czyż sądzisz, że przybyłem dla tego, byś wyciągnęła mnie z biedy i naraziwszy cię, następnie opuścić? Byłoby to nikczemnością! Pojedziemy do Genewy, założysz tam pralnię i będziemy żyli spokojni, szczęśliwi, nie obawiając się nikogo...
Duplat myślał, że Palmira propzycyę tę przyjmie z zachwytem, ale ta odrzekła:
— Zapewne, że byłoby to dobrze. Wiem, że jestem robotnicą dobrą i potrafiłabym kierować zakładem, ale nie mam ani grosza oszczędności, żyję z dnia na dzień, a urządzenie takiego zakładu wymaga sporo pieniędzy...
— Jak myślisz — przerwał Duplat — czy pięć tysięcy franków wystarczy na taki interes?
— Nawet za wiele — odrzekła Palmira zdziwiona.
— Więc niech ci się zdaje, że sumę te posiadasz w kieszeni.
— Więc ty myślisz, że ją dostaniesz?
— Nie potrzebuję dostawać, gdyż mam.
— Nie żartujesz?
— Skoro nie wierzysz, więc patrz!
I powiedziawszy to, Duplat wyjął z kieszeni przygotowane naprzód pięć tysięcy franków i pokazał je Palmirze.
Uszczęśliwiona dziewczyna uścisnęła go serdecznie.
Duplat jako człowiek praktyczny i przezorny, przyznał się tylko do trzeciej części posiadanego majątku i ani słowa nie wspomniał o spodziewanym w przyszłości, to jest o zahypotekowanych na przyszłej sukcesyi Henryki stu pięćdziesięciu tysiącach franków.
— Pomówimy później o naszych projektach — rzekła Palmira — a teraz myślmy o najpilniejszem. Czy przypuszczasz, że mogą cię szukać u mnie?
— Nie sądzę, ale należy być ostrożnym.
— Czy który z twoich przyjaciół zna mój adres w Champigny.
— Tylko Merlin.
Duplat zapomniał o Gilbercie.
— Co to za jeden ten Merlin?
— Towarzysz, którego widziałem raz w Paryżu i który dopomógł mi do ucieczki.
— Czy jesteś pewnym jego?
— Ufam mu jak sobie.
— Więc dobrze.
— Przez czas bytności u ciebie nie pokażę nosa na ulicy. Ty zaś nie zmieniaj systemu życia, tylko zamiast stołować się w restauracji, jadaj zemną w domu.
— To łatwa rzecz... ale...
— Co takiego?
— W niedzielę odwiedzają mnie przyjaciółki, nie mogę zaś, nie wzbudzając podejrzenia, zamknąć drzwi przed niemi.
— Za tydzień już tu nas nie będzie.
— To też o niedzielę przyszłą nie obawiam się, ale dziś wieczorem, miałam pójść z jedną z przyjaciółek do restauracji nad rzekę, a wieczorem na zabawę tańcującą. Jeżeli nie pójdę, to ona gotowa przyjść po mnie.
— Do dyabła! — zawołał Duplat — obiad nad brzegiem rzeki — pyszna rzecz.
— Tylko nie myśl o tem. — Na krok nie puszczę cię z domu.
— Bo widzisz, jeść mi się chce, od wczoraj nic nie miałem w ustach.
— Czy możesz poczekać jeszcze z godzinę?
— Jeżeli ścisnę brzuch, to może wytrzymam.
— Pójdę do mojej przyjaciółki, powiem jej, że wypadł mi nagły interes, zmuszający mnie do wyjazdu na parę godzin i, że powrócę do domu późno. Powracając przyniosą ci obiad.
— Dobrze, idź i wracaj jak najprędzej.
Palmira wzięła koszyk i wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi na dwa spusty.
Duplat nabrał otuchy, ale będąc z natury przezornym, natychmiast po odejściu swojej przyjaciółki wyjął z kieszeni papiery, między któremi znajdowały się obligi podpisane przez Gilberta Rollina, list bezpieczeństwa wydany na nazwisko Juliusza Servaize, pokwitowanie mamki Leroux, wreszcie dziesięć biletów tysiąc-frankowych, otrzymanych za zdradę komuny i rzekł:
— Trzeba to zachować w miejscu bezpiecznem, ale tak, aby Palmira nie wiedziała o tem. Zabiorę przed wyjazdem do Szwajcaryi... Ale gdzie ukryć?
Rozglądając się po pokoju spostrzegł w szafce kuchennej kilka próżnych butelek.
— Mam już moją kasę ogniotrwałą.
Wziął jedną z nich, przekonał się, że byłą wewnątrz suchą, zwinął papiery w trąbkę, wsunął ją do butelki i zakorkował starannie.
Przy sobie pozostawił tylko kilka franków w złocie.
Poczem udał się do położonego za domem ogródka, wybrał jedno z większych drzew orzechowych i znalezionym pod palisadą szpadlem wykopał pod niem jamę głęboką na sześćdziesiąt centimetrów, następnie wpuścił butelkę i starannie zasypał jamę ziemią.
— Niech teraz szukają, — szepnął — zachwycony swym pomysłem.
∗ ∗
∗ |
Pozostawiliśmy księdza Raula d’Areynes padającego od kuli w chwili, gdy wchodził do domu, w którym mieszkał.
Dom ten obejmował trzy piętra i zajęty był przez trzech lokatorów: ksiądz d‘Äreynes mieszkał na piętrze pierwszem, pewien stary dymisyonowany chirurg wojskowy na drugiem i pewna rodzina mieszczańska, przebywająca na prowincyi od wybuchu powstania — na trzeciem.
Odźwierny zmarł od miesiąca, zaś właściciel domu, również nieobecny w Paryżu, nie wiedział o jego śmierci i nie naznaczał następcy.
Tym sposobem dom pozostawał pod opieką lokatora, drugiego piętra i Magdaleny, wiernej służącej księdza d‘Areynes, która stosownie do rozkazu swego pana, nie opuszczała mieszkania.
P. Lebland dymisyonowany chirurg wojskowy, żonaty, utrzymywał z księdzem Raulem stosunki przyjacielskie.
Tego wieczora żaden z lokatorów nie myślał iść na spoczynek, cały dom bowiem drżał aż do fundamentów i zdawało się, groził zawaleniem.
Huk dział i strzały karabinowe zbliżały się do domu.
Chirurg wojskowy, stojąc w ciemnym pokoju u okna, przez żaluzye śledził wypadki na ulicy.
— Ciągle idą naprzód — mówił. — Nasze wojska wkrótce powinny zająć całą dzielnicę.
Rzeczywiście walka zbliżała się w kierunku kościoła św. Ambrożego.
— Trzej nasi lokatorzy z zapartym oddechem oczekiwali jej rezultatu.
Pomimo wytężonej uwagi, z jaką przysłuchiwali się zgiełkowi ulicznemu, żaden z nich nie słyszał krzyku padającego na schodach księdza.
Kanonada i huk dział głuszyły wszystkie inne głosy.
Nagle rozległy się uderzenia kolbami strzelb w drzwi wiodące na ulicę i głosy:
— Otwórzcie! to wojsko wersalskie...
Pan Lettland uchylił żaluzye i wyjrzawszy na ulicę, odrzekł:
— Poczekajcie, zaraz otworzę!
— Prędzej! — zawołał oficer. — Potrzebujemy zająć wasze okna! — Idę... — rzekł chirurg i zamknął żaluzye.
— Boże mój! Boże! — wołała pani Lebland na pół żywa, — będą się bili w domu... Wszyscy zginiemy!
— Jezu miłosierny! ulituj się nad nami! — szeptała Magdalena.
— Nie lamentujcie, owszem cieszcie się — rzekł chirurg — bo to nasi obrońcy. Magdaleno, weź świecę i chodź zemną otworzyć im.
Wyszli z pokoju, lecz na schodach pan Lebland natknąwszy się na jakieś ciało, cofnął się o krok.
— Trup!... Jakiś ksiądz...
Magdalena uklękła przy ciele i oświetliła jego głowę.
— Ksiądz wikary... Nie żyje!... Boże wielki!...
Uderzenia w drzwi wznowiły się gwałtowniej.
— Otwórzcie! — wołano już groźnie.
Pan Leblond podbiegł do drzwi i otworzył je.
— Dlaczego zwlekałeś pan tak z otworzeniem?-surowo zapytał oficer.
— W całym domu jest nas tylko troje — odrzekł chirurg — ja i dwie stare kobiety. Nie posiadamy młodzieńczej szybkości, a przytem baliśmy się wpaść w pułapkę komunistów. Niech więc pan daruje, że nie otworzyliśmy natychmiast.
— Czy niema w tym domu powstańców — zapytał oficer.
— Daję panu słowo starego żołnierza, że niema... Mamy tylko trupa, którego znaleźliśmy w tej chwili na schodach.
— Powstaniec?
— Nie; niech pan patrzy — rzekł wskazując ciał, przy którem klęczała Magdalena.
— To ksiądz!... To te łotry zamordowali go jak tylu innych. Czy znasz pan tę nieszczęśliwą ofiarę?
— Znam; jest to ksiądz Raul d‘Areynes i mieszka w tym domu, klęcząca zaś przy nim kobieta to jego służąca. Przed miesiącem wyjechał do Wersalu i nie rozumiem jakim sposobem znalazł się dzisiaj tutaj.
— Miałem zaszczyt poznać się z księdzem d‘Areynes w Wersalu — rzekł oficer — i powziąłem dla niego wielki szacunek. Więc pan mówisz, że mieszka w tym samym domu? — Tak, kapitanie.
— W takim razie trzeba przenieść go do mieszkania.
Wezwał kilku żołnierzy, którzy poprzedzani przez Magdalenę, oświetlającą im drogę, odnieśli wikarego do jego lokalu i złożyli na łóżku.
Chirurg zajął się księdzem, kapitan zaś ustanowił żołnierzy w oknach i sam przy jednem z nich zajął stanowisko obserwacyjne.
Ale powstańcy, naciskani przez wojsko i dziesiątkowani kartaczami, uciekali w popłochu.
Tymczasem chirurg rozebrał wikarego i zmywszy z górnej części ciała warstwę skrzepłej krwi, odkrył ranę od kuli karabinowej, która, trafiwszy w prawą część piersi, przeszyła ją na wylot i wyszła pod łopatką.
Trudno było przekonać się w tej chwili, jakie organa były najwięcej uszkodzone, ciało bowiem posiadało, sztywność trupa.
Magdalena jęczała i złorzeczyła komunistom.
— Zamordowali go, zbrodniarze!
— Uspokój się — odezwał się chirurg, podrażniony krzykami służącej. — Nie opłakuj go, bo może jeszcze żyje!
Pan Lebland zanadto był oswojony z ranami od kul, by nie wiedział, że stan wikarego jest groźny, mimo to z udanym spokojem dodał:
— Nie takie rany widziałem. Nie raz zdarzało mi się postawić na nogi żołnierzy, po pół tuzina kul mających w ciele, a o połowę słabiej zbudowanych od księdza. Starajmy się naprzód przywrócić go do przytomności, jeżeli jeszcze można.
Stary chirurg udał się do swego mieszkania i we własnej apteczce przyrządził lekarstwo, które następnie wlał w usta rannemu.
Dwa razy jeszcze co pół godziny ponawiał taką samą dozę, z niepokojem oczekując skutku, ale dopiero nade dniem wikary poruszył się otworzył oczy i westchnął.
Magdalena padła na kolana i z płaczem dziękowała Bogu.
— Panie doktorze, pan ocali księdza? — zawołała, całując rękę chirurga.
— Mam nadzieję, — odrzekł wzruszony.
∗ ∗
∗ |
W dwa dni po tych wypadkach, spokój, przynajmniej na pozór, zapanował w Paryżu; część wojska powróciła do koszar, część zaś rozlokowała się w okolicy w promieniu dziesięciu kilometrów.
Należało trzymać się na ostrożności i mieć pod ręką środki obrony.
Paryż, choć wyczerpany krwawemi walkami, powoli się uspokajał i przybierał powierzchowność zwykłą.
Otworzono sklepy, teatra, sale koncertowe i balowe, wreszcie wszystkie miejsca rozrywek i publiczność zaczęła je nawiedzać.
Paryż zapomina prędko!