Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rilla ze Złotego Brzegu |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Księgarnia Czesława Kozłowskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Salezjańska Szkoła Rzemiosł |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Rilla of Ingleside |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rilla zbiegła poprzez rozsłonecznione łąki, ciągnące się za Złotym Brzegiem, do swego ulubionego ustronia w Dolinie Tęczy. Usiadła na omszałym kamieniu wśród paproci, wsparła podbródek na rękach i zawisła wzrokiem na błękitnem nieboskłonie sierpniowego popołudnia, tak błękitnym, tak pełnym spokoju, tak niezmiennym, jakiego nie pamiętała nawet za dawnych lat dzieciństwa.
Pragnęła być sama, podumać, przystosować się, o ile możliwe do nowego świata, do którego została przeniesiona tak nagle, że nie zdołała się nawet opamiętać. Czy mogła to być ta sama Rilla Blythe, która przed sześciu dniami tańczyła w Latarni Czterech Wiatrów, zaledwie przed sześciu dniami? Rilli zdawało się, że przez te sześć dni przeżyła i przemyślała więcej, niż w całem swojem poprzedniem życiu.
„Gdy nasze kobiety tracą odwagę,
Czyż mężczyźni mają również wyzbyć się lęku?“
Tak, to było to. Rilla musi być odważna, jak matka, jak Nan, Flora, która płacze ze śmiejącemi się oczami i mówi:
— Och, gdybym tylko była mężczyzną poszłabym na pewno!
Tylko gdy oczy zaczynają boleć Rillę, gdy w gardle zaczyna coś dławić, ucieka z domu i kryje się w Dolinie Tęczy na chwilę, aby pomyśleć trochę, aby przypomnieć sobie, że nie jest już więcej dzieckiem, że jest dorosłą kobietą, a kobiety powinny patrzeć niebezpieczeństwu śmiało w oczy. Jak przyjemnie było zostać samej kiedy nikt nie może tego zauważyć, kiedy nie czuje się wokół ludzi, którzy uważają ją za tchórza, gdy dostrzegną w jej oczach mimowolne łzy.
Jak słodko i upojnie pachną paprocie! Jak miękko i tajemniczo falują konary sosen i szemrzą nad nią! Jak przyjemnie dźwięczą dzwoneczki na „Trojgu kochankach“, poruszane lekkim wiaterkiem! Jak pięknie lśni szmaragdowa łąka, przystrojona różnobarwnem kwieciem! Wszystko było takie same, jak widziała już tysiące razy, a jednak cały świat uległ jakiejś zmianie.
— Jakże podła byłam, pragnąc, aby stało się coś strasznego! — myślała. — Och, gdyby wróciły te drogie monotonne, przyjemne dni! Nigdy już, nigdy nic będę na nie narzekała.
Świat Rilli rozpadł się na drobne cząsteczki zaraz nazajutrz po zabawie. Gdy zebrali się wszyscy przy obiedzie na Złotym Brzegu i rozmawiali o wojnie, nagle zadźwięczał telefon. Telefonował ktoś z Charlottetown do Jima. Gdy skończył rozmowę i zawiesił słuchawkę, wrócił do pokoju z rozgorzałą twarzą i błyszczącemi oczami. Zanim jeszcze zdążył wypowiedzieć słowo, twarze matki, Nan i Di pobladły. Co do Rilli — to po raz pierwszy w życiu słyszała wyraźnie bicie własnego serca i uczuła dziwne dławienie w gardle.
— Ojcze, zaciągają ochotników w mieście, — rzekł Jim. — Dwudziestu już się zaciągnęło. Dziś wieczorem i ja się zapiszę.
— Och, mały Jim, — zawołała pani Blythe z rozpaczą. Nie nazywała go tak od wielu lat, od owego dnia, kiedy zapowiedział jej, że przestał być dzieckiem. — Och... nie... nie... mały Jim.
— Muszę, mateczko. Mam słuszność, prawda, ojcze? — zapytał Jim.
Doktór Blythe wstał. Twarz jego była również blada, a głos drżał dziwnie. Lecz doktór Blythe się nie wahał.
— Tak, Jim, tak, jeżeli tak czujesz...
Pani Blythe ukryła twarz w dłoniach. Władek spoglądał ponuro na swój talerz. Nan i Di ściskały się za ręce. Shirley usiłował zachować spokój. Zuzanna siedziała oniemiała nad kawałkiem niedojedzonego pasztetu, leżącego na talerzu. Pasztetu tego nie zjadła już potem, chociaż zdaniem Zuzanny nie zjedzenie wszystkiego, co się ma na talerzu, było obrazą dla reszty towarzystwa. Tym razem Zuzanna nie zdawała sobie sprawy z tego, co czyni.
Jim skierował się znowu do telefonu.
— Muszę zadzwonić na plebanję. Jurek na pewno także będzie chciał pójść.
Na te słowa Nan wydała głośny okrzyk „Och!“ jakby ktoś nóż zatopił w jej sercu, i pośpiesznie wybiegła z pokoju. Di pośpieszyła za nią. Rilla zwróciła się do Władka z niemą prośbą o pomoc, bo on jeden jej pozostał podczas tej ogólnej konsternacji.
— Dobrze, — mówił Jim, tak spokojnie, jakby aranżował jakiś piknik. — Sądziłem, że zechcesz... Tak, dzisiaj wieczorem... O siódmej. Spotkamy się na stacji. Bądź zdrów.
— Pani doktorowo, — rzekła biedna Zuzanna, odsuwając na bok swój talerz z pasztetem, — niech mnie pani obudzi. Nie wiem, czy śnię, czy to wszystko jest prawdą? Czy ten chłopak uczyni tak, jak mówi? Czy naprawdę ma zamiar zapisać się do wojska? Nie wmówicie mi, że w wojsku potrzebne są takie dzieci! To przecież podłość. Chyba pan doktór i pani doktorowa nie pozwolą na to.
— Nie możemy go zatrzymywać, — rzekła pani Blythe zdławionym głosem. — Och, Gilbert!
Doktór Blythe stanął za krzesłem żony i ujął łagodnie jej rękę, spoglądając w szare oczy, które raz tylko jeden widział tak smutne, jak teraz. Obydwojgu przyszła na myśl ta dawna chwila przed laty, w Wymarzonym Domku, gdy mała Joyce umarła.
— Mogłabyś go zatrzymywać, Aniu, gdy inni idą i gdy on uważa, że to jest jego obowiązkiem? Mogłabyś być taką egoistką?
— Nie... nie! Ale... och... nasz najstarszy syn... Przecież jest jeszcze taki młody... Gilbercie... będę się starała być dzielną... teraz nie mogę. To wszystko przyszło tak nagle. Daj mi trochę czasu.
Doktór wraz z żoną wyszedł z pokoju. Wyszedł Jim, wyszedł Władek, a Shirley zabierał się do wyjścia. Rilla i Zuzanna zostały spoglądając na siebie przez stół. Rilla jeszcze nie płakała, była zbytnio ogłuszona, aby móc płakać. Potem nagle ujrzała, że Zuzanna płacze. Zuzanna, w której oczach nigdy nie widziała łez.
— Ach, Zuzanno, czy on naprawdę pójdzie? — zapytała.
— To... to jest takie straszne, — wyszeptała Zuzanna.
Wytarła łzy, poprawiła fartuch i podniosła się.
— Muszę umyć naczynia. Takie rzeczy należy robić codziennie, chociażby ktoś nawet szalał z rozpaczy. Ty nie płacz, maleńka. Jim pójdzie prawdopodobnie, lecz wojna minie zanim go wyślą na front. Bądź dzielna i nie czyń zmartwienia twojej biednej matce.
— W dzisiejszych „Przedsięwzięciach“ pisali, że Lord Kitchener twierdzi, iż wojna potrwa trzy lata, — rzekła Rilla niepewnie.
— Nie znam Lorda Kitchenera, — odparła Zuzanna ze spokojem, — lecz sądzę, że tak samo jest omylny, jak inni ludzie. Ojciec twój mówi, że wojna minie za kilka miesięcy, a ja bardziej jemu wierzę, niż jakiemuś tam Lordowi. Bądźmy więc spokojni i ufajmy Wszechmocnemu.
Jim i Jurek wyjechali tego wieczoru do Charlottetown, a w dwa dni później wrócili w mundurach. Całe Glen było podniecone z tego powodu. Życie na Złotym Brzegu stało się nagle nerwowe, pełne podniecenia i niepokoju. Pani Blythe i Nan zachowały nadspodziewany spokój i uśmiechały się nawet. Pani Blythe z panną Kornelią zaczęły organizować Czerwony Krzyż. Doktór i pan Meredith werbowali mężczyzn do Komitetu Patriotycznego. Rilla po pierwszem wrażeniu, zaczęła orientować się w sytuacji, chociaż w głębi serca czuła dotkliwy ból. Jim imponująco wyglądał w swym uniformie. Przyjemnie było pomyśleć, że młodzież kanadyjska tak śpiesznie odpowiedziała na zew swojej ojczyzny. Rilla nosiła głowię wysoko i zgóry spoglądała na dziewczęta, których bracia do wojska się nie zaciągnęli. W pamiętniku swoim zapisała:
„Uczynił to, co i jabym uczyniła, gdybym była chłopcem“.
Na pewno myślala tak, jak pisała. Gdyby była chłopcem, poszłaby również! Na ten temat nie miała żadnych wątpliwości.
Zastanawiała się nad tem, czy bardzo podłe było z jej strony uczucie radości, że Władek nie jest jeszcze zupełnie zdrów i nie może pójść do wojska.
„Nie przeżyłabym tego, gdyby Władzio się zaciągnął,“ pisała. „Bardzo kocham Jima, ale Władek jest dla mnie czemś więcej, najukochańszą istotą na świecie i na pewno umarłabym, gdyby poszedł. Zdaje się być taki zmieniony w ostatnich dniach. Prawie, że nie rozmawia ze mną. Sądzę, że chciałby pójść i źle się czuje, że to jest niemożliwe. Nie odprowadził nawet Jima i Jurka. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Zuzanny, gdy Jim przyjechał do domu w mundurze. Skrzywiła się dziwnie i uczyniła taki grymas, jakby miała płakać.
— Wyglądasz prawie, jak dorosły mężczyzna, Jim, — powiedziała tylko.
Jim zaśmiał się. Wiedział, że Zuzanna zawsze traktuje go, jak dziecko.
„Wszyscy byli zajęci, oprócz mnie, a chciałabym mieć coś do roboty, chociaż nie wiem, co to by być mogło. Mama, Nan i Di są ciągle zajęte, a ja spaceruję po domu, jak samotny duch. Najbardziej boli mnie to, że mama i Nan uśmiechają się, choć w gruncie rzeczy w oczach mają łzy. W oczach mamy nie widać już tych dawnych ogników. Mam wrażenie, że i ja nie powinnam teraz śmiać się, że mój śmiech jest okrucieństwem. A tak trudno wstrzymać mi się od śmiechu, chociaż Jim idzie do wojska. Ale wówczas nawet, gdy śmieję się nie jestem wesoła, jak byłam dawniej. Istnieje coś, co mnie boli, szczególnie wówczas, gdy budzę się w nocy. Wtedy płaczę, bo lękam się, że Lord Kitchener ma słuszność, że wojna potrwa kilka lat i że może Jim... ale nie, nie napiszę tego. Gdybym napisała to jeszcze mogłoby się stać naprawdę. Któregoś dnia Nan powiedziała:
„Nie może już być u nas tak, jak było przedtem.
„Uczułam dziwny bunt. Dlaczego nie może być tak samo znowu, gdy wszystko minie i Jim i Jurek wrócą z wojska? Będziemy wszyscy szczęśliwi i weseli, a te dni straszne wydadzą nam się tylko przykrym snem.
„Przybycie poczty jest najważniejszą chwilą dnia. Ojciec chwyta gazetę, czego nigdy przedtem nie robił, a cała rodzina otacza go, czytając zdaleka nagłówki podawanych wiadomości. Zuzanna twierdzi, że nie wierzy gazetom, lecz zawsze podchodzi do drzwi kuchni, przysłuchując się, a potem odchodzi, kiwając głową. Jest strasznie zagniewana ostatnio, lecz gotuje wszystkie te potrawy, które Jim lubi najbardziej i nie czyni awantur, gdy zastaje Wtorka na swem łóżku w alkowie, na kołdrze haftowanej jeszcze przez panią Małgorzatę Lynde.
„Wszechmocny tylko wie, gdzie twój pan będzie spoczywał ty biedne nieme stworzenie, — mówiła zdejmując go delikatnie z łóżka.
„Nigdy w ten sposób nie zwracała się do Doca. Mówi, że gdy zobaczyła Jima w mundurze, Doc odrazu zmienił się w Mr. Hyde‘a i dopiero wówczas okazał się takim, jakim jest w istocie. Zuzanna jest strasznie zabawna, ale poczciwa z niej staruszka. Shirley powiada, że jest ona półaniołem, a ta druga połowa, to dobra kucharka. Ale Shirley jest jedynym z nas wszystkich, którego Zuzanna nie łaje.
„Flora Meredith jest nadzwyczajna. Mam wrażenie, że ona i Jim są naprawdę zaręczeni. Flora chodzi po domu z błyszczącemi oczami, lecz uśmiech jej jest jakiś dziwny, taki sam, jak uśmiech mamy. Wątpię, czy ja potrafiłabym być taka dzielna, gdybym miała narzeczonego, który poszedł na wojnę. Przykro jest jeżeli się ma na wojnie brata. Bolcio Meredith płacze całemi nocami, jak mówi pani Meredith, gdy słyszy, że Jim i Jurek poszli do wojska. Chciałby wiedzieć, czy „KK“, to znaczy „Król Królów“. Strasznie miły z niego dzieciak. Ogromnie go kocham, chociaż naogół dzieci nie lubię. Wcale nie lubię dzieci, a jak przyznaję się do tego, to ludzie patrzą na mnie, jakbym palnęła jakieś wielkie głupstwo. Nie lubię i koniec, jestem szczera. Mogę patrzeć na ładne czyste dziecko, siedzące u kogoś na ręku, ale wolę go nie dotykać, bo nie mam do tego żadnego pociągu. Gertruda Oliver powiada, że ona czuje to samo. (Gertruda jest najbardziej szczerą osobą, jaką znam. Ona nigdy nie udaje). Twierdzi, że dzieci męczą ją, a gdy są już takie duże, że umieją mówić, to przecież przestają być dziećmi. Mama, Nan i Di szalenie lubią dzieci i uważają mnie za anormalną dlatego, że ich nie lubię.
„Krzysztofa nie widziałam od owej nocy podczas balu. Był tutaj pewnego wieczoru po powrocie Jima, ale mnie wtedy w domu nie było. Wątpię, czy wspominał o mnie wogóle, bo nikt mi o tem nic nie mówił, a ja oczywiście nie pytałam. Wcale nie dbam o niego. To wszystko w tej chwili nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Najważniejsze jest to, że Jim zapisał się na ochotnika do służby czynnej i za kilka dni ma pojechać do Valcartier. Mój wielki, wspaniały brat Jim! Och, jaka ja jestem z niego dumna!
„Przypuszczam, że Krzysztof teżby się zaciągnął, gdyby nie jego noga. Sądzę, że to jest przeznaczenie. Przecież Krzysztof jest jedynakiem i matka martwiłaby się bardzo, gdyby poszedł. Jedynacy nigdy nie powinni myśleć o wojsku!“
Władek wolnym krokiem szedł doliną z głową opuszczoną i założonemi wtył rękami. Ujrzawszy Rillę cofnął się, lecz po chwili skierował się w jej stronę.
— Rilla ma Rilla, o czem myślisz?
— Wszystko się tak zmieniło. Władziu, — rzekła Rilla w zamyśleniu. — Nawet ty... ty także jesteś zmieniony. Tydzień temu wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi... a... a teraz poprostu zupełnie się znaleźć nie mogę. Ginę w tym chaosie.
Władek usiadł na pobliskim kamieniu i ujął małą delikatną rączkę Rilli.
— Obawiam się, że nasz stary świat się skończył, Rillo. Stanęliśmy w obliczu tego faktu.
— Tak strasznie jest myśleć o Jimie, — szeptała Rilla. — Czasami zapominam na krótką chwilę, co to wszystko znaczy i czuję się dziwnie dumna... a potem przychodzi to na mnie znowu, jak zimny wiatr.
— Zazdroszczę Jimowi, — rzekł Władek ponuro.
— Zazdrościsz! Och, Władziu, ty... ty nie chciałbyś iść?
— Nie, — rzekł Władek, patrząc przed siebie na pobliską ukwiecioną łąkę, — nie, nie chciałbym iść. W tem właśnie całe zmartwienie. Rillo, ja się boję pójść. Jestem tchórzem.
— Nieprawda! — wybuchnęła Rilla z gniewem. — Każdyby się lękał. Mógłbyś przecież... mógłbyś zostać zabity.
— Nie zważałbym na to, gdyby to nie bolało, — wymamrotał Władek. — Wątpię, czy boję się śmierci samej... Boję się bólu, który jest przedtem... Umrzeć nie byłoby tak strasznie, ale cierpieć! Rillo, zawsze się bałem choroby, wiesz o tem. Nie mogę tego opanować... drżę na samą myśl, że jakaś kula mogłaby mnie ranić... że mógłbym stracić wzrok. Rillo, nie mogę nawet myśleć o tem. Być ślepym... nie widzieć świata... nie widzieć księżyca nad przystanią Czterech Wiatrów... gwiazd, mrugających z poza drzew... połysku wody w zatoce. Powinienem pójść... powinienem mieć tę ochotę, lecz nie mam. Nienawidzę myśli o tem i wstydzę się... strasznie się wstydzę.
— Ależ, Władziu, przecież i tak nie mógłbyś pójść, — rzekła Rilla z żalem. Przejęta była nowym strachem, że Władek jednak zdecyduje się zaciągnąć do wojska. — Nie jesteś jeszcze zupełnie zdrowy.
— Owszem, jestem. Czuję się zupełnie dobrze. Wiem doskonale, że zdam egzaminy. Wszyscy myślą, że nie jestem jeszcze dość silny, a ja się osłaniam tem mniemaniem. Chciałbym... chciałbym być dziewczyną, — zakończył Władek z wybuchem namiętnej goryczy.
— Nawet, gdybyś był zupełnie zdrowy, to i takbyś nie poszedł, — szlochała Rilla. — Coby mama zrobiła? Ona i tak strasznie się martwi o Jima. Nie przeżyłaby tego, gdybyście obydwaj poszli.
— Och, nie martw się, nie pójdę. Powiadam ci, że się boję... boję. Sam nie chcę myśleć o tem. Tobie jednej o tem mówię, nikomubym się nie zwierzył. Nawet Nan i Di na pewnoby mnie nie zrozumiały. Nienawidzę tego wszystkiego, strachu, bólu i okrucieństwa. Wojna nie jest paradą pięknych uniformów. Wszystko, co czytałem o wojnie przejmowało mnie wstrętem. Leżę w nocy z otwartemi oczami i widzę te wszystkie okropności, widzę krew, walkę i całą ohydę tego wszystkiego. Jestem poprostu chory, myśląc o tem, myśląc, że mógłbym naprzykład zanurzyć bagnet w piersi innego żołnierza. — Władek zadrżał przy tych słowach — Myślę o tych wszystkich rzeczach i jestem pewien, że Jim i Jurek nigdy o nich nie myślą. Śmieją się i mówią o „zniszczeniu Hunnów“! Poprostu szaleję, patrząc na ich mundury. A oni myślą, że przykro mi jest dlatego, że pójść nie mogę.
Władek zaśmiał się z goryczą, nie jest rzeczą przyjemną czuć się samemu tchórzem. Rilla otoczyła ramionami jego szyję. Była taka szczęśliwa, że on nie pójdzie, bo jeszcze przed sekundą myśl o tem przejmowała ją lękiem. I tak przyjemnie było posiadać zupełne zaufanie Władka, który opowiadał jej o takich rzeczach, o jakich nigdyby nie mówił nawet Di. Nie czuła się już teraz taka samotna i nikomu niepotrzebna.
— Nie gardzisz mną, Rilla ma Rilla? — zapytał Władek w zamyśleniu. Widocznie zależało mu na tem, aby Rilla nim nie pogardzała, może zależało mu nawet więcej, niż gdyby gardziła nim Di. Dopiero teraz zorientował się, jak bardzo kochał swą siostrzyczkę, jak bardzo lubił jej rozumne oczy i smutną dziewczęcą twarz.
— Nie, Władziu. Przecież setki ludzi myśli tak samo, jak ty. Znasz ten wiersz Szekspira, w którym mówi: „Odważnym człowiekiem nie jest ten, kto nie odczuwa strachu“.
— Nie, ale jest ten „którego szlachetna dusza swój strach pokonuje“. Ja nie czynię tego. Nie możemy pochwalać tego, Rillo. Jestem tchórzem.
— Nieprawda. Pamiętasz, jak dzielnie walczyłeś przed paru laty z Danem Reese?
— Jeden dowód odwagi nie starczy na całe życie.
— Władziu, słyszałam raz, jak ojciec mówił, że najbardziej się martwi o to, iż ty posiadasz taką wrażliwą naturę i żywą wyobraźnię. Teraz dopiero rozumiem, co miał na myśli. Otóż ty wyczuwasz rzeczy, zanim jeszcze one przychodzą, wyczuwasz je sam, jeżeli nie możesz im się oprzeć, schodzisz z drogi. Nie potrafię wytłumaczyć tego dokładnie, ale doskonale rozumiem samo znaczenie. W każdym razie nie jest to nic takiego, czegoby należało się wstydzić. Gdy ty i Jim poparzyliście sobie ręce jak zapaliła się trawa na pagórku, dwa lata temu, to Jim więcej narzekał na ból, niż ty. A na tę obrzydliwą wojnę to i bez ciebie dosyć chłopców pójdzie, zresztą ona nie będzie trwała długo.
— Chciałbym w to wierzyć. Ale nadeszła pora kolacji, Rillo. Chodźmy lepiej, chociaż ja i tak nic jeść nie będę.
— Ja także nic do ust nie wezmę. Pozwól mi tu z sobą zostać, Władziu. Tak przyjemnie z kimś pogadać o tem wszystkiem. Oni wszyscy myślą, że ja jeszcze jestem dzieckiem i nic nie rozumiem.
Siedzieli więc tak we dwoje w starej dolinie, do chwili, kiedy zabłysła pierwsza gwiazda na niebie i gdy zmrok począł otaczać swemi ramionami wszystko wokoło. Był to jeden z tych wieczorów, które Rilla zaliczała do najprzyjemniejszych w swem życiu. Po raz pierwszy wówczas Władek rozmawiał z nią nie jak z dzieckiem, tylko, jak z kobietą dorosłą. Uspokajali i wspomagali się wzajemnie. Władek przy końcu tego wieczoru doszedł do wniosku, że wojna nie była tak straszna, a Rilla odczuwała niezwykłe zadowolenie mogąc go pocieszyć. Była jednak komuś potrzebna na świecie.
Gdy wrócili na Złoty Brzeg zastali gości siedzących na werandzie. Z plebanji przyszli państwo Meredith, a z odległej farmy państwo Douglas. Kuzynka Zofja była również i siedziała w drzwiach jadalni razem z Zuzanną. Pani Blythe, Nan i Di nie było w domu, lecz był za to dr. Blythe i dr. Jekyll, który zajął swe zwykle miejsce, na górnym stopniu werandy. Oczywiście wszyscy rozmawiali o wojnie z wyjątkiem dr. Jekylla, który posiadał własne zmartwienia i spoglądał w przestrzeń z taką zadumą, jak tylko koty to potrafią. W ostatnich dniach, gdy się zebrało dwoje ludzi, to musieli koniecznie rozmawiać o wojnie, a stary Hieronim Sandy z za Portu mówił o niej nawet sam ze sobą, nie pozostawiając suchej nitki na Kaiserze. Władek wymknął się szybko, nie chcąc, aby go dostrzeżono, Rilla zaś siadła na schodkach werandy, wdychając zapach kwiatów, płynący z ogrodu. Wieczór był chłodny, księżycowy i spokojny. Czuła się dzisiaj o wiele szczęśliwsza, niż podczas dni ostatnich. Nie męczyła jej już myśl, że Władek zaciągnie się do wojska.
— Sambym poszedł, gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, — krzyczał Norman Douglas. Norman zawsze krzyczał w chwilach podniecenia. — Dopiero pokazałbym Kaiserowi! Czy nie mówiłem zawsze, że to jest piekło? Oczywiście, że piekło tuzin piekieł, setki piekieł, wszędzie, gdzie dosięgnie ręka Kaisera.
— Wiedziałam, że ta wojna wybuchnie, — rzekła pani Normanowa z triumfem. — Wiedziałam, że szybko nastąpi. Mogłabym powiedzieć tym wszystkim głupim Anglikom, co ich czeka. Mówiłam ci, Johnie Meredith, jeszcze kilka lat temu, co nam szykuje Kaiser, a tyś nie chciał wierzyć. Twierdziłeś, że wojny już nie będzie. I kto miał rację? Ty, czy ja? Powiedz?
— Miałaś rację, przyznaję, — rzekł pan Meredith.
— Teraz za późno jest przyznawać, — zawołała pani Normanowa, potrząsając głową, jakby chciała pouczyć Johna Mereditha, że gdyby przyznał jej słuszność wcześniej, to na pewnoby wojny wcale nie było.
— Dzięki Bogu, flota angielska jest przygotowana, — wtrącił doktór.
— Całe szczęście, — potaknęła pani Normanowa. — Anglicy przygotowywali się oddawna.
— A jednak znaleźli się w bardzo przykrej sytuacji, — dorzuciła kuzynka Zofja ze smutkiem. — Nie chcę prorokować, ale bardzo się boję.
— Ktoś mógłby przypuścić, że Anglja przegrała już wojnę, moja Zofjo, — zawołała Zuzanna. — Poglądy twoje nigdy nie zgadzają się z moimi. Według mnie flota angielska pobije Niemcy na kwaśne jabłko i wyjdziemy z tej całej wojny bez szwanku.
Zuzanna wypowiedziała te słowa, jakby chciała raczej siebie, niż innych przekonać. Posiadała własny zapas domowej filozofji, którą kierowała się w życiu, lecz nie przejmowała się specjalnie opowiadaniami o zdarzeniach dni ostatnich. Bo cóż przyzwoita, ciężko pracująca, prezbiterjańska stara panna z Glen St. Mary mogła mieć wspólnego z wojną, która się toczyła w odległości tysiąca mil? Zuzanna czuła, że wojna ta nie może pod żadnym względem zaważyć na jej losach.
— Armja angielska usadzi Niemców, — wrzeszczał Norman. — Zaczekajmy tylko, aż wyjdzie do pierwszej linji frontu, wówczas Kaiser zrozumie, że wojna jest czemś innem od galowej parady w Berlinie.
— Anglja nie ma wielkiej armji. — rzekła pani Normanowa z pastorem. — Nie patrz tak na mnie, Norman. Twoje spojrzenie nie stworzy żołnierzy. Sto tysięcy ludzi jest niczem w porównaniu z milionami Niemców. To będzie dla nich poprostu jeden łyk.
— Ale, jak będą chcieli ich połknąć, to się udławią, — zawołał Norman ze złośliwym uśmiechem. — Niemcy połamią sobie na nich zęby. Przyznasz chyba, że jeden żołnierz angielski starczy za dziesięciu cudzoziemców. Sam dałbym sobie radę z tuzinem wrogów, gdyby nawet ręce mi związano.
— Słyszałam, — wtrąciła znów Zuzanna, — że stary pan Pryor nie wierzy w tę wojnę. Podobno twierdzi, że Anglja przystąpiła do wojny tylko dlatego, że zazdrościła Niemcom, ale w gruncie rzeczy wcale się nie troszczy o to, co się z Belgją stanie.
— Nie do uwierzenia, żeby dorosły człowiek mógł wypowiadać takie brednie, — zawołał Norman. — Nie słyszałem coprawda, jak mówił o tem, ale gdybym słyszał, „Księżycowy Brodacz“ popamiętałby mnie na całe życie. Moja sympatyczna krewna, Kitty Alec także coś mówiła na ten temat. Całe szczęście, że nie do mnie. Ludzie wiedzą, że w mojej obecności nie można prowadzić takich idiotycznych rozmów. Na pewno kości jej ucierpiałyby na tem bardzo, gdybym podobne słowa usłyszał.
— Lękam się, że ta wojna zesłana została jako kara za nasze grzechy, — rzekła kuzynka Zofja, załamując ręce, a potem rozpościerając je uroczyście na brzuchu. — Świat jest podły, a czasy coraz gorsze.
— Siedzący tutaj pastor jest, zdaje się, tego samego zdania, — ironizował Norman. — Prawda, pastorze? Zdaje się, że ten mniejwięcej temat poruszyłeś w swojem ostatniem kazaniu: „Bez przelewu krwi nie istnieje odpuszczenie grzechów“. Ja tam nie zgadzam się z tobą i chciałem wbiec na ambonę, aby ci zaprzeczyć, tylko, że Helena mnie powstrzymała. Nie przeszkadzam już pastorom w kazaniu od chwili, gdy się ożeniłem.
— Bez przelewu krwi nie może zajść żadna zmiana, — rzekł pan Meredith swoim łagodnym sennym głosem, który tak ujmował jego słuchaczy. — Wszystko, jak mi się zdaje, ponieść musi jakieś poświęcenie. Nasza rasa znaczyła każdy swój krok dotkliwym bólem i krwią, a teraz cały potok tej krwi zaleje świat. Nie, pani Crawford, nie sądzę, żeby wojna była zesłana jako kara za nasze grzechy. Jest ona raczej podatkiem, który musi spłacić ludzkość, podatkiem za lepsze czasy, których my może nie dożyjemy, ale dożyją tych czasów nasze dzieci.
— A gdyby Jurek został zabity, czy mówiłbyś tak samo? — indagował Norman, który zazwyczaj nie owijał niczego w bawełnę i nie liczył się z uczuciami ludzkiemi. — Nie gniewaj się na mnie, Heleno. Chciałem się tylko przekonać, czy pastor istotnie tak myśli, jak mówi.
Twarz pana Mereditha zasępiła się. Przeżywał straszne męki owej nocy, gdy Jim i Jurek pojechali do miasta. Mimo to jednak odpowiedział spokojnie.
— Cokolwiekbym czuł wtedy, nie zmieni to mojej wiary, mojej pewności, że kraj, którego synowie gotowi są poświęcić własne życie, zdobędzie nowe szczęście dzięki ich poświęceniu.
— Więc wierzysz w to, pastorze. Ja tam zawsze mogę powiedzieć to, co myślę. Posiadam już taki dar od urodzenia. Dlatego pewnie zawsze toczyłem wojnę z wszystkiemi pastorami! Co do ciebie to nigdy mi się nie zdarzyło zauważyć, abyś mówił to, czego nie myślisz. I dlatego chodzę znowu do kościoła. Ale teraz wpadnę na chwilę do Adolfa Crawforda. Zostańcie z Bogiem.
— Stary poganin! — mruknęła Zuzanna, gdy Norman wyszedł. Nie troszczyła się o to, czy Helena Douglas słyszała jej słowa. Zuzanna częstokroć zastanawiała się nad tem, dlaczego jakiś piorun z nieba nie trafi Normana Douglasa wówczas, gdy napastuje on księży. Najdziwniejszą rzeczą było to, że pan Meredith naprawdę szczerze lubił swego szwagra.
Rilla wołałaby, aby mówiono o czemś innem, nie o wojnie. Od tygodnia nie słyszała innego tematu i ciągłemi rozmowami o wojnie była już nieco zmęczona. Teraz, kiedy opuścił ją lęk, że Władek zechce zaciągnąć się do wojska, rozmowa o wojnie zaczynała ją naprawdę niecierpliwić. Z głębokiem westchnieniem pocieszała się w duchu, że rozmowy te potrwają jeszcze najwyżej trzy, cztery miesiące.