Rob-Roy/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  VI.
Idą już, idą! zabrzmiał odgłos w sali;
Tłoczą się... weszli... widoku jedyny!
Wszyscy, jak pawie, wspaniale stąpali,
Głowy do góry, i nadęte miny.
Pernose.

Jeżeli baron Hildebrand Osbaldyston nie pośpieszył na powitanie synowca, o którego przybyciu już dawno wiedzieć musiał; to nie bez ważnych powodów:
— Bardzo mi przykro, — rzekł wstrząsając mi silnie rękę, że cię wcześniéj przyjąć nic mogłem, mój synowcze; ale trzeba przedewszystkiém kazać psy nakarmić i zapędzić do psiarni. — Rad jestem, żeś przybył, — oto są twoi bracia stryjeczni: Percy, Thorncliff, John, Dick, Wilfred, i.... poczekajno... gdzież jest Rashleigh? ustąpże się Thorncliffie, zasłaniasz brata Rashleigha. Nakoniec ojciec twój przypomniał sobie o dawnéj przodków siedzibie i o starym baronie, lepiéj późno, jak nigdy; powtarzam, że rad jestem chłopcze z przybycia twego; ale dość już tych grzeczności. Gdzież jest moja Diana?.... oto właśnie przychodzi, to jest krewna nasza, córka brata mojéj żony; najpiękniejsza z naszych dziewic; drugiéj takiéj nie znajdziesz w całéj okolicy. — No! a teraz siadajmy do stołu.
Żebyś powziął wyobrażenie o osobie, któréj rozmowę przytoczyłem, wystaw sobie Treshamie mężczyznę, mającego około lat sześćdziesiąt, przybranego w strój myśliwski, którego niegdyś sute hafty poczerniały na jesiennych słotach. — Baron Hildebrand w młodości swojéj służył wojskowo i bywał u dworu; znajdował się pod Hunslow-Heath, i zapewne dla tego, że wyznawał wiarę katolicką, pasował go na rycerza nieszczęśliwy Jakób II. Lecz owa pamiętna crisis, która strąciła z tronu protektora jego, położyła koniec wszelkim marzeniom o przyszłéj sławie i znaczeniu; wrócił więc do domu i odtąd nigdzie już nie wyruszył; nie zardzewiał jednak zupełnie na wsi; polor świata błyszczał jeszcze za nim cokolwiek wydawał się między synami swymi, jak pełna rysów wprawdzie i mchem obrosła Koryncka kolumna, pośród nieforemnych i chropowatych głazów starożytnéj Druidów świątyni. Wszyscy bracia, wyjąwszy Resleigha, jeden w drugiego ogromni, pleczyści, i dość przystojnéj twarzy, lubo bez żadnego wyrazu; zdawało się, iż nie posiadają ani niebieskiego ognia Prometeusza, ani tych powierzchownych darów wychowania, które w oświeconém towarzystwie często zastępują umysłowe zdolności, — najważniejszym ich przymiotem była nieprzerwana wesołość, a jedynym celem życia i wszelkich usiłowań, nabycie coraz większéj zręczności w rozmaitych męskich zabawach. Słowem, Percival, Thorncliff, John, Rychard i Wilfred Osbaldystonowie, olbrzymiéj postaci, mogliby służyć poetom za wzór bajecznych Gyasów i Kloantów.
Spojrzawszy jednak na najmłodszego brata, Rasleigha, zdawało mi się, że natura znużona niezwykłą sobie jednostajnością utworów, wyryła na nim uderzającą sprzeczność ciała i umysłu, nietylko z resztą rodziny, ale ze wszystkiemi ludźmi, jakich w ciągu życia mego widziałem. Kiedy Percy, Thorncliff, et Kompania zbliżali się ku mnie, kiwając głową, wykrzywiając gębę zamiast uśmiéchu, i podając mi bardziéj ramię niż rękę, w miarę jak ojciec każdego z nich wywoływał; Rasleigh wyszedł naprzód, i powitał mię jako człowiek dobrze wychowany. Powiérzchowność jego, jak powiedziałem, nie była powabną; szczupły, małego wzrostu, a przytém zgarbiony, wyglądał jak Pigmejczyk przy braciach. Przez jakiś przypadek w dzieciństwie ochromiał tak mocno, iż rozumiano, że nie będzie mógł być księdzem; — wiadomo bowiem, że kościół katolicki nie przypuszcza do grona swego, mających jakąkolwiek wadę budowy ciała, — inni jednak, przypisując tę ułomność nałogowi tylko, utrzymywali, że Rashleigh może być duchownym.
Rysy twarzy Rashleigha miały coś takiego, iż raz na nie spojrzawszy, niepodobna je było zapomnieć; mimowolnie cisnęły się na myśl, jak owe smutne obrazy chorób i kalectwa, na które częstokroć, acz z przykrością i odrazą nawet, lubimy poglądać. Wszakże rysy te, chociaż niekształtne, nie były jednak pospolite; szczególniéj oczy czarne i gęste brwi ożywiały postać Rashleigha; ale właśnie w tych oczach malował się trudny do opisania wyraz zdradliwéj złośliwości, a nawet wściekłego zapału, ilekroć był w gniewie. Wyraz ten każdy łatwo mógł dostrzédz; a natura uczyniła go tak wydatnym, może dla téj saméj przyczyny, dla któréj najzajadliwszemu z gadów przydała grzechotkę. W nagrodę tak rażącéj powierzchowności, Rashleigh otrzymał głos nadzwyczajnie przyjemny i melodyjny, któremu wymowne usta nowego przydawały wdzięku, a zaledwo się do mnie odezwał, wnet mi na myśl przyszły tak prawdziwe słowa Djany, że mógł być pewny serca każdéj kobiéty, pozbawionéj wzroku. — Gdyśmy siadali do stołu, chciał się umieścić przy mnie; ale miss Vernon, do któréj z prawa należała rola gospodyni, wyznaczyła mi miejsce między sobą i Thorncliffem, które, jak się możesz domyślić, chętnie przyjąłem.
— Chciałam, — rzekła, — swobodnie rozmawiać z panem, i dla tego posadziłam go przy Thorncliffie, będziemy za nim jak za ścianą; a ponieważ jestem najdawniejszą pańską znajomą z całéj téj zacnéj familii, mam więc prawo zapytać, co o nas wszystkich rozumiész.
— Jakżebym mógł pani odpowiedzieć na to zapytanie, zaledwie tu przybywszy?
— O! nie trzeba długiego czasu, żeby nas poznać: są wprawdzie małe odcienia różniące członków naszéj rodziny, na odkrycie których potrzeba nieco wprawniejszego oka; lecz cały rodzaj (jak nazywają podobno naturaliści) łatwo daje się zdeterminować.
— A więc zdaje mi się, że starsi bracia niewiele się różnią od siebie.
— Prawda, każdy z nich ma przymioty strzelca, opoja, masztalérza, boksera i niedołęgi: ale ponieważ, jak mówią, na jedném drzewie nie ma dwóch liści zupełnie sobie podobnych; ciekawém byłoby dla filozofa odkrycie, w jakim stosunku te drogie piérwiastki pomieszane są w każdém individuum.
— Raczże mi powiedziéć, piękna kuzynko: jakie jest jéj zdanie?
— O! bardzo chętnie. Percy, syn najstarszy, zakrawa więcéj na opoja, jak na strzelca, masztalérza, boksera i niedołęgę; kochany mój Thorncliff, więcéj na boksera, jak na opoja, strzelca, niedołęgę i masztalerza. John, co dzień i noc w lesie siedzi, wygląda raczéj na strzelca, jak na masztalérza i t. d. Dick, który dniem i nocą leci o mil pięćdziesiąt na konne wyścigi, podobniejszy do masztalerza; nakoniec poczciwy Wilfred, co trzech przeliczyć nie umié, zasługuje przed innymi na tytuł niedołęgi.
— Ciekawa prawdziwie kolekcja! a baron Hldebrand nie zajmież w niéj właściwego miejsca?
— Nie! kocham i poważam stryja mego, i nawzajem pewna jestem jego przywiązania; zostawuję więc sąd o nim własnéj pana uwadze.
— Przecież! — pomyślałem sobie, — przynajmniéj stryja oszczędza. — Ktoby się spodziéwał, że tak młode i piękne stworzenie jest tak uszczypliwe?
— Ręczę, że w téj chwili pomyśleliście o mnie, — rzekła Djana, rzucając bystrym wzrokiem, jakby nim serce moje przeniknąć chciała.
— Prawda, — odpowiedziałem nieco zmieszany; potem chcąc nadać grzeczniejszy obrót nierozmyślnemu wyznaniu, — jakżebym mógł, — rzekłem, — myślić o kim innym, zajmując tak szczęśliwe miejsce?
Lekki uśmiéch pogardy, jéj tylko właściwy, był moją zapłatą.
— Ostrzegam was po raz ostatni, panie Osbaldyston, że kto prawi mi podobne pochlebstwa, napróżno czas traci: nie trwoń skarbów, które tém są w ustach młodzika wędrującego po kraju naszym, — czém wstążki, paciorki, lusterka, w ręku żeglarza chcącego oswoić dzikich mieszkańców odludnéj jakiéj wyspy. Przydadzą się wam może przy kim innym; na mnie, nie zrobią żadnego wrażenia; znam się na ich prawdziwéj wartości.
Zawstydzony, spuściłem oczy nie mogąc ani słowa przemówić.
— Patrząc teraz na pana, — odezwała się ta dziwna osoba tonem zwykłéj lekkości, — przypominam sobie bajkę o owym kupcu, który przyszedłszy na targ z workiem pełnym złota, osłupiał, gdy, chcąc płacić za towar, zamiast pieniędzy, wyjął potłuczone skorupy — na jedno moje słowo, runął gmach starannie ułożonych przez pana komplementów. Ale zapomnijmy już o tém panie Osbaldyston, pewna jestem, że potraficie rozmawiać bez tych słodziuchnych słówek, które każdy młody człowiek za powinność recytuje z pamięci przed biedną kobiétą, dla tego tylko, że ona nosi jedwab i gazę, a on sukno i bogate hafty. Staraj się zapomnieć o płci mojéj nieszczęsnéj, nazwij mię Tomaszem Vernon, jeśli chcesz; ale mów ze mną jak z przyjacielem; nie uwierzysz pan, jak mu wdzięczną będę.
— Jakże jestem szczęśliwy, — rzekłem, — że...
— Więc znowu! — przerwała miss Vernon kładąc palec na ustach, — ani cienia komplementu nie zniosę. A teraz, jak tylko pan spełnisz kielich, który stryj mój podaje, powiem co o mnie myślisz.
Jako posłuszny synowiec, musiałem odpowiedziéć wezwaniu. Rozmowa ogólna zaczęła się znowu z hałasem, powiększanym brzękiem nożów i grabek; a Thorncliff i Dickson siedząc z obu stron nad talérzami z górą nałożonemi, oddzielali nas, nakształt dwóch parawanów, od reszty towarzystwa tak dalece, że mogliśmy spokojnie prowadzić dalszą rozmowę.
— A teraz, — rzekłem, — pozwól pani abym cię zapytał co o niéj myślę? — potrafiłbym sam na to odpowiedzieć; lecz wiem, że żadna z ust moich pochwała przyjętą nie będzie.
— Obejdę się bez cudzéj pomocy; — sztuka czarodziejska nie jest mi zupełnie obcą, i dość mi spójrzyć na kogo, abym wiedziała, co się dzieje w jego głowie i sercu. Powiem więc, że masz mnie za dziwne jakieś stworzenie, trochę zalotne, — bardzo płoche, — i chcące ściągnąć uwagę, w braku właściwszych płci swojéj przymiotów, przez nadzwyczajność w postępowaniu i w mowie. — Myślisz nawet może, że już mam plan gotowy ułudzenia pana: jeżeli tak jest; żal mi, że jego miłość własną obrażę; ale się mylisz, z tą samą otwartością mówiłabym i do ojca pańskiego, gdybym była pewną, że mię zrozumié. Zamknięta w tym zaczarowanym zamku, jak Szanszo Pansza w górach Sierra-Morena, nie mam do kogo przemówić i słowa; ale za to, jak tylko mam sposobność, wynagradzam sobie, ile mogę, długie milczenie. Z tém wszystkiém nie dowiedziałbyś się odemnie tylu ciekawych o rodzinie swojéj szczegółów; gdyby czyjkolwiek sąd o tém, co o niéj myślę, lub mówię, nie był zupełnie dla mnie obojętny.
— Bardzo mi przykro, że serce miss Vernon nie zna litości! Nie chcesz pani ani na chwilę zostawić mię w szczęśliwym błędzie, że zaufanie twoje winienem szczególnym dla siebie względom; — cóżkolwiekbądź, przyjmuje z wdzięcznością. Ale dla czegóż w tym szacownym zbiorze familijnych obrazów, nie widzę jeszcze dotąd rysów Rashleigha.
Zdawało mi się, że zadrżała mimowolnie, słysząc to imię:
— Ani słowa o Rashleighu! — przerwała prędko i cichszym jak dotąd tonem. — Ucho jego jest tak czułe, ilekroć o nim kto mówi, że usłyszałby nas niezawodnie, nawet przez ten wór ogromny nadziany szynką i pasztetem; — to mówiąc rzuciła okiem na Thorncliffa.
— Być może, — odpowiedziałem, — ale w téj chwili ostrożność byłaby zbyteczną, bo już go nie ma przy stole.
— To jeszcze nie dosyć; usłuchaj pan mojéj rady; i nim zaczniesz mówić o Rashleighu, wstąp wprzód na Otterskop, zkąd naokoło o mil pięć widać wszystko jak na dłoni: tam dopiéro możesz odezwać się po cichu, a i tak jeszcze nie ręczę, czy ten ptak co krąży w powietrzu, nie przeniósł mu każdego słowa któreś wymówił. Rashleigh był moim nauczycielem przez lat cztery, ale teraz krzywo na siebie patrzymy, i oboje niecierpliwie wyglądamy momentu rozłączenia.
— To więc Rashleigh opuszcza Osbaldyston-Hall?
— Za kilka dni; — alboż pan o tém nie wiedziałeś? Pokazuje się, że ojciec pana lepiéj dotrzymuje sekretu, jak baron Hildebrand. Rzecz się tak ma, — skoro stryj mój dowiedział się, że tu na niejaki czas masz przybyć, i że ojciec wasz żąda, aby jeden z pełnych nadziei jego synowców zajął miejsce, któreś pan przez swój upór utracił; — złożył natychmiast walną radę, na którą wezwał całą rodzinę, wszystkich domowników, nie wyłączając piwniczego, szafarza i łowczego. Szanowne to zgromadzenie parów i piérwszych urzędników dworu, nie dla tego się zebrało, aby postanowić, który z braci ma być zastępcą waszym, bo oprócz Rashleigha żaden z nich podobno do dziesięciu przeliczyć nie umié; lecz aby gruntownie rozważyć, czy godzi się Rasleighowi zamienić duchowne ubóstwo na dostatki światowe; i możesz mi wierzyć, że nie bez trudności zgodzono się na tak poniżającą zmianę.
— Pojmuję te skrupuły; ale radbym wiedziéć, co je potrafiło przełamać?
— Oto powszechne życzenie, aby się jak najprędzéj pozbyć Rashleigha. Chociaż najmłodszy z rodzeństwa, potrafił jednak, nie wiem jakim sposobem opanować umysły wszystkich tak dalece, że, lubo każdy czuje nad sobą jego twardą rękę, żaden jéj przecież odepchnąć nie śmié. Ten co woli jego oprzéć się zechce, pożałuje, nim rok upłynie; a bardziéj jeszcze żałować będzie ten, który mu ważną jakąś przysługę wyświadczy.
— A więc, — rzekłem z uśmiechem, — muszę się miéć na ostrożności, będąc mimowolnie przyczyną korzystnéj zmiany w jego położeniu.
— Zapewne że tak, i czy ta zmiana wyjdzie mu na dobre, czy na złe, lękam się, żebyś pan wkrótce nie odniósł zasłużonéj kary. — Ale przynoszą już widzę sér i rzodkiew: ostatnie danie, po którém nastąpią huczne wiwaty za króla i wiarę: jest to hasło odwrotu dla dam i kapelanów; hasło, któremu muszę być posłuszną, będąc tu jedynym reprezentantem całego niewieściego rodu.
To mówiąc wstała śpiesznie i odeszła. — Długo nie mogłem wyjść z zadziwienia nad jéj złośliwym dowcipem i śmiałą otwartością, ożywionych wyrazem pełnéj wdzięków twarzy? Łatwo się domyśléć, że jakkolwiek wydała mi się dziwną i nadzwyczajną, z tém wszystkiém zaledwo dwadzieścia dwa lata liczący młodzieniec, nie mógł być zbyt surowym sędzią pięknéj ośmnastoletniéj dziewicy. Wyznać nawet muszę, iż zaufanie miss Vernon pochlebiało mojéj miłości własnej, i że mimo jéj ostrzeżenia, przez zarozumiałość wiekowi właściwą, nietylko przypisywałem to zaufanie, tak powierzchownym jako i wewnętrznym moim zaletom, ale nadto odkrycie w niéj umiejętności wyboru przyjaciela, dało mi jeszcze jeden powód więcéj do uwielbiania pięknéj kuzynki.
Po wyjściu Djany, zaczęły szybko krążyć butelki. Dzięki wychowaniu zagranicą, daleki byłem od niewstrzemięźliwości w napoju, o którą dziś jeszcze słusznie poniekąd obwiniają moich ziomków. Brzydziłem się gorszącą rozmową, która w ustach bliskich krewnych, tem nieznośniejszą mi się wydawała; — upatrzywszy więc zręczną chwilę, wymknąłem się tylnemi drzwiami, nie wiedząc wprawdzie dokąd prowadzą, ale nie mogąc już znieść dłużéj widoku ojca, oddającego się wśród własnych dzieci tak haniebnemu zbytkowi. — Spodziéwałem się, że mię ścigać będą, jako zbiega z pod chorągwi Bachusa, uciekałem więc co tchu na dół po kręconych schodach: ale usłyszawszy tuż za sobą stuk ogromnych butów i wołanie: łapaj, łapaj, tu, tu! pomiarkowałem, że za chwilę wpadnę im w ręce, jeżeli się nie wydobedę na przestronniejsze miejsce. Spostrzegłszy więc w ścianie otwór na ogród niezbyt wysoko od ziemi, rzuciłem się przezeń bez namysłu, — i lubo usłyszałem wkrótce słowa: „nie ma go, nie ma, uciékł!“ przeleciałem pędem jedną ulicę, potém drugą; aż nakoniec, przekonawszy się, że już mię nikt nie goni, zwolniłem stopniami bieg mój, a rozgrzany trunkiem i śpieszną ucieczką, z roskoszą oddychałem chłodném wieczorném powietrzem.
Przechodząc tu i owdzie, postrzegłem ogrodnika kończącego dzienną pracę, i zatrzymałem się przed nim na chwilę.
— Dobry wieczór, — rzekłem, — przyjacielu!
— Wieczór dobry, — odpowiedział nie podnosząc oczu, z akcentem północnego mieszkańca.
— Piękny czas, chwała Bogu!
— Niezły, — rzekł tonem obojętnym, jakim zwykle gospodarze i ogrodnicy mówią o najpiękniejszéj pogodzie; potém podniósłszy głowę, jakby chciał dowiedziéć się z kim rozmawia; uchylił pokornie szkocką czapeczkę, i zawołał:
— Co ja widzę! złotem haftowany szystokor, w naszym ogrodzie, i o téj jeszcze porze?
— Złotem haftowany... co?... powtórzcie raz jeszcze.
— Szystokor (Justaucorps); to jest kurteczka z przodu na jeden rzęd zapięta, taka jak macie na sobie. — Nasi paniczowie nigdy jéj nie zapinają, żeby miéć więcéj miejsca na bifsztyk i czerwone wino; — jeść i pić od rana do wieczora, to ich cała robota.
— W waszéj ojczyźnie przyjacielu, gdzie ciężko o kawałek chleba, trudno byłoby podobno pędzić takie życie.
— Bo to prawda! widać, że pan nigdy nie byłeś w Szkocyi. Na czémże u nas zbywa, proszę pana? — gdzie lepsze ryby, lepsze mięso, lepsze ptastwo, lepsze buraki, kapusta i inne ogrodowizny? — ale my żyjemy wstrzemięźliwie, jak Pan Bóg przykazał, wtenczas kiedy oni cały boży dzień przy stole siedzą, nawet w suche dni!... Sprowadzają ryby z Hartlepool, i Sunderland; — pstrągi, łososie, Bóg wié nie co; — pijatyka, zbytki! — piękny post, nie ma co mówić. A nabożeństwo ich! — biedne dusze! — ale co ja gadam; wielmożny pan pewno katolik jak i oni?
— Nie przyjacielu, prawdziwy presbiterijanin, z łaski Boga.
— Co ja słyszę? pozwólże pan. — Tu wyciągnął z kieszeni ogromną rogową tabakierkę, podał mi ją z uśmiechem prawdziwie braterskim.
Przyjąwszy to jego przyjacielskie poczęstowanie, zapytałem, czy oddawna służy w Osbaldiston Hallu?
— Będzie już temu blisko dwadzieścia i cztéry lata jak Andrzéj Fairservice siedzi tu, jak owi męczennicy Efezu, wystawieni na pożarcie dzikim zwierzętom. — Tak panie, dwadzieścia i cztéry lata; jak mnie pan żywego widzisz.
— Jeżeli więc wiara wasza i wstrzemięźliwość tak się nie zgadzają z rzymskim obrządkiem i gościnnością tych południowych mieszkańców, pocóż się skazujecie dobrowolnie na tę pokutę, i nie szukacie raczéj służby tam, gdzie mniéj jedzą, a lepiéj się modlą? — Pewny jestem, że przy waszych talentach znaleźlibyście ją wszędy, gdziebyście tylko zechcieli.
— Nie chcę ja się chwalić, — rzekł Andrzéj, spoziérając poważnie naokoło siebie, — ale kto terminował w Drepdajly, gdzie kapustę pod szkłem sadzą, musi cokolwiek znać się na ogrodnictwie. — Co zaś do służby, przyznam się panu, że już od dwudziestu cztérech lat chcę ją porzucić; ale jak przyjdzie termin, znajdzie się zawsze jakaś przeszkoda; to, — chce się zasiać; temu, — przypatrzéć się jak kwitnie; tego, — doczekać aż dojrzeje; i tak rok za rokiem mija, a człowiek jak był, tak i jest na miejscu. Ale już co na Gromniczną, kiedy Pan Bóg da dożyć, to pewno podziękuję; tylko że to od lat dwudziestu toż samo się mówi; a do tego, kiedy mam prawdę powiedziéć, nie łatwo teraz o miejsce; żeby to pan był łaskaw mnie polecić na jaką dobrą służbę, gdzieby to człowiek przecie ludzkiego kazania mógł wysłuchać w niedzielę, i porządny miał domek, i wolną paszę dla krówki, i ogródek, i przynajmniéj dziesięć funtów szterl. na rok, — i gdzieby żadna baba nie liczyła jabłek, jakie Pan Bóg urodzi; tobym wielmożnemu panu do śmierci był wdzięczny.
— Wybornie panie Andrzeju! to się nazywa przestawać na małém!... Ale uważam że nie jesteście przyjacielem kobiét.
— A! niech ich tam Pan Bóg kocha! to prawdziwy bicz na ogrodnika. Czy zima, czy lato, dawaj jabłka, dawaj brzoskwinie, dawaj morele; pokoju nie ma! To moje całe szczęście, że tu przecież człek wolny od téj zarazy; oprócz staréj Marty, żadnéj kobiéty w całym domu me znajdziesz; a i tę łatwo zaspokoić; przynieś tylko co niedziela kilka garści porzeczék dla tych bębnów jéj siostry, jak się zbiorą do ciotki na herbatę; daj kiedy niekiedy gruszkę po obiedzie, to i kontenta.
— Zapomnieliście jak widzę o młodéj waszéj pani.
— O jakiéj młodéj pani?
— O Miss Vernon, wszakże ona jest waszą panią.
— Co? Miss Vernon? bardzo przepraszam, ona nie jest moją panią. — Niech wprzódy nauczy się nad sobą panować, albo nad kimś jeszcze innym. — Miss Vernon! — Oj to mądry ptaszek!
— Czy do prawdy? — rzekłem, — usiłując ile możności pokryć moją ciekawość, — widać, że wam nie obce wszystkie domowe tajemnice.
— Jeżeli nie obce, co też nikt się ich ode mnie niedowié. Umiém trzymać język za zębami. — Miss Dijana jest.... ale niech sobie będzie czém chce, co to do mnie należy? — I zaczął daléj kopać.
— Cóż jest Miss Vernon, panie Andrzeju? — ja jestem przyjacielem tego domu, i radbym o tém wiedziéć.
— Jest.... nie tak podobno, jakby należało, — rzekł Andrzej, — przymróżywszy jedno oko i wstrząsając głową, z tajemniczą miną. — Słowem, ni to ni owo, — łatwo się domyśléć.
— Nie, prawdziwie kochany panie Andrzeju, wytłomaczcie się cokolwiek jaśniéj, — to mówiąc, — wsunąłem mu w rękę półkorony; — uśmiéchnął się, kiwnął głową, i schował piéniądz do kieszeni; potém jakby zrozumiał o co rzecz idzie, wsparł się na motyce, nastroił poważną minę i wyrzekł: — Masz więc pan wiedzieć, ponieważ chcesz tego koniecznie, że Miss Vernon jest....
Zastanowił się raz jeszcze, wciągnął oba policzki, zesznurował usta i spuścił brodę, tak, że przybrał zupełnie postać dziadka do orzechów, potém znowu przymróżył oko, skrzywił gębę, kiwnął głową, i zamilkł w przekonaniu, że czego nie domówiły usta, to dokończyła mina.
— Wielki Boże! — zawołałem, — tak piękna, tak młoda, miałażby już paść ofiarą...
— Padła i bez powstania, z duszą i z ciałem! — przerwał Andrzéj; — bo nie tylko, że jest papistką, ale jeszcze.... — i znowu zamilkł.
— No, i cóż jeszcze, — rzekłem rozgniewany; — dość już tego, chcę wiedziéć natychmiast.
— Najzagorzalszą Jakobitką w całéj okolicy!
— Jakto.... i to wszystko?
Andrzéj spojrzał na mnie zadziwiony, że tak ważną wiadomość tak obojętnie przyjmuję, potém zamruczał pod nosem. — Wszystko!... możesz być co gorszego? — i wziął się znowu do motyki, jak król Wandalów w jednéj z powieści Marmontela.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.