Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom drugi/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom drugi

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan Floryan Kunaszewski wyjechawszy z Wólki z mocnem postanowieniem odszukania rodziny sierocie, puścił się ze wskazówkami notatek, które miał w ręku. — Były one tak małego znaczenia, tak dwuznaczne, że trzeba było nadzwyczaj szczęśliwego trafu, ażeby coś z nich wydobyć... — ale Kunaszewskiego zagrzewała miłość — postanowił nie żałować ani czasu, ani pieniędzy, ani trudu.
Starego komornika odprawiwszy do Galicyi aby tam niby gospodarstwa pilnował, a tu mu nie zawadzał, pan Floryan pojechał naprzód do Warszawy, gdzie się spodziewał w archiwach albo u ludzi heraldyką i genealogiami się zajmujących, znaleźć może jakieś o Wolskich wiadomości.
Pomimo swoich trosk miłośnych Kunaszewski młody żywego temperamentu, potrzebujący ruchu, ludzi, towarzystwa — mając tu już znajomych, znalazł się w wesołem ich kółku, i kilka dni strawił, odpoczywając po podróży.
Zwolna przepytywał tu, gdzieby można jakich genealogicznych wiadomości zasięgnąć, gdzie o szlachcie osiadłej w różnych kraju okolicach się dowiedzieć. Wskazywano mu różne osobistości, albo mało przystępne, lub tylko historyczną heraldyką zajęte... Znalazł jednego biedaka, który folianty miał, całą izbę ubogą pełną notatek o familiach i procesach różnych, ale u tego nie natrafił na żadną wskazówkę, a długą kwerendę musiał opłacić grubo.
Poradzono mu młodego urzędnika wziąć dla poszukiwania po aktach, — zamówił go pan Floryan. Wszystko ani rezultatu żadnego, ani nadziei jego nie przynosiło.
Nie zrażał się tem jednak Kunaszewski, młodość ma w sobie siły, które długo się wyczerpać nie dają.
Zamyślał już o podróży po miastach głównych królestwa dla przejrzenia po kolei spisów szlachty i rozpatrzenia się we wszystkich Wolskich tego herbu, który był na pierścieniu wyryty, gdy jeden ze znajomych przypadkiem przypomniał sobie, iż w archiwum głównem miał znajomego już niemłodego urzędnika, oryginała wielkiego, który miał pasyę do heraldyki, zajmował się nią oddawna, a zwał się też Wolskim. Można z tego było wnosić, że o swojej rodzinie w badaniach nie zapominał, i jej też genealogii dochodzić musiał.
— Uprzedzam jednakże — dodał znajomy pana Floryana, że pan Krzysztof Leliwa Wolski, jest dziwak, nieprzystępny, skąpiec, że nie żyje z ludźmi, obchodzi się niegrzecznie z nimi, grubianin jest... i trudno nam będzie z nim znajomość zawiązać.
— Spróbujemy... ja się nie obawiam i niełatwo daję odpędzić, odparł pan Floryan.
Pan Krzysztof Leliwa Wolski miał przy archiwach pokój dla siebie osobny, w którym siedział zamknięty i niechętnie dopuszczał odwiedzających.
Gdy się po długiem pukaniu, drzwi powoli otworzyły, ujrzeli przed sobą wysokiego wzrostu mężczyznę starego w okularach, długim surducie, z twarzą wyżółkłą i kwaśną, w czapeczce na łysinie, w ciepłych berlaczach, z piórem w ręku, który krzywiąc się, począł dopytywać. Czegoż? Czego? po co? i miał ochotę wielką ich z niczem odprawić.
Pan Floryan wcisnął się niemal gwałtem i również przebojem mu oznajmił, niechcącemu słuchać, że szuka wiadomości o rodzinie Wolskich Korczaków, i że sądził, że pan Radca może zechce go swą światłą radą...
Leliwa Wolski krzywił się... słuchając.
— A do czego to panu? zapytał.
Zamiast wprost odpowiedzieć, oświadczył pan Floryan, że koszta poszukiwań, choćby ich likwidacya była znaczna, ponieść jest gotów.
Wzmianka o kosztach sprawiła, że Leliwa-Wolski przypatrzył się pilniej przybyłemu.
— Tak! odparł — panu się może zdaje, że wśród naszych setek tysięcy pomięszanej szlachty, która często nie wiedziała sama, do jakiego należała herbu, a nazwisko swe fałszywie pisała, łatwo się czegoś dopytać?
Otóż ja panu naprzód to oświadczyć muszę, że ja od lat trzydziestu w aktach drabuję, a nie znam Wolskich Korczaków, i sądzę, że ich na świecie nie było, chociaż łatwo być może, iż jakiś Korczak przez czas jakiś od wsi się bałamutnie Wolskim zwał.
Zmięszał się pan Floryan. Pan Radca z powagą, z góry patrzył na niego.
— Ja, odezwał się rozdobruchowawszy nieco, muszę panu, siebie postawić na przykład, jak to trudno u nas dojść do wiadomości nawet bardzo niedawnych rzeczy... Oto ja, którego pan widzisz przed sobą, miałem brata rodzonego, który się ożenił ubogo i sam biedę klepał... Po jego śmierci żona z córką pojechała szukać familii jakiejś na Wołyniu.. No cóż pan powiesz, pojechała... ani słychu, ani dychu... jak w wodę. I ona i córka przepadły. Com ja się nachodził, napisał, naśledził — lat przeszło dziesięć temu — i do tej pory — nic a nic! A pan chcesz jakichś tam imaginacyjnych Korczaków Wolskich odszukać, nie wiedząc nawet, gdzie byli osiedli.
Odpowiedź pana Leliwy Wolskiego uderzyła Kunaszewskiego, który się aż cofnął kroków parę.
— Bratowa pańska, ile lat temu, jak wyjechała do rodziny? zapytał.
Archiwista się zadumał, — poszedł do stolika, wydobył szufladkę, wyszukał notatek zapisanych drobniutkim niewyraźnym charakterem, i podał datę dokładną.
— Nie wiesz pan imienia dziecka, które z sobą miała pańska bratowa? zapytał Kunaszewski, któremu serce młotem bić zaczynało.
— Córka, ochrzczona w Częstochowie, rzekł Wolski, miała imię Justyna, Karolina...
Pan Floryan przyskoczył do niego z radosnym okrzykiem.
— A toż ja o tych właśnie Wolskich wiadomości potrzebuję — zawołał cały rozpromieniony, i zamiast cobyś pan mnie miał objaśnić, ja panu dam wiadomość o synowicy.
Twarz archiwisty spoważniała, obawiał się mistyfikacyi, ale nadzwyczajne szczere uradowanie Floryana, poczciwy wyraz jego twarzy nie dozwalał przypuścić żartu...
— Cuda! mospanie! zamruczał archiwista, ale zkądże się tam Korczak wziął, kiedyśmy do starożytnego domu Leliwów zawsze należeli?
— Korczak jest domysłem tylko — przerwał, bo przy zmarłej nagle matce małej Justysi, którą się zaopiekowała pewna rodzina na Wołyniu, pierścień z tym herbem znaleziono....
— Ale ten był herbem matki — zamruczał rozdobruchany i coraz łagodniejący archiwista, który obejrzawszy się, z krzesła zdjął parę ksiąg ogromnych i pana Floryana siąść zaprosił.
Kunaszewski przysiadł na chwilkę, ale nie myślał w zimnym i stęchlizną papierów przepełnionym pokoiku długo pozostać.
— Panie Radco — odezwał się — dzięki Bogu, że nas zbliżył do siebie. Pan będziesz rad odemnie się czegoś dowiedzieć, ja od pana, tu nie miejsce do dłuższej rozmowy...
Chodźmy razem do mnie, na obiad do hotelu, gdzie nam będzie wygodniej. Bardzo pana proszę.
Zwolna okulary począł składać archiwista, spoglądając na swe ubranie.
— Panu to tak bardzo łatwo powiedzieć, rzekł — chodź do hotelu i t. d., ale ja po hotelach i obiadach włóczyć się nie nawykłem... Jestem człowiek pióra i pracy, mól... Tak jak stoję nie mogę wam służyć, a mam się we frak, czy vicemundur przebierać... to wolę...
— Nie — nie! mówmy tu...
— Tak jak pan stoisz możemy pojechać do mnie, rzekł Kunaszewski. Ja mieszkam sam, możesz pan pozostać nawet w kaloszach. Obiad każę podać w moim pokoju, będziemy sami.
Radca się namyślał...
— Ale jestżeś pan pewny, że ta Justyna? przerwał.
— Oto są daty metryki, które wypisałem, odezwał się Floryan... imię ojca, matki... Godziż się to?
Leliwa Wolski słuchał.
— Najkompletniej. Cóż się stało z tą sierotą? zapytał.
— Wszystko opowiem, ale zabieram pana do siebie. Jestem tak uradowany, że tego wypowiedzieć nie umiem! wołał Floryan.
Leliwa-Wolski już się zabierał wychodzić, szufladę zamykał, czapki szukał, gdy coś mu na myśl przyszło, — ostygł, zatrzymał się z przygotowaniami i nieśmiało wyjąknął.
— Pewnie synowicą moja — będzie pomocy i opieki potrzebowała? hę? A ja z góry oświadczyć muszę, że jestem człowiek ubogi, domu nie mam, nieżonaty... na nic się jej przydać nie mogę.
Kunaszewski pospieszył uspokoić.
— Panna Justyna nie potrzebuje żadnej od pana pomocy — mogę o tem go zapewnić. Przyszłość ma zapewnioną, ale odzyskanie rodziny może dla niej być ważnem... Pomówiemy o tem.
Uspokojony żywiej się już do wyjścia przysposabiał Radca, Kunaszewski niemal podskakiwał do góry z radości.
— To cud! palec Boży! Ktoby się był spodziewał. Teraz ja górą! I chciał ściskać stryja, który mu się zimno i sztywno opierał, nie podzielając wcale tych uniesień. W końcu zeszli ze wschodów, Kunaszewski przywołał doróżkę, wsadził do niej archiwistę, otulił mu nogi, zawołał, aby wieziono go do hotelu rzymskiego — i cały rozpromieniony wprowadził do swojego mieszkania, natychmiast wołając o obiad.
Stary Wolski dawał z sobą robić, co chciał Kunaszewski, ale zbytniej nie okazywał radości ani podziwu ze składu szczęśliwego okoliczności.
Człowiek był w papierach zasuszony, zimny, a tak nawykły do ciągłego ślęczenia nad całemi pokoleniami które w oczach jego codzień przechodziły i niknęły, że — losy jednostek niewielkie na nim czyniły wrażenie.
Zapowiedź dobrego obiadu także nie zdawała się go wiele obchodzić. Kunaszewski tymczasem przysiadł się do niego szeroko, i długo opowiadając o Szelawskich, o rodzinie, o staruszkach, o położeniu Justysi, o konkurach mecenasa i t. p. Mało oznak interesowania się tem okazywał Wolski — wzdychał czasem, poprawiał na łysinie włosy, ale serce mu wcale nie uderzyło, do wynalezionej córki brata.
— Ten mój brat — począł potem mówić do Floryana — miałem z nim niemało kłopotu za życia. Wykierował się najfatalniej, ożenienie z miłości z ubogą dziewczyną go zgubiło... No — i marnie przepadł...
Ale się pan synowicą możesz pochlubić — wtrącił Kunaszewski, panienka śliczna jak anioł, wychowana starannie, pracowita, skromna...
Wydał się z tem p. Floryan, czego się łatwo było domyśleć, że się w niej kochał, i razem opowiedział całą tę historyę o Mecenasie, o słowie danem Sędzinie i t. p.
— Mecenasa Szelawskiego ja znam, rzekł archiwista. Nieraz mnie używał do kwerend — ale to nie młodzieniaszek, a Justyna nie ma nad lat piętnaście...
— I do niego serca mieć nie może, dodał Floryan... Nie mówię za sobą, może uczynić wybór, jaki zechce, ale pan jako najbliższy jej opiekun, nie powinieneś dozwolić, aby padła ofiarą nierozważnie danego słowa...
W obawie, aby mu synowica i opieka nad nią nie spadła na ramiona — stryj Leliwa-Wolski bardzo neutralnie zachował się w czasie obiadu.
Człowiek w istocie był oryginalny, ale to w nim dobrem było, że nie kłamał i dla grzeczności myśli swych nie ukrywał, uczuć nie odegrywał żadnych.
Z bardzo wykwintnego obiadu zjadłszy tylko tyle, ile do nasycenia głodu potrzebował, nie dając się żadnemi łakociami skusić, taksamo wina wypiwszy ledwie parę kieliszków, gdy zapalili cygara, począł otwarcie mówić z panem Floryanem..
— Nie powiem, ażeby mnie wcale to było obojętnem, że dziecko stracone brata znalazłem, — miłem mi to zapewne, ale nadzwyczajnego szczęścia z tego nie mam. Zobaczemy, jak mi się podoba... Obciążać się opieką nie mogę, bom do niej nieudolny. Jestem stary, trybu życia nie zmienię. Krzywdy uczynić nie dopuszczę jej — ale dobrodziejstwa żadnego po mnie się spodziewać nie może.
Pan żądasz po mnie, jak się domyślam, abym bronił jej od Mecenasa, ale położenia nie znam. Szelawski, choć niemłody, człowiek stateczny i zamożny...
— Raczże pan o mnie zasięgnąć wiadomości — rzekł Kunaszewski. Pochlebiam sobie, że położenie moje, zamożność — nie ustąpią tym, jakie mój rywal przynosi, a zdaje mi się, że panna Justyna mi sprzyja i wieki nasze są stosowniejsze...
— W tem wszystkiem i rozpatrzenie się nie będzie dla mnie łatwe — odparł stary. Naprzód moje obowiązki przykuwają mnie do miejsca, powtóre — podróże kosztują, a ja niechętnie grosz w pocie czoła zapracowany tracę...
— Będę najszczęśliwszy, jeśli mi pan pozwolisz zawieść się do Wólki, i odprowadzić do Warszawy, a na to ani złamanego szeląga wydać nie potrzebujesz! przerwał Floryan.
— Tak — rzekł, śmiejąc się stary, ale się do pewnego stopnia tem wiążę i — musiałbym potem brać jego stronę...
— Mam nadzieję, że bądź cobądź, staniesz pan po mojej stronie — przerwał Kunaszewski — dosyć, abyś się w tem rozpatrzył...
Im dłużej przeciągała się rozmowa, tem archiwista, zamiast się okazywać nią ujętym, zdawał ostrożniejszym i chłodniejszym. Rozpytywał tylko wiele o najmniejsze szczegóły i powtarzał uśmiechając się, że prawdziwym cudem się z sobą spotkali, a pojąć nie mógł, dlaczego dawniejsze pilne poszukiwania na niczem spełzły.
Co do podróży do Wólki — pan Krzysztof ani odmawiał ni przyrzekał, zgodził się tylko na to, że do listu, który Kunaszewski miał do Sędziego pisać, donosząc o znalezieniu rodziny panny Justyny, kilka słów udowadniających istotę rzeczy — dołoży.
Wszystko to bardzo chłodno — bardzo się odbyło oględnie, archiwista kilka razy spojrzawszy na swój srebrny zegarek, zabrał się do powrotu, a że panu Floryanowi szło o dokładną wiadomość adresu, ofiarował się go odprowadzić na Nowolipie, i na trzecie piętro z nim do starego i niepoczesnego domu się wdrapał, w którym Wolski parę izb zajmował.
Z początku niezmiernie uradowany powodzeniem pan Floryan, gdy pozostał sam i począł rozważać, co zdobył — postrzegł, iż do wyszukanego stryjaszka zbytniej ceny przywięzywać nie było można. Obawiał się on tak wciągnięcia w jakieś obowiązki, iż czynnie pewnieby wystąpić nie chciał, a względem Mecenasa Szelawskiego wyrażał się tak oględnie, jak gdyby gotów był stanąć w jego obronie.
Czuwać więc i starać się ująć archiwistę było potrzeba, a niewiele rachować na niego.
Po namyśle pan Floryan postanowił nie do panny Justyny, ani do Podkomorzynej, ale o całym tym wypadku naprzód do Sędziego napisać i jego uwiadomić — nie kryjąc mu tego, że oprócz świadomości pochodzenia żadnej korzyści dla panny Justyny z tego spodziewać nie było można.
Floryanowi miłem było, iż gorliwość jego tak szczęśliwym uwieńczona została skutkiem — ale i on sobie teraz z tego niewiele obiecywał. Co się tyczy archiwisty Wolskiego zdania były podzielone, znano go jako skąpca wielkiego, życie prowadzącego nader ubogie i skromne, ale też dochody miał niewielkie. Utrzymywali jedni, że sporo grosza uciułać musiał, drudzy, że jakieś tajemnicze fantazye narażały go na straty.
Nikt go bliżej nie znał i poufalą z nim przyjaźnią pochlubić się nie mógł.
Życie uczyniło go ostrożnym i może do zbytku niedowierzającym. Za złe też wziąć mu tego nie można, iż w parę dni potem, zobaczywszy się raz jeszcze z Kunaszewskim, nim się zdecydował do listu jego dołączyć przypisek, poszedł do Mecenasa Szelawskiego — na radę.
Archiwista nigdy u nikogo nie bywał, przyjście więc jego do kancelaryi Mecenasa zdziwiło niezmiernie, a więcej jeszcze, gdy zażądał rozmowy na osobności.
Pan Kalikst poskoczył z krzesła, gdy mu pan Leliwa-Wolski oświadczył o co chodziło, że był rodzonym stryjem panny Justyny, — i że się o tem od Floryana Kunaszewskiego przypadkiem — dowiedział...
Mecenas zręczny, lepiej znający tego, z którym miał do czynienia, natychmiast starał się zapobiedz temu, aby Kunaszewski nie korzystał dla siebie ze składu okoliczności. Odmalował młodego konkurenta jako trzpiota, zamożność jego bardzo wątpliwą, nastając na to, że wolą nieboszczki było, aby Justysia wyszła za niego, że miał słowo na to, i że jeśli się czego po Szelawskich spodziewać mogła, to tylko pod tym warunkiem.
Stryjowi zaś przedewszystkiem o to chodziło, aby nie potrzebował nic czynić dla synowicy i żeby mu ona ciężarem się nie stała. Mecenas większe w nim obudzał zaufanie i po rozmowie z nim, postanowił co najmniej bardzo neutralnie się zachować... Rozstali się przyjaźnie i w dobrem z sobą porozumieniu.
O tym kroku archiwista nie powiedział nic Kunaszewskiemu, a do listu jego dodał przypisek, który wprost tylko zawierał szczegóły i daty, potwierdzające niespodziane odkrycie...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.