Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom drugi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom drugi

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
RODZEŃSTWO.
OBRAZEK WSPÓŁCZESNY
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM DRUGI.
W KRAKOWIE,
NAKŁADEM WYDAWNICTWA »DZIENNIKA POWIEŚCI«.
(K. J. Arwina-Zielińskiego).
1884.
W DRUKARNI «CZASU» FR. KLUCZYCKIEGO I SP.
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.



Mecenas, który do rodziców przychodził zazwyczaj w godzinach takich, aby się ani z bratem ani z bratową nie spotykać, — trafił na chwilę tę, gdy tylko co wyjazd do Wólki został postanowiony i znalazł ojca zajętego układaniem papierów.
Szelawski witając go, rzekł z uśmiechem.
— No, dosyć wam już dokuczyliśmy, czas na wieś powracać. Jeżeli jejmość będzie gotowa, ja we wtorek myślę.
P. Kalikstowi dosyć niewłaściwie twarz się rozjaśniła, gdy powinien był okazać smutek. Nie umiał się powstrzymać. Spostrzegł sam, że się źle znalazł, i całując ojca w rękę, odezwał się.
— Przepraszam kochanego ojca. Należałoby mi ubolewać nad tem, że się rozstaniemy, ale ja byłem i jestem tego przekonania, że ojcu pobyt w mieście nie był zdrowym. Ja tę wiadomość przyjmuję ochoczo — ani nasze powietrze, ani tryb życia, nawykłemu do Wólki, nie mogły służyć. Ztąd i ta niedyspozycya.
— Być może, odparł Szelawski. Dobrze mi tu z wami było, słowa nie masz, ale ja za moją Wólką tęskniłem. Otóż, — jedziemy. Jejmości wnuków będzie żal.
Mecenas zmilczał.
— Kunaszewscy oba nas przeprowadzają, dodał Sędzia wesoło. Mnie się widzi, że komornik jak komornik, ale młody by może nie tak się ochoczo ofiarował za towarzysza, gdyby (inter nos) Justysia mu w oko nie wpadła.
Mecenas się skrzywił nieco.
— Bałamuctwo to, odparł, zwyczajnie młody, ale na tę fantazyę jego nie życzę rachować wiele. Chłopiec majętny, przystojny, z sierotką bez posagu się nie ożeni.
— Ja też ci nie powiadam, żeby się chciał żenić, ale niemniej się koło niej uwija — rzekł stary.
— A Justyna też piętnastu lat niema — przerwał żywiej Mecenas, matka jej tak nie wyda zawczasu.
My tymczasem skorzystamy, śmiał się Sędzia, bo nam Kunaszewscy się w podróży przydadzą.
— Jabym sam rodzicom towarzyszył, wtrącił Mecenas, ale u mnie tyle zawsze interesów, a szczególniej teraz.
— Na to się nie powinieneś skarżyć — dorzucił Sędzia — chwała Bogu...
Kalikst ręką potarł po czole.
— Pracować trzeba! westchnął. Braciom obu, Julianowi i Bronisławowi jakoś łatwiej przyszło się dorobić, mnie mozolniej daleko...
— Nie grzesz i nie narzekaj — przerwał stary — i tobie idzie dobrze, imię sobie zrobiłeś, masz szacunek, reszta powoli przyjdzie, a lepiej, że stopniowo się dobijasz stanowiska, tem trwalszem ono będzie...
— Wyjazd więc na pewno? we wtorek? dodał rozmowę odwracając Mecenas.
— Powiadam ci, jeżeli Sędzina będzie gotowa — rzekł stary. — Biednej okrutnie się rozstać z Jadwisią trudno.
Kalikst przeszedł się po pokoju, nagłe postanowienie wyjechania było dla niego jeszcze nie zrozumiałem.
— Jakże do tego przyszło, zapytał, że rodzice się zdecydowali?...
— Jak? sam nie wiem, począł stary.
Serafina z tem sama do mnie przyszła... nie nagliłem, Bóg widzi.
Bronisławowstwo radziby nas wstrzymać pod pozorem mojego zdrowia, ale ja się czuję dobrze... Nie mamy już na co czekać... Gdyby przyszło słuchać doktorów!
Mecenas od ojca poszedł do matki, chcąc od niej się dowiedzieć, co było pobudką stanowczą do wyjazdu, ale Sędzina mu odpowiedziała, że już oddawna ona i mąż przygotowywali się, a teraz, gdy on czuł się lepiej, trzeba było z tego korzystać.
Z rozjaśnionem obliczem wymknął się potem Mecenas, zapowiadając, że się będzie tych ostatnich dni częściej dowiadywał i korzystał z nich, aby się rodzicami nacieszyć.
Jakoż wpadał po kilka razy na dzień, zawsze unikając Bronisławowstwa, chociaż niepodobna mu było się z Lolą nie spotkać, która natychmiast pod jakimś pozorem uchodziła.
W niedzielę, choć ze łzami na oczach, zdobywszy się na heroiczne poświęcenie Jadwisi, Lola zaledwie ją babce oddała, i uciekła zapłakana, gdy Mecenas wszedł i zastał babkę wzruszoną, przejętą, niewypowiedzianie wdzięczną Bronisławowej za tę ofiarę.
Ona ją umiała ocenić najlepiej. Była w istocie dla matki wielką, była olbrzymią. Sędzina zaledwie chciała wierzyć temu. Podzieliła się natychmiast swem szczęściem z mężem, a Szelawski uczuł to może jeszcze silniej, zdumiał się mocniej. Ofiara ta uczyniona dla żony droższą mu była, niż gdyby dla niego coś Bronisławowstwo uczynili...
Nacieszywszy się radością pani Serafiny, która ze wszystkimi się nią dzieliła, Szelawski wzruszony powrócił do swojego pokoju zadumany. Wyrzucał sobie, że on nic dla tych poczciwych, a tak przywiązanych dzieci nie zrobił, walczył z sumieniem.
Radca mu nieraz mówił o swych interesach i projektach, o potrzebie kapitału, o pożyczkach, jakie zaciągać był zmuszony. Sędzia wierny zasadzie słuchał, milczał, i ani pomyślał mu przyjść w pomoc. Tymczasem oni — oddawali co mieli najdroższego, dziecko — a czynili to wbrew przekonaniom nawet, bo Lola mówiła otwarcie, iż jest przeciwną temu, aby matka wychowanie dziecka komukolwiek powierzała.
Gniewał się sam na siebie Szelawski.
Przez tak długi czas przyjmowali ich gościnnie Bronisławowstwo, pieścili, — na ostatek czynili z siebie dla nich ofiarę. Wszystko to przyjmować, choćby od dzieci, zdawało się Sędziemu za wiele — nie okazując nawzajem jakiejś wdzięczności. Bił się z myślami, co miał uczynić. Nie widział innego wyjścia, tylko albo znacznym datkiem dopomódz Radcy, albo jeszcze znaczniejszą pożyczką...
Co z tego dwojga należało wybrać, nie był pewien. Wołałby był podarek, ale przyzwoitszą i oszczędzającą miłość własną Bronisława była pożyczka. Ze świeżo zrobionych rachunków okazywało się, iż Szelawski mógł mieć do dysponowania w krótkim przeciągu czasu sto tysięcy złotych.
Nikt nawet z dzieci nie mógł mu tego wziąć za złe, gdyby je dał Bronisławowi. Był to grosz dorobkowy, którym mógł rozporządzać swobodnie, a Radca ze swej strony niemało też uczynił dla ojca...
Przykro mu tylko było, że nie dał tych stu tysięcy wprzódy, aby się teraz nie zdawało, że płacił za Jadwisię...
Lękał się obrazić synową i syna...
Chodził więc zasępiony, ale z mocnem postanowieniem uczynienia czegoś dla syna. Ponieważ Lola robiła ustępstwo, dając córkę, mógł Sędzia też wyjątkiem się odwdzięczyć.
Zachodziło zatem pytanie, czy miał to zrobić po cichu, we cztery oczy, zachowując tajemnicę, lub otwarcie — nie lubił sekretów i chowania się z tem, co czynił.
Słowem w kłopocie niemałym był stary, gdy nadszedł Mecenas, który nie widząc się jeszcze z matką, nie wiedział nic o Jadwisi...
Szelawski zobaczywszy go — natychmiast pospieszył spytać.
— Wiesz! Wiesz!
— Zaszło co nowego? odezwał się p. Kalikst lękając, czy nie zmieniono postanowienia.
— Nowego, niespodziewanego, nie do wiary! Nie potrafił byś zgadnąć — zawołał Szelawski, chociaż z mojej twarzy czytasz, że nic złego, ale owszem...
— Coż to może być? mruczał trochę już niespokojny Kalikst.
— Nie wszyscy ją umieją ocenić, jak ona zasługuje — mówił żywo Sędzia — nie mogąc się powstrzymać — ja zawsze tego trzpiotka ze złotem sercem kochałem — a to niewiasta heroiczna.
— Kto? Kto? dorzucił niespokojniejszy coraz Mecenas.
— A no — Lola! Lola! zawołał Szelawski. Wystaw sobie — daje Serafinie Jadwisię! Rozumiesz ty to? wiesz ty, co to dla matki jest, dziecię choćby na czas jakiś oddać? Nie jestże największy dowód miłości dla nas!
Ja ci powiadam — kończył stary coraz się mocniej ożywiając, ona mnie tak tem ujęła za serce, iż tego wypowiedzieć nie umiem. Serafina z radości plącze, i ja, gdybym mógł, gotówbym się rozpłakać.
Zbladł osłupiały Mecenas...
Tak więc w chwili, gdy sądził, że zwyciężył, Bronisławowa zadała im cios okrutny — stanowczy i nietylko nie została odsuniętą, ale owszem zyskała wpływ ogromny. Był to krok rozpaczliwy, ale niesłychanej doniosłości, Bronisławowstwo stali teraz tą ofiarą bliżej serca rodziców, niż całe rodzeństwo. B. Kalikst spuścił głowę, — nie umiał odpowiedzieć słowa; nie było możności zmniejszenia w oczach rodziców tej ofiary i przekonania ich, że ona była tylko prostą rachubą.
Przygnębiony zamruczał coś Mecenas, spuścił głowę i usiadł.
Sędzia, który, jakeśmy mówili, nie lubił, nie znosił tajemnic, miał już na ustach zwierzenie się Mecenasowi z wzajemnej ofiary, którą chciał uczynić Radcy, wstrzymał się tylko, nie będąc jeszcze pewnym, jak ją dokona. Tymczasem pod niebiosa podnosił oboje Bronisławowstwo i całą swą dla nich wdzięczność ze łzami w oczach wypowiadał.
— Ależ kochany ojcze — rzekł w końcu, wysłuchawszy go Mecenas — każdy z nas, gdyby mógł i zręczność się tylko nastręczyła, gotówby też dla rodziców się poświęcić. Bronisławowstwo tylko szczęśliwsi są od nas, iż im to było możliwem.
Posiedziawszy trochę, — pomówiwszy z matką — Kalikst wyszedł ztąd z głową spuszczoną, przybity, smutny, a do braterstwa żal mając większy, niż kiedykolwiek. — Walka z nimi stawała się trudniejszą coraz.
W Wólce odtąd mieli najlepszego pozyskać sprzymierzeńca, — Jadwisię. Przeciwko wpływowi, jakie dziecię to wychowując się u babki uzyskać miało — nie było oręża do walki...
Zatopiony w myślach tych czarnych Mecenas zaszedł do domu... zajmował on piękne mieszkanie przy senatorskiej ulicy na pierwszem piętrze. Osobiste jego apartamenta były od ulicy, biuro znajdowało się od podwórza. Kancelarya dla samego okazu była obszerna i wystrojona tak, aby o Mecenasie i zajęciach jego dawała jak największe wyobrażenie. Może też młodzieży, pisarzów, kopistów, trzymał p. Kalikst więcej, niż było potrzeba.
Nie miał upodobania ani w elegancyi, ani w zbytkownem urządzeniu; rzeczy piękne, artystyczna całość mieszkania były dla niego rzeczą zupełnie obojętną. Z tem wszystkiem Mecenas starał się o jak najwytworniejsze urządzenie pokojów, które zajmował. — Salon, gabinet, biblioteczka, pracownia z wielkim smakiem i dosyć kosztownie były umeblowane. W pracowni tej, której teki, portfele, kałamarze, świeciły od bronzów, marokinów, opraw wytwornych, P. Kalikst prawie nigdy nie pracował. Najczęściej w kancelaryi na kawałku papieru robił notatki, rzucał koncepty, ale gdy nowy klient przychodził, prowadził go do stolika wypieszczenie i świetnie ułożonego, aby się nim pochwalić.
Na ludziach i to czyni wrażenie... Pokojów zajmował p. Kalikst z tegosamego powodu, do zbytku wiele, ale to powinno było zamożności dowodzić, przyjmował czasem wielkich panów i w ich oczach nie chciał ladajako wystąpić.
Sam salon, wzdychając o tem myślał zawsze Mecenas, grubo go kosztował, bo sprzęt był rzeźbiony, powłoka droga, firanki i portiery z materyj ciężkich i niezwykłych. Taksamo szafy biblioteczne, biuro w pracowni, aż do sypialni, o ile ona była widoczną, przyozdobione były i wyświeżone.
Jedyną oznaką po której domyślić się było można iż właściciel nie lubował się w tem wszystkiem — było zaniedbane utrzymanie tego tak wytwornego sprzętu. Pył często go pokrywał, nie czuć było używania, wszystko to stało martwe.
Mecenas przechodził obojętnie, a nie czuł się w domu, tylko w zabrukanej izbie przy kancellarij...
Wszedł teraz do swojego mieszkania smutny, zniechęcony i nie zaglądając do biura, wprost się udał do pustych pokojów. Wydały mu się one jeszcze puściejsze, smutniejsze, ponure nad wyraz pod wpływem uczuć jakie z sobą przynosił. Życie samo gorzkiem mu w tej chwili się zdało.
Nie widział celu, nie miał w niem przyjemności... Powiódłszy oczyma do koła, padł na krzesło u biura stojące, podparł się na ręku i zadumał. Jak błyskawica przeleciała myśl że kobieta, żona — jedna by mogła tu z sobą przynieść życie...
Na oczach jego stała śliczna, skromna, potulna, trwożliwa, łatwa do zawojowania postać Justysi.
Ze wszech miar było pożądanem uzyskanie jej... Jadwisię matka mogła i musiała odebrać, — a Justyna miała w Sędzinej trwałe przywiązanie, którego nic zachwiać nie powinno było... Ożenienie z nią było najdoskonalszą rachubą, a oprócz tego rzeczą, która się uśmiechała jako — przyszłość przyjemna. Brał sierotę, więc nie panią ale sługę... uszczęśliwiał ją... Wymagań z jej strony nie mogło być żadnych, wdzięczność nieograniczona.
Myśl ta już nie nowa, teraz się narzucała gwałtownie, jako konieczne położenie. Oszczędzała ona oprócz tego Mecenasowi, który żenić się chciał — starań, zabiegów, kłopotów, bo matka mu to musiała ułatwić. Konkurować nie potrzebował, znał ją od dziecka.
Należało więc niezwłocznie o tem mówić z matką, albo ją przynajmniej wyrozumieć...
Mecenas ważył, czy się lepiej było zwierzyć całkowicie, czy naprzód wydobyć z matki co ona o tem myśleć mogła. Wiedział z tego co nieraz z ust jej słyszał, że dla Justysi wielkiego się niczego nie spodziewała... musiała więc, gdyby syn własny stanął, być dla sieroty z tego szczęśliwą. Dalej, co na to miał powiedzieć ojciec, co rodzina, co świat...
Trochę i lenistwo przyczyniało się do tego, iż Mecenas łatwe małżeństwo nad inne przekładał. Wahał się jeszcze, lecz im dłużej myślał, tem mu się wydawał marjaż właściwszym, dogodniejszym, korzystniejszym. Wieki, jego zdaniem, były stosownie dobrane, bo — mówił sobie — kobiety, tak niezmiernie prędko starzeją! Na myśl nie przychodziło, iż mogła być jego córką...
Postanowiwszy naprzód wybadać Sędzinę — Mecenas westchnął i — poszedł do kancelaryi.
Od niejakiego czasu nieco się zaniedbał i tu go zastępował pomocnik. Wziął w rękę kilka wiązek papierów, przejrzał je, zmarszczył się, nie bardzo był niemi zaspokojony — nic nie mówiąc rzucił je na stół.
Przez cały ten dzień rozważał co i jak miał mówić z matką — nie chciał ani za wiele obiecywać i zawiązywać sobie przyszłość, ani zaniedbać się, by go Kunaszewski nie uprzedził — choć nie obawiał się młodzika, nie biorąc na serjo jego grzeczności.
Nazajutrz raniej niż zwykle był P. Kalikst u matki, gdzie przygotowania do podróży już się kończyły. Sędzina zabierająca Jadwisię była uszczęśliwiona. Czule powitała swojego Benjamina, który przychodził z twarzą nachmurzoną i siadł wzdychając. Szło to na rachunek odjazdu rodziców.
— A, nie uwierzy mama, — odezwał się — jak ja szczególniej uczuję gdy tu rodziców nie będzie. Sambo jestem jak palec. Bronisławowstwo mają siebie i dzieci — ja nikogo. Z nimi, choć nie jestem źle, ale też zbyt blizko niemogę być. Niezupełnie się godzą temperamenta nasze. Straszliwie czuję, moje osamotnienie.
— Mówiłam ci — przerwała sędzina — potrzeba się ożenić!
— Tak to łatwo powiedzieć — westchnął Kalikst. — Niechże mi matka znajdzie ten ideał któryby pomagał dźwigać brzemię żywota, a nie włożył na barki nowego? W żonie ja potrzebuję towarzyszki, osłody, orzeźwiającego czegoś. Panienki nasze miejskie wszystkie idą za mąż, niestety, dla siebie nie dla nas. Boję się. Z ręki mamy to bym ślepo żonę wziął — dokończył.
Sędzina spojrzała na niego, na myśl jej przyszła Justysia, ale wszyscy synowie tak wysoko sięgali, że Kalikstowi ubogiej sieroty nie śmiała nawet raić.
— Nie będę wiele wymagającym, — ciągnął dalej Mecenas — nie żądam majątku, nie mam pretensyi do stosunków arystokratycznych jak Julian, chcę mieć kobietę pomocnicę, pocieszycielkę.
— Zadajże sobie pracę jej poszukać, — odezwała się matka — niepodobna, aby ci się ona sama narzuciła.
— Mam coś na myśli — dokończył znacząco Kalikst, ale o tem mówić zawcześnie. W swojej porze mamie się zwierzę i zawczasu proszę o poparcie — ale — na dziś — dosyć.
Pocałował matkę w rękę, która doskonale zrozumiała i pochwalała to w duszy, że syn był rozważny, umiarkowany, i że zbyt nie spieszył gdy dziewczę jeszcze tak bardzo było młodziuchne.
Kalikst począł potem mówić o podróży, dawać rady co do popasów i noclegów, a że o Kunaszewskich wspomniano, żartobliwie napomknął, iż p. Floryan zdaje się bardzo grzecznym dla Justysi. Nie bez myśli natrącił o tem, i matka zrozumiała dla czego, bo zaraz go uspokoiła.
— O Justysię można być zawsze spokojnym — tak jest bardzo rozważna, chłodna i najmniejszej w sobie płochości nie ma. Bawi ją młodzik, ale ona sobie ani na chwilę głowy zawrócić nie da. Wiem z pewnością, że p. Floryana szacują na kilka kroć stotysięcy guldenów austryackich majątku, będzie sobie oczywiście szukał stosownej partyi, to i Justysia rozumie...
Mecenas się tedy uspokoił.
Bronisławowstwo oboje i on nazajutrz przeprowadzili rodziców wyjeżdżających, Kalikst za Pragę, a Radca z żoną o mil parę do popasu. Pożegnanie było serdeczne. Starzy jednak więcej okazywali niecierpliwości, aby się prędzej dostali do domu niż żalu po stolicy. Kalikst, którego męczyło teraz ocieranie się o brata, — prędzej może niżby był zamierzył, zawrócił do miasta.
Sędzia przed wyjazdem, wedle postanowienia swojego, za które mu żona gorącym podziękowała uściskiem, zawoławszy wieczorem do siebie Radcę, podziękował mu za jego dowody przywiązania i gościnności, a szczególniej za Jadwinię.
— Mój Boże — odezwał się w końcu, — radbym z duszy odwdzięczyć ci to, ale człowiek nigdy nie potrafi zapłacić za serce tylko sercem. Nie weźmiesz mi za złe, kochany mój, że ja też, oprócz wdzięczności, chcę ci choć słaby dać dowód, że radbym przyjść w pomoc w interesach. Niemogę uczynić wiele, ale to co mogę, przyjm proszę...
To mówiąc, Sędzia dobył sporą wiązankę papierów i wetknął ją Bronisławowi, ściskając go powtórnie.
— Nie chwal się z tem przed nikim, dodał. Są to moje osobiste oszczędności... Wiem, że teraz mogą ci się przydać na budowę...
Radca, który się wcale nie spodziewał ze strony ojca podarku, był zmięszany... i sam nie wiedział, czy się nim cieszyć — czy smucić.
Wołałby był, aby ojciec nie tak się spieszył z zapłatą tego, co za dług uważał. Schował za surdut pakiecik, nie mając czasu się mu przypatrzeć, a że baranie skórczyki mogą być i duże i małe — nie zabierając miejsca więcej jedne nad drugie — niepodobna się było domyśleć... czy suma... nie ograniczała się do takich rozmiarów, że ją za indemnizacyę pobytu... wziąć było można — co Radcy by przykrem być musiało.
Nie śmiał ani się przyglądać — ani zbyt badać papierów, i zmięszany ciągle ojcu dziękował plącząc się i ocierając pot z czoła.
— Proszę cię, Bronisławie — dodał Sędzia — niech to zostanie między nami, — niech Lola się nie chwali i nie mówi o tem...
Bronisław zaręczył tajemnicę.
Po rozmowie, która się niedługo przeciągnęła, Bronisław jak tylko mógł wymknąć się do swojej kancelaryi, otworzył biurko i w niem dla bezpieczeństwa — paczkę rozwiązał...
Ochłonął... obawiał się, aby oszczędny Sędzia nie zbył go kilkunastu lub kilkudziesięciu tysiącami złotych... Sto tysięcy było już datkiem znaczącym i przychodziły tak w porę Bronisławowi, że mu się aż twarz rozpogodziła. Właśnie miał szukać kredytu.
Żona nic o tem nie wiedziała, gdy się w końcu dnia zeszli w sypialni, ale wesoła twarz męża zwiastowała jej coś dobrego.
Zbliżył się do ucha i całując ją szepnął.
— Ojciec dał mi sto tysięcy! ale cicho! sza!
Plasnęła w ręce Lola...
— A komu ty to winieneś? spytała dumnie.
— Oczywiście, że — tobie... tego też nie zapieram się wcale. Gdyby nie ty — jabym całej tej sprawy poprowadzić i do końca przywieść nie umiał.
U rodziców my teraz stojemy niewątpliwie na pierwszem miejscu...
Łzy zakręciły się w oczach Loli.
— A! ale moja Jadwinia! Ja ją musiałam poświęcić!
— Przynajmniej obawiać się o nią nie potrzebujesz — dziecku nigdzie w świecie lepiej być nie może, jak u babki...
Podarek, który Sędzia zrobił Bronisławowstwu, miał pozostać tajemnicą — i byłoby może nie wydało się to, gdyby nie zbieg okoliczności szczególny. — Szelawski przed miesiącem, nie chcąc trzymać pieniędzy, które mu nadesłano w banknotach, zwykłych, dał je Mecenasowi, aby mu za nie kupił papiery towarzystwa kredytowego ziemskiego. Kalikst zapamiętał dobrze numera biletów, które wszystkie były po trzy tysiące rubli. Radca, potrzebując je zmienić, bo miał wypłaty, znalazł się w kantorze bankiera L... razem z bratem... Oka Kaliksta nic nigdy nie uchodziło, uderzyły go te listy zastawne, i obudziło podejrzenie. Został umyślnie chwilę dłużej, i po wyjściu Bronisława potrafił rzucić okiem na numera...
Były one teżsame, które kupował dla ojca. Nie ulegało wątpliwości, że Radca albo je pożyczył, lub w podarku dostał od ojca...
Mecenas zburzony cały wyszedł — bo wiedział, że zabiegi Bronisława nie były próżne; a gdy raz rozpoczęły się pieniężne interesa między Sędzią a nim — można było być pewnym, że zręczny i umiejący chodzić około tego Radca, już z rąk nie wypuści ojca. Początek tylko był trudny.
Kalikst nie przypuszczał podarunku, ale pożyczkę, i — był już w obawie, aby Szelawski nawrócony, całych swych kapitałów nie powierzył Bronisławowi..!
Trzeba było pilno radzić na to...
Ale — jak?






Dobra państwa Julianowstwa Szelawskich leżały w Sandomirskiem. Szczególny skład okoliczności odciągnął tak daleko od rodziców syna, i skłonił go do nabycia majątku w okolicy, z której pochodziła jego żona.
Pan Julian w pierwszych latach młodości swej zasłynął pomiędzy swoimi rówieśnikami z nadzwyczaj ujmującej i arystokratycznej powierzchowności. Kończył on wychowanie w Warszawie i ojciec wahał się jeszcze nad wyborem karyery dla niego, gdy jeden z dawnych przyjaciół i towarzyszów broni Sędziego namówił go, aby mu syna powierzył, dla umieszczenia przy jakiejś kancelaryi. Miał on ztąd później, obeznawszy się ze światem i ludźmi, gospodarować na wsi, a ojciec chciał dla niego na Wołyniu nabyć posiadłość. Tymczasem i Julianowi przypadło do smaku pozostanie w mieście, gdyż miał tu wiele domów, które sobie pięknego, miłego, dobrze wychowanego chłopca wyrywały. Czas płynął mu najprzyjemniej.
Doskonały tancerz, wielki elegant, wesół, uprzejmy, niemal zalotny, umiejący się podobać wszystkim, młody Szelawski był ulubieńcem towarzystwa, nawet sfer najarystokratyczniejszych, których przejął obyczaj i lubił się w nich obracać.
W jednym z tych domów pańskich poznał naówczas, słynącą z piękności, ale już nie najpierwszej młodości panienkę dwudziesto-kilkoletnią Helenę Z, spokrewnioną z najświetniejszemi imionami, ale posag mającą niewielki...
Panna Helena miała teżsame gusta, podobne co Julian skłonności, lubiła się stroić, bawić, była trochę zalotną, a piękność jej, choć już pierwszy puszek wiosenny straciła, otaczała ją jeszcze kołem wielbicieli.
Panna Helena zakochała się w Szelawskim; — mówimy naprzód o niej, gdyż w istocie jej miłość wywołała w Julianie uczucie, które samoby się może nie rozbudziło.
Rodzina panny nie mogła mieć nic przeciwko wydaniu jej za Szelawskiego, o którym choć wiedziano, że bardzo bogatym nie był — majątek jednak wydał się dla przypóźnionej na wydaniu panny — wystarczającym.
Sami Szelawscy po rozpatrzeniu się we wszelkich warunkach ożenienia syna, nie bardzo z niego byli radzi. Panna była z wielkiemi pretensyami, elegantka, nawykła do świata, a niezbyt też majętna. Obawiano się wymagań, a i wiek równy z Julianem matce się zdawał niezupełnie odpowiednim.
Tymczasem chłopak się szalenie kochał, pochlebiało mu, że przez stosunki żony miał wejść w świat, który go nęcił, bo czuł się stworzonym do niego, — panna umiała gorąco popierać swą sprawę. Szelawscy nie chcieli szczęściu syna stawać na przeszkodzie i małżeństwo przyszło do skutku.
Okazało się ono potem pod względem majątkowym, daleko pomyślniejszem, niż się spodziewano, i przewidzieć było można. Śmierć rodzeństwa zwiększyła we trójnasób wyposażenie pani Szelawskiej, która stała się bogatą. Później niespodziewana także a znaczna sukcessya spadająca na nią pomnożyła jeszcze, już i tak znaczne mienie.
Julian odziedziczywszy po żonie dobra w Sandomirskiem, sam też się obok okupił i osiadł, a, że i on i żona pragnęli na wysokiej stopie żyć i obracać się w tym świecie modnym i wytwornym, który dla nich był jedynym możliwym światem, — wszystkie więc usiłowania ich skierowane ku temu zostały, aby stosunki upragnione zawiązać. Zdawało się nawet państwu Julianowstwu, iż celu pożądanego dopięli, ale pan Adolf i jego żona znajdowali, że — daleko byli jeszcze od niego. Tolerowano ich wprawdzie w domach spokrewnionych z panią, ale praw obywatelstwa w świecie wielkim nie mieli jeszcze.
O pożyciu państwa Julianowstwa — sądzono i mówiono różnie. W początkach było ono szczęśliwem, sama pani w mężu zakochana, on rozmarzony i dumny — nic im nie przeszkadzało życie sobie ułożyć jak chcieli, przyszły potem dary fortuny — czegóż więcej pragnąć mogli.
Domyśleć się łatwo, iż sama pani w prędce bardzo zawojowała męża, nie dając mu czuć tego. Julian rządził się dobrze, interesa szły pomyślnie, gusta i upodobania mieli jednakowe, więc nie było prawie chmurki na małżeńskim horyzoncie.
Julian tak był pewien serca i miłości żony, iż — później, gdy ona znacznie ostygła, a nawyknienie do zalotności, nieco jej usposobienie zmieniło — nie zwracał uwagi na fantazyjki więdniejącej piękności.
Nie można było pani Julianowej zarzucić żadnej takiej płochości bijącej w oczy, którąby nazwać się godziło skandalem — ale — mówiono i szeptano i uśmiechano się, rozmaite piękne wymieniając nazwiska.
Wybór pani padał szczególniej na młodzież z tych kół pańskich, w których miała upodobanie. Kuzynków różnych dorastających i dorosłych zawsze bywało pełno koło niej.
Julianowi umiała zawsze tak jakoś te stosunki uczynić naturalnemi i miłemi, że nigdy nic przeciwko nim nie miał. Czasem domyślał się rozkochania ze strony młodzików i z żoną razem się z nich wyśmiewał, pewien siebie.
Małżeństwo liczyło już teraz lat kilkanaście trwania. Chryzio był wyrostkiem, dwie znacznie młodsze córeczki zbliżały się do lat dziesiątka.
Państwo Julianowstwo mieli czas życie swe, rezydencyę, dom urządzić tak, jak chcieli. Oboje starali się o to najusilniej, aby u nich nie zbywało na żadnej z tych rzeczy, które się uważają za atrybuty, konieczne państwa i dobrego tonu.
Czy pan i pani mieli zamiłowanie sztuki, ogrodu, kwiatów — czy one im były obojętne — ponieważ upodobanie w tych rzeczach rozpowszechnione było modne, państwo Julianowstwo musieli też mieć obrazy, dzieła sztuki, park i oranżerye, hodować orchidee i sprowadzać najrzadsze kwiaty.
Taksamo pan Julian nie kochał się właściwie w koniach, ani się na nich znał tak bardzo, ale najwięksi panowie mieli stajnie i stadniny, uczestniczyli w wyścigach, więc i jemu wypadało nabywać angielskie bieguny i starać się niemi odznaczyć.
Tak było ze wszystkiem. Rządziła tu wszechwładnie tyrańska moda, którą niespokojnem okiem ścigano, aby się jej nie sprzeniewierzyć.
Kosztowało to wiele, bardzo wiele, ale szło gospodarstwo dobrze, dochody były na fantazye wystarczające. Jeżdżono do wód, czasem spędzano kilka tygodni w mieście, a na wsi dom był na takiej stopie, iż się najznakomitszych gości nie potrzebował wstydzić.
Kosztowało to pana Juliana nietylko wiele pieniędzy, lecz i starań wiele, bo najmniejsze zaniedbanie się żona mu gorzko wymawiała, lecz mieli tę pociechę, iż powszechnie chwalono gust, z jakim się urządzili na wsi.
Wygodnem było czy nie, ale wszystko być musiało pańskiem, świeżem, wytwornem i modnem.
Pani Julianowa niegdyś bardzo piękna, dotąd jeszcze zachowująca starannie resztki uderzających wdzięków, dbała wielce o przedłużenie młodości. Nie dawało się to inaczej dokonać, jak nadzwyczaj wytworną toaletą, na którą nie żałowano tak dalece, że w wielkich wypadkach sprowadzano suknie z Paryża.
Nigdy pan Julian nie stanął temu na przeszkodzie, chociaż wychowanie Chryzia i dziewcząt coraz też większych wydatków wymagało.
Wiadomo jak dom — szanujący się — który chce utrzymać się na pewnej stopie, podlegać musi ścisłej regule. I pani i pan sam przestrzegali jak najpilniej, aby się tu z pod niej nic nie wyłamywało. Przepisy pewne niewzruszone rządziły domem, i nie dopuszczały najmniejszego opuszczenia i zaniedbania.
Były na wszystko przepisane godziny, formy, ludzie, i przy gościach, czy bez gości — występowano z jednakową ścisłością, pilnując regulaminu. — Zmieniały się toalety, służba musiała występować w liberyi, kamerdyner w białych rękawiczkach drzwi otwierał do jadalni, — na przejażdżki przeznaczone były powozy, uprzęże i konie...
Tejsamej dyscyplinie domowej podlegała pobożność, obchodzenie świąt, wychowanie dzieci, zabawy — wszystko. — Byłoby to może do pochwalenia, gdyby tradycye poszanowania godne strzegły porządku tego, ale tu władała moda i ona wielowładnie rozporządzała wszystkiem, zmieniając przestarzałe, a goniąc za najświeższem.
Wiadomość o jakiejś nowości przyjętej w modnym świecie, a jeszcze nieznanej państwu Julianowstwu, wprawiała samą panią w rodzaj niecierpliwej gorączki, dopóki ta nowość, natychmiast wypisana nie zjawiła się w Chrzanowie.
Naówczas wszyscy przybywający goście musieli ją oglądać i dziwić się jak państwo Szelawscy byli zawsze au fait wszystkiego co się na świecie zjawiało.
Sama pani czytywała czasami, pan Juljan bardzo rzadko, ale tym samym trybem słynne nowości literatury, rozgłośne książki natychmiast się zjawiały na stoliku... Pan Juljan wieczorami rozcinał je pysznym, ogromnym nożem z kości słoniowej, żona przerzucała a potem pył je zwolna okrywał, dopóki miejsca nie ustąpiły swym następcom.
Z robótkami kobiecemi tak samo postępowała piękna pani, temi się tylko zajmując, które głoszono jako modne i w używaniu, szczególniej w Paryżu.
Ta pogoń za nowościami stanowiła, można powiedzieć, charakter domu państwa Juljanowstwa tak wybitny, że nawet tam gdzie panowała moda trochę się wyśmiewano z bałwochwalstwa jej państwa Szelawskich.
Kuzyn pani, stary hrabia W., krzywiąc się mówił — Cela leur donne un air de parvenus!
Na wsi w Chrzanowie, stary dom murowany, zaraz w początkach po ożenieniu pan Juljan z pomocą budowniczego sprowadzonego z Warszawy przerobił na rodzaj pałacyku, a ogród powiększył i zrobił z niego park wspaniały.
Nie można było powiedzieć ażeby ta rezydencya nie miała pozoru bardzo łudzącego i pańskiego, lecz wpatrując się w szczegóły, wiele też jej zarzucić było można.
Rzadko kiedy pani Juljanowa była samą, potrzebowała towarzystwa, lubiła gości, zapraszano kuzynów i kuzynki, przedewszystkiem pierwszych.
Nie mieli rezydentów jak starzy Szelawscy, ale nierównie kosztowniejszych przybyszów, na których usługi musiały być konie, powozy i t. p.
Chryzio miał aż dwu nauczycieli, panienki dwie bony — oprócz tego starszy o wiele od Chryzia, ubogi ale wielce dystyngowany młodzieniaszek hrabia Wandalin — mieszkał tu od niejakiego czasu korzystając wrzekomo z nauczycieli.
Był to protegowany pani. Nie wydawano się z tem że skończył lat dwadzieścia, chciano go mieć wyrostkiem, bo wychowanie było nieco zaniedbane, ale pod względem fizycznym był to mężczyzna dojrzały... a w dzieciństwie zawczasu zepsuty.
Pan Juljan nie zbyt go lubił, lecz jako kuzyna żony, którego losem ona się zajmowała — cierpieć musiał.
Z dwóch nauczycieli Chryzia jeden staruszek, emeryt professor był nutą dysonansową w tym domu, ale go potrzebowano dla matematyki, drugi na pół francuz zupełnie za to przypadał do smaku państwu obojgu. Byt to syn francuza, wychowany w kraju, zwał się Dujardin, ale podpisywał Du Jardins — mając do szlachectwa pretensyę. Lat trzydziestu kilku, ciemny brunet, przystojny mężczyzna, nie wiele umiał i mniej jeszcze uczył, ale mówił po francusku ślicznie.
Z dwóch bon jedna tylko czasem się przemykała przez salon, gdyż tu, obyczajem zagranicznym, dzieci wogóle trzymane były po kątach i nie wychodziły przy obcych. Nawet stół miały osobny.
Sama pani, jak się tego domyśleć łatwo, domem się tak jak niezajmowała. Wydawała rozkazy, gniewała się, gdy ich nie spełniano, ale w szczegóły wcale się nie wdawała, znajdując, że to by było dla niej uwłaczającem.
Chociaż na wsi życie było urządzone na sposób miejski: godziny po cudzoziemsku rozdzielały je, nie wygodnie dla sąsiadów wieśniaków. Około pierwszej podawano drugie śniadanie z kilku potraw złożone, między szóstą a siódmą jadano obiad, po którym następowała dzień zamykająca herbata.
Sam pan Juljan, chociaż wglądał w gospodarstwo i miał do niego dosyć szczęścia, o tyle tylko się do niego mieszał, o ile to godności jego nie uwłaczało. Trzymał rządcę, który trafem osobliwym, był człowiek uczciwy, pedant, i znał się na tem czego się podjął.
Wyglądał bardzo parafiańsko, i pani go nie znosiła. Pokazywał się też mało.
Mówiliśmy już o stosunkach rodzeństwa między sobą, które oddalenie, położenie, obyczaje, zajęcia odpychały od siebie. Mecenas pisywał do Juliana czasami, a że mu szło o to aby go miał za sobą, utrzymywał korespondencyą. Nie omieszkał też donieść panu Juljanowi o ostatnich wypadkach, a nawet o domniemanej ofierze kilkunastu tysięcy rubli. Dało to do myślenia panu Juljanowi, który nabyciem pospiesznem a nierozważnem przyległego majątku, zmuszony był szukać kredytu.
Ze wszech miar było mu to nie na rękę, iż ojciec dla nich coraz ostygał i daleko bliżej był Bronisława i Kaliksta. Zdawało mu się, iż coś na to radzić należało.
Co do pani, ta okazywała zupełną dla starych Szelawskich obojętność, chociaż zrywać z nimi w żaden sposób by była nie chciała.
Otrzymawszy list od brata, Juljan przez parę dni rozmyślał nad nim, i jednego wieczora, gdy pani Helena siedziała na ganku, mając przy sobie Wandalina, Chryzia i pana Du Jardins — nachylił się jej do ucha wyrażając życzenie poufnej rozmowy. Tak się rzadko trafiała potrzeba podobnej narady, iż pani coś musiała ważnego się domyślać, wstała natychmiast i podawszy rękę mężowi, zeszła z nim do ogrodu.
— Chère Helene — rozpoczął zwolna, nieco uroczyście Juljan — chciałem się naradzić z tobą. Twoje zdanie wiele znaczy, masz sąd trafny, a tu idzie, mnie się zdaje, o przedmiot dosyć ważny.
Zimno uśmiechała się żona.
— Mówże, o co idzie?
— O moje stosunki z rodziną, które są nieco zaniedbane...
— Z kimże mianowicie?
— Nie z braćmi, ani siostrą — dodał Juljan. — Te wątpię, aby się o wiele poprawić dały.
Helena poruszyła ramionami.
— O rodziców mi idzie, — ciągnął dalej Juljan. — Zaniedbaliśmy ich nieco... Bronisławowstwo umieli ich doskonale ująć sobie, przyjmowali ich w mieście ugaszczając przez czas długi, Lola oddała im Jadwisię...
— Ja znajduję to rodzajem przypochlebiania się, niegodnym — wtrąciła pani Juljanowa.
— My zapewne w żadnym razie ofiary podobnej uczynić ani możemy, ani o niej jest mowa, ale dać tak zupełnie zobojętnieć rodzicom niepodobna. Wiesz, Mecenas mi pisze, że ojciec na wyjezdnem dał Bronisławowi sto tysięcy.
— Ojciec! ojciec! — wybuchnęła niedowierzająco Helena.
— Ale, tak jest, Mecenas wie najpewniej. Jeżeli się nie przypomnimy czemś rodzicom, staniem się im zupełnie obcy.
— Cóż my uczynić możemy! — przerwała Juljanowa dosyć obojętnie. — Ja żadnej z córek nie poświęcę.
— Ani ja, ani ja! Wiesz o tem najlepiej — dodał żywo Juljan. — Coś, coś jednak dla rozbicia tych lodów zrobić by należało. Wiesz... od czasu jakeśmy się pobrali, rodzice nie byli w Chrzanowie, nie znają go tylko z powieści...
Zawahał się nieco Juljan i dołożył:
— Trzebaby ich zaprosić, czy na święty Jan, czy... kiedykolwiekbądź... trzebaby przyjąć.
Spojrzał na żonę, która szła z głową spuszczoną, milcząc dosyć długo.
— Nie mam nic przeciwko temu — odezwała się wreszcie. Owszem, miłoby mi było pochwalić się im naszym Chrzanowem, naszem życiem... ale, sądziszże iż rodzice taką długą, nużącą podróż uczynić zechcą?
— Mają na pół drogi spoczynek, u Bronisławowstwa w Warszawie — rzekł Juljan. — Nie mogą nam w ostatku odmówić tego, gdy uczynili dla Bronisławowstwa. Pojechałbym ich sam zaprosić, a tu byśmy się wysadzili na przyjęcie. Raz jeden, choćby nas to i kosztować miało.
— A! któż mówi o kosztach, — syknęła sama pani. — Allons donc! idzie o to, aby rozważyć dobrze czy to się da zrobić i czy to jest tak niezbędnie potrzebnem jak sądzisz?
— Pomyśl — odparł Juljan, który znając żonę, nigdy nie nalegał na nią, i ograniczał się poddaniem myśli, będąc zawsze pewnym, że ona ją przyjmie, jeżeli za swoją przyznać sobie będzie mogła.
Na ten więc raz nie mówiono już więcej o tem, Juljan coś wtrącił obojętnego, spytał o szczegół tyczący się dzieci i zawrócił w prędce z żoną do ganku. Pani Helena milczała, ale pomysł męża niosła z sobą, obiecując w duchu rozważyć dobrze czy mógł on przynieść korzyść jaką lub przyjemność.
Pochlebiało jej miłości własnej popisanie się z Chrzanowem, który za swe dzieło uważała. Oprócz tego, nie rada była, aby im wydarto to czego się po rodzicach Juljana spodziewać mogli, naostatek i mężowi raz coś uczynić, gdy sobie życzył — gotową była. Czuła, że pobłażania jego potrzebować mogła...
Namysły trwały cały dzień następujący. Juljan już nie wznawiał rozmowy, czekał. Był pewien, że ona sama ją teraz rozpocznie. Tak się stało.
Po śniadaniu, gdy się dzieci rozbiegły, a Wandalin z papierosem wyszedł na ganek — dała znak mężowi.
— Myślałam o tem co mi mówiłeś — odezwała się. Zapewne, możeby dobrze było raz przecie rodziców mieć u siebie.. ale, jeżeli masz zaprosić ich a otrzymać koszyk... to...
Potrząsła główką.
— Muszę to tak zrobić aby mi nie mogli odmówić — odezwał się Juljan. — Byłem pewny, że ty z twoim tak trafnym sądem w każdej rzeczy, przyznasz mi słuszność.
Gdyby rodzice nie spędzili tyle czasu u Bronisława, gdyby się ojciec wcale z Wólki nie ruszał, to co innego, raz mogąc podróżować, winien nam to co i Radcy.
Uśmiechnął się.
— Przyznam ci się, że mi też nieco o to idzie aby ojciec twoje dzieło, ten dom nasz tak urządzony, o którym wie tylko z odgłosu, na oczy własne zobaczył.
Uśmiechnęła się połaskotana w swej miłości własnej przyjemnie pani Juljanowa.
— Za tem by szło — dodała — że wypadałoby koniecznie zaprosić braci, no i Sabinę.
Skrzywiła się wymieniając imię rywalki.
— Rozumie się — rzekł Juljan. — Czy zechcą przybyć, czy nie, to nie nasza rzecz... prosić możemy.
— Miłoby mi było im pokazać jak my przyjąć umiemy, i jak, choć na wsi, można wszelkim wymaganiom najwykwintniejszym zadość uczynić.
Julian potakująco się uśmiechnął.
— Obudzimy zazdrość, ale o to mniejsza, każdy się swoją piędzią mierzyć powinien.
Pan Juljan otrzymał pozwolenie, ale warunki były jeszcze przedmiotem długich narad. Miał »nudny« ks. Zaręba, bo go tu tak zwano, towarzyszyć Sędziemu? Zdawało się to nieuniknionem.
P. Juljanowa obstawała przy tem, ażeby rodzicom ułatwiając spędzenie dnia wedle ich zwyczaju, dla ogółu gości śniadania i obiady dawać w godzinach europejskich. Co do kuchni, ta się wcale nie miała zastosowywać do formuł Konrada, i t. p. Żądała pani, aby apartamenta dla gości były jak najobszerniejsze i jak najzbytkowniej przygotowane, i t. p.
Juljan się zgadzał na wszystko.
Na ostatek wypadło rozwiązać i to pytanie, czy syn miał sam jechać ojca i matkę zapraszać, czy listem się ograniczyć.
Ale list, nie mógł zrobić najmniejszego wrażenia, a Juljan chciał rodziców mieć u siebie. Była to może fantazya, ale uparta.
Raz mężowi dawszy upoważnienie do działania, pani Helena zdała wszystko na niego i zabawiała się znowu wychowywaniem Wandalinka... który, jak się zdaje, nie potrzebował nauki, i z życiem dostatecznie był obeznany. To wczesne zepsucie zdawało się bawić panią Juljanowę.
Ponieważ na Św. Jan już zapóźno było w tym roku zapraszać, postanowił pan Juljan sam bez żony, jechać na imieniny i ojca do siebie na połowę Lipca, urodziny żony zaprosić.
Św. Jan nie obiecywał się teraz tak uroczyście, — z rodziny tylko jeden Bronisław i to sam miał się znajdować w Wólce. Lola była trochę chora. Mecenas wolał przybiedz później i składał się jakimś pilnym interesem. Sąsiedzi zato w wielkim obiecywali się komplecie.
Przyjechawszy w wigilją p. Juljan nie tracąc czasu, udał się do matki, jej się zwierzając, że i on i żona za dowód największy łaski żądają odwiedzenia Chrzanowa. Przedstawiał on to jako niemal konieczność, ażeby ludzie fałszywych wniosków nie wyciągali o preferencyach rodziców dla Bronisławowstwa i t. p.
Mocno się skłopotała Sędzina, przewidując trudności, Juljan nalegał.
Szczęściem Sędzia był zupełnie zdrów, a Juljan wszelkie możliwe ułatwienia i dogodności ze swej strony przyrzekał... Sercu matki przykro było pokrzywdzić nawet pozornie jedno z dzieci.
Zarazem pan Juljan, zapraszając ks. Zarembę, starał się go ująć sobie, aby on popierał sprawę.
— Jeżeli rodzice uszczęśliwili Bronisławowstwo tak długim pobytem — rzekł — niechże nam nie odmawiają pobłogosławić nasze gniazdo, którego wcale nie znają. My do tego błogosławieństwa największą przywiązujemy wagę.
To mówiąc, Juljan, który wraz z żoną był bardzo pobożny, gdyż ortodoksya stawała się modną, pocałował w rękę ks. Zarębę. On, znajdował życzenie to słusznem i przyrzekał je popierać.
Sędzia gdy z tem syn wystąpił w początkach się uląkł, opierał ale w końcu rozczulił, i dał się przekonać, że rzecz była potrzebna, słuszna i możliwa.
— Widzisz, Bronisławie — szepnął stary wieczorem do niego — coś ty mnie narobił wyciągając do Warszawy, teraz muszę Juljanowstwo odwiedzić, a tylko co nie widać jak Sabina tego samego zażąda, no, i będzie miała prawo... A moje stare kości.
Radca znajdował, że ojcu ruch nie mógł zaszkodzić, a Warszawa była po drodze dla spoczynku, gdzie oni na rodziców czekać mieli.
Tegoż dnia z Wólki Juljan napisał list do żony donosząc jej że negocyacye szczęśliwie doprowadzone zostały do skutku.
Kilka tygodni czasu mieli państwo Juljanowstwo do przygotowania się, które przy tak zasobnym we wszystko domu, ani połowy ich nie wymagało. Do gości tegorocznych należeli oba Kunaszewscy, stary bowiem już mieszkał u wnuka i odmłodniał w tym bycie niezależnym, a jako galicyanin nawet strój zmienił. Nabrał powagi, śmiałości i dawni sąsiedzi Wólki, którzy go w starej kapocie widywali, bawili się tą metamorfozą.
Pana Floryana przyciągnęła tu Justysia. Zaczynało być widocznem, iż młodzieniec nie obojętnem na nią patrzył okiem, ale Sędzina jakby naumyślnie, przy nim powtarzała ciągle z naciskiem iż Justysia była dzieckiem, i że przed skończonym dwudziestym rokiem żadnej panienki za mąż wydawać nie życzyła i t. p.
Czy w istocie było to jej przekonaniem, rzeczą jest wątpliwą. Sędzina w ten sposób usiłowała chłopca, choć się jej podobał, trochę zrazić i odsunąć, będąc ujętą przez Mecenasa, który dał do zrozumienia matce, że na Justynę rachuje. Interes syna i szczęście, które mu miała zapewnić jej wychowanka, bliższe były sercu matki, niż młode, nieznajomego, majętnego kawalera, któremu łatwo się było dobrze ożenić. W wieku pani Sędzinej mało się zważa na miłostki, sympatye, na zakochania, gdy inne warunki szczęścia są zapewnione. Rachowała na to, że Mecenas będzie mężem wzorowym, a Justysia najlepszą żoną, i że o młodziku, który pewnie znowu tak się w niej nie kochał zapalczywie — zapomni.
W istocie między skromniuchną, cichą Justysią a żywym i wesołym Kunaszewskim, choć sobie tego inaczej jak oczyma powiedzieć nie mogli nigdy — miłość od pierwszego powzięta wejrzenia rosła i coraz się krzepiła. Sierotka mówiła sobie, że, ponieważ Kunaszewski się z nią żenić nie może (tak sądziła), ona nigdy za nikogo nie wyjdzie. Floryan się zaprzysięgał, że choćby nie wiem wiele lat miał na nią czekać i dobijać się jej było najtrudniej — pozyskać ją musi. Sędzina teraz mając już podejrzenie zalotów, starała się nieznacznie przeszkadzać poufałym rozmowom i dłuższym spotkaniom. Ale w sam dzień Św. Jana było tak wiele gości. Justysia tak ciągle biegać musiała, a Floryan na nią czatował tak umiejętnie, stając na przesmykach, że kilka razy odkradł chwilkę, przez nikogo nie spostrzeżony.
Po obiedzie, gdy pani Sędzina była mocno zajęta, skorzystał Kunaszewski z tego i pochwycił Justysię na rozmowę nieco dłuższą.
— Nie chciała mi pani wierzyć, — rzekł — gdym się na Św. Jan obiecywał, a słowa dotrzymałem, wstyd mi tylko przyznać, że nie dla Ś. Jana, ale wcale z innej pobudki.
Justysia się zarumieniła.
— Gdyby mi wolno było... częściej bym do Wólki zaglądał — dodał.
— Ale panu tego nikt zabronić nie może, państwo tak mile go widzą oboje — chłodno opowiedziała Justysia.
— Pani Sędzina nie koniecznie może widzi mnie miłem okiem — rozśmiał się P. Floryan — ale mi nie wolno wytłumaczyć dla czego, mnie o tem objaśniła zacna pani Podkomorzyna.
(Ociemniała rezydentka brała stronę młodego Kunaszewskiego).
Justysia dobrze rozumiała co to znaczyć miało, ale musiała udawać, iż się nie domyśla.
— Niech mi panna Justyna doda odwagi — odezwał się Floryan.
— Ja? panu! — podnosząc oczki zapytało dziewczę, — ale zdaje mi się, że panu na niej nie zbywa, a zwykle mężczyzni jej kobietom raczej dodają, niż przeciwnie.
— Bywa różnie — odparł P. Floryan.
Zamilkli chwilę; a Kunaszewski dodał niby żartobliwie.
— Pani Sędzina ciągle zapewnia, że jest przeciwną wczesnemu wydawaniu za mąż panienek, a ja ile razy jadę do Wólki zawsze jestem w strachu, że pani tu już nie zastanę.
— A gdzieżbym się ja podzieć miała? — spytała naiwnie Justysia.
— Ja nie wiem, ktoś panią porwać może.
— Mnie, — rozśmiała się Justysia — wątpię bardzo, a znowu ja nie dam się tak porwać i mam obrońcę w mojej opiekunce.
— A jeżeli ona...
P. Floryan niedokończył, Justysia poruszyła ramionami. Oczy ich się spotkały.
— Ja wcale za mąż wychodzić nie myślę — dodało dziewczę. — Jestem mojej dobrodziejce trochę przydatną, mnie tu dobrze... nikt pewnie na biedną sierotę ani spojrzy... może więc pan być pewnym, że ja zawsze na jego przyjazd kawę z kożuszkiem, która mu się podobała, przygotowywać będę.
Żartobliwie tak rozmowę obróciwszy, Justysia chciała odejść, bo na nich patrzano, ale Floryan ją zatrzymał.
— Przed wyjazdem, — rzekł — wątpię, bym mógł do pani choć kilka słów jeszcze powiedzieć na osobności, pozwól więc, abym skorzystał z tej chwili. Racz pamiętać, że ja także żenić się nie myślę, choćby nie wiem ile lat, — i — czekać, czekać będę... a słowo moje tak waży jak najuroczystsza przysięga.
Zaczęto wołać Justysi — i dziewczę ledwie miało czas odpowiedzieć wejrzeniem, gdy już biedz musiało posłuszne, — ale z sercem bijącem i tak jak nieprzytomne.
Kunaszewski rad, że powiedział, co oddawna w sobie nosił, odszedł wesół i spotkawszy na drodze dziadunia z kieliszkiem w ręku, trochę podchmielonego, uścisnął go tak gwałtownie i serdecznie, iż mu wino wylał i nowy garnitur poplamił.
Po to tylko przybył do Wólki, aby koniecznie Justysi rzucić w uszko i do serca to słowo. Od niej nie potrzebował nic nawzajem, bo ona — od siebie nie zależała. Chciał tylko, aby wiedziała, że na niego całkowicie rachować mogła.
— Aleś ty oszalał Florku, czy napiłeś się, zawołał komornik starannie chustką ocierając wino.
— Upiłem się, ale nie winem! odparł uszczęśliwiony Floryan.
— Miodem? spytał komornik...
— I to nie, dziadku — ale nektarem... którego ty już dawno nie kosztowałeś...
Komornik nie zrozumiał jeszcze.
Floryan zaś teraz dopiero chwycił wino i stukając o kieliszek komornika, szepnął.
— Zdrowie — mojej bohdanki!
Rozśmiał się stary Kunaszewski.
— Zdrowie, rzekł — ale się boję bardzo, żeby ci jej ktoś nie pochwycił...
Uderzyli się kieliszkami.
— Ja mam nadzieję, że mi Pan Bóg dopomoże, odparł Floryan. Dał mi razem cudownie znaleść dziadka i ją... musi doprowadzić to do szczęśliwego końca...
Uściskali się raz jeszcze.
Zaledwie goście się rozjechali, gdy już Szelawska musiała zacząć myśleć o wyborze w podróż. — Nikomu ona zbyt pożądaną nie była — wszyscy niemal wzdychali i smutnieli mówiąc o niej, ale stała się nieuchronną.
Co gorzej, Sędzina przewidywała, że Sabina także zażąda od rodziców, aby ich odwiedzili. Raz będąc w podróży, nie wypadało uprzedzać ich, ale odbyć i to zarazem, aby się już potem nie ruszać z Wólki. Zdania były podzielone, wezwany na radę ks. Zaręba znajdował, że wygodnie byłoby skończyć te włóczęgi, ale — wpaść do Adolfowstwa niespodzianie, gdy oni może wybierali się do wód za granicę, nie zastać ich, albo im przeszkodzić, dla starych nie wypadało — zapytywać i oznajmić o sobie wstręt miał Szelawski. Nie wiedziano co począć.
Julian pospieszył natychmiast do domu, a i Bronisław długo bawić nie mógł, odjechali Kunaszewscy, w Wólce pakować się zaczynano, gdy Mecenas nadciągnął.
Uwiadomionym był już o zaproszeniu, bo je odebrał także z ust Juliana i śmiał się.
— Mnie by wypadało, mówił do matki, zażądać także odwiedzin osobnych — ale kawaler jestem, nie potrafiłbym przyjąć i odkładam to do ożenienia.






W Chrzanowie, chociaż dom był zawsze gotów na pomieszczenie i przyjęcie gości, wiele zostawało drobnych szczegółów do obmyślenia.
Sama pani zdała to na Juliana, który wogóle zastępować ją musiał, gdzie tylko o wykonanie chodziło. Wydawała rozkazy, do niego należało je spełniać.
Dnie pani Heleny schodziły na leniwem jakiemś używaniu życia, rozrywkach i sztucznie tworzonych zajęciach. — Potrzebowała się bawić, — ale nie męczyć. Ogród, książki, towarzystwo, — przysłuchiwanie się plotkom; przyjmowanie odwiedzających — dzieci, do których się liczył Wandalin, wcale już nie kwalifikujący się do tej kategoryi, zapełniały dnie spędzane w Chrzanowie. Pomocą wielką do zapobieżenia nudom śmiertelnym był i zabawny wychowaniec, i jeden z sąsiadów, przyjaciel domu, który w niedostatku innych wielbicieli, skazany na pobyt na wsi, służył pani Julianowej.
Zwano go hrabią, a po nazwisku Brackim. — Jakieś niedobrze oznaczone dalekie pokrewieństwo z rodziną pani Julianowej, czyniło go jej kuzynem.
Pana Ottona Brackiego w kołach, w których się dawniej obracał, zwano teraz »ruiną«, gdyż znaczny bardzo strwoniwszy majątek, zmuszony był na ostatek na jednej wiosce żyć w kątku. Moralnie był on jeszcze większą ruiną, niż majątkowo.
Bardzo piękny mężczyzna, sławny zdobywca serc, bohater wielu głośnych skandalów, Otto zachował jeszcze resztki piękności, — w towarzystwie był czarującym, gdy chciał, ale upadek uczynił go szydercą, złośliwym i sceptykiem. W nic już nie wierzył — przestawszy mieć wiarę w siebie — nic też nie szanował. Dźwignąć się z tego upadku, jakimkolwiek kosztem, było teraz jego jedynym celem i myślą.
Skazany na wygnanie, poznawszy kuzynkę Julianową, która się nim żywo zajęła, stał się w prędce domownikiem, przyjacielem domu w Chrzanowie.
Z przebiegłością wielką, zaczął od tego, że sobie pochlebstwem ujął i zawojował Juliana, — potem stanął w szeregu przerzedzonym wielbicieli samej pani i pozostał na tem stanowisku — ostatni.
Julian trochę już był ostygł dla niego, za to pani brata go w opiekę i obejść się bez niego nie mogła. Zwolna Bracki stał się tu niemal vice-gospodarzem, a w miarę jak Julian coraz nudniejszym i nieznośniejszym stawał się dla żony, Otto był niezbędniejszym...
Z kuzynkiem tym Helena była w stosunkach najczulszych, najpoufalszych, — nie zważając na to, że mąż coraz niechętniej spoglądał na spoufalenie, wszystkim bijące w oczy.
Ile razy gospodarz na czas dłuższy oddalał się z domu, natychmiast powołany Bracki przybywał tu, zamieszkiwał w przeznaczonym sobie stale apartamencie i rządził się jak u siebie.
Raziło to ludzi, wywołało plotki, ale pani Julianowa z pogardliwem lekceważeniem wcale nie raczyła zważać na nie.
Nie były one bez podstawy. Stosunek małżeństwa pod wpływem tego przyjaciela domu, z każdym dniem się pogorszał... Julian dla żony coraz był nieznośniejszym tyranem... Otto potakiwał znajdując otwarcie zadziwiającem, że Helena wyżyć z nim mogła...
Myśl rozerwania tego stadła coraz się wyraziściej postępowaniem Brackiego uwydatniała. Szedł do celu ostrożnie, zwolna, ale nie ustając i korzystając z każdej zręczności.
Po wyjeździe do Wólki, wedle zwyczaju Bracki wezwany do Chrzanowa, przybył nazajutrz, rozgościł się w pałacu i bawił kuzynkę razem z Wandalinem, którego psuć jej dopomagał.
Trochę wcześniej, niż zamierzał, powrócił Julian w nocy, niespodzianie i — niewiadomo co potem zaszło, ale bardzo rano pan Otto Bracki wyjechał z Chrzanowa, a domownicy dostrzegli, iż państwo z sobą byli jak poróżnieni. Nie mówili prawie do siebie, widywali się tylko przy stole i herbacie, pani była w humorze najokropniejszym, Julian się gniewał i niecierpliwił.
Tłumaczono to różnie, lecz z postępowania pana Ottona się pokazywało, że i on w tem jakiś udział mieć musiał, nie przyjeżdżał już bowiem do Chrzanowa, i jawnie do niego nie posyłano...
Mówiono, że jest chory.
Kwasy pomiędzy małżonkami tak się stały uderzającemi, iż służba nawet podzieliła się na obozy, i w domu czuć się to dawało rażąco...
Julian, pomimo to zajmował się przygotowaniem na przyjęcie rodziców, którzy wcale nie w porę przybyć mieli. Julianowa usposobioną nie była do czułego powitania.
Wszystko to dosyć źle przysłonięte, już nawet sąsiedztwu było znane.
Zaufana stara sługa pani była mocno zajętą, i niekiedy po dwa razy na dzień tajemnicze czyniła wycieczki, to do miasteczka, to w sąsiedztwo.
Pan Julian chodził sztywny, nadąsany i milczący... Bona i francuz Des Jardins, w dobrych z sobą będący stosunkach, zapowiadali katastrofę w domu. Wandalin, chłopak nad wiek zepsuty, szpiegował wszystkich, otwarcie mówił nauczycielowi, iż kuzynka się rozwiedzie i pójdzie za mąż za Ottona. Zamykano mu usta, ale łobuz powtarzał, iż widział, jak się całowali... Cieszył się z tego, bo Juliana nie lubił, a spodziewał się zostać przy pani, Chryziowi zapowiadając, że go ojciec zabierze...
Wandalin po dziecinnemu wyprzedzał wprawdzie to — co jeszcze tak dobitnie może sformułowanem nie było, ale niemniej stało się już nieuchronnem. Pani Julianowa nie mówiła o tem, że wyjdzie za kuzyna, ale rozwód miała na myśli i znajdowała go koniecznym.
Znaczniejsza daleko część majątku należała do niej, nowo nabyte dobra także na jej imię kupione zostały. Szelawskiemu więc w razie rozwodu jedna tylko jego własna wieś pozostać mogła.
On sam rozwodu nie przypuszczał jeszcze, chociaż między nim a żoną — już wyraz ten rzucony został... sądził, że zgoda łatana może nastąpić. Pani już jej nie przypuszczała.
Przybycie starych Szelawskich stanowiło teraz zadanie dla obojga nadzwyczaj trudne do rozwiązania. Musieli przed nimi i rodzeństwem ukryć rozterkę, nie dać się im domyśleć, co groziło...
Oboje uznawali tego potrzebę.
Stało się to tak nagle — niespodzianie, że czasu nie było ani, aby zapobiedz pod jakimś pozorem przybyciu rodziców, ani postarać się o porozumienie, choćby nietrwałe między małżeństwem. Co zaszło po powrocie, co było powodem nagłego poróżnienia — nikt nie wiedział dokładnie. Wiadomem tylko było, że pani nazajutrz po powrocie męża nie pokazywała się wcale, i opowiadała chorą — że do dnia pospiesznie wyjechał Otto, a Julian burzył wszystko w domu i łajał, a bezcześcił kogo spotkał.
U stołu prawie nie mówili do siebie. Pierwsze dwa dni tak upłynęły bez próby nawet jakiegoś porozumienia; trzeciego wieczorem państwo Julianowstwo po cichu długo rozmawiali z sobą w gabinecie, a podsłuchujący Wandalin nie mógł nic podchwycić.
Skutkiem było, że nazajutrz jakiś modus vivendi dał się uczuć.
Blada, smutna, zmęczona chodziła pani po domu, skarżąc się, że jest chorą, posłano nawet po doktora, a gdy ten przybył, położyła się w łóżko.
Starzy Szelawscy już byli prawie gotowi do wyjazdu i dzień nawet oznaczono, gdy list nadszedł z Chrzanowa, oznajmujący o nagłej a ciężkiej chorobie pani Julianowej. Rozumiało się samo z siebie, iż zaproszenie cofniętem zostało, a Sędzina odpisała natychmiast z kondolencyą, prosząc, aby uwiadomiono ich regularnie o stanie zdrowia Heleny.
Tym sposobem uratowali się państwo Julianowstwo od rodziców, ale nie od ludzkich języków złośliwych, które głosiły urbi et orbi, że miało przyjść, jeżeli nie do rozwodu, to do niezawodnej separacyi. Nie było też tajemnicą dla nikogo, iż przyczyną katastrofy stał się kuzyn Otto Bracki. Teraz większa część osób, co wcale nie przewidywały takiego końca, dowodziła, iż oddawna prorokowano coś podobnego.
Jedni brali stronę męża — drudzy w mniejszej liczbie bronili żony.
Ale że oboje dumą swą i lekceważeniem serc pozyskać nie mogli, większość sąsiadów nielitościwą była dla żony równie, jak dla męża.
Życie w Chrzanowie zachowując swe dawne formy — stało się nieznośnem... Wszyscy przeczuwali, iż ono pozostać tak nie mogło, że jakaś radykalna zmiana zajść musiała.
Starzy Szelawscy jedni byli nietylko w zupełnej niewiadomości o wypadku, ale możliwości jego nigdy nie przypuszczali — będąc tego przekonania, że małżeństwo było najczulej do siebie przywiązane.
Łączyły je dzieci — nikt nie posądzał o płochość pani Julianowej, bo wobec rodziny, starała się z nią nie zdradzać.
Pierwszy Mecenas przez jednego prawnika, który z tamtych stron powracał, — został rozbudzony pytaniem brutalnem.
— No cóż, brat Mecenasa się słyszę z żoną rozwodzi?
Kalikst rzucił się zdziwiony.
— Co? gdzie? jak? który? co to za plotka?
Nastąpiły szczegóły niedostateczne, ale Mecenas wprawiony został w niepokój okrutny. Zapomniano go uwiadomić o odwołaniu, o chorobie.
Chociaż z Bronisławem się nie widywali, pan Kalikst pobiegł do niego do biura, dla pospiechu.
Przyjście jego oznajmywało, że sprawa jakaś była ważna. Poszli do kąta razem.
— Julianowstwo zaprosili rodziców do siebie i nas — począł Mecenas, ale coś nagle zaszło u nich. Wieść chodzi, że się rozwodzą.
— Plotka — rzekł Bronisław zimno, tyle w tem prawdy może, iż Julianowa chora i podróż odłożona.
— Oho! zawołał Kalikst — więc się to potwierdza.
Radca stał nader obojętny...
— Gdyby nawet pomiędzy Julianem i jego żona coś — nastąpić miało — rzekł — cóż to nas obchodzi? Niepodobna do grobowej deski być solidarnym z całą familią, do wszystkiego się mieszać, każdą rzecz odboleć... Jak sobie Julian posłał, tak się wyśpi.
— Mnie idzie o rodziców — przerwał Mecenas, im bym chciał przykrości oszczędzić... dlatego przyszedłem się poradzić.
— Rodzicom, jeżeli co jest, zataić należy — rzekł p. Bronisław, który się niespokojnie oglądał, chcąc skończyć co najrychlej rozmowę. Mecenasowi nie wypadało nalegać, ukłonił się i odszedł.
W Chrzanowie wszystko o ile możności pokrywano, starając się, aby świat jak najmniej wiedział o skandalu... Julianowa leżała chora na pozór, rozjątrzona w istocie i zdecydowana z mężem się rozstać.
W rozmowie powtórnej z mężem przyszło do wyrzutów wzajemnych tak gwałtownych, że po nich pojednanie stało się niemożliwem.
Helena znalazła się z mężem w sposób tak brutalny, że on zabrawszy Chryzia i jednego z nauczycieli, tymczasowo odjechał do własnej swej wioski, jawnie już tym krokiem okazując rozbrat z żoną.
Zgryziony, przybity napisał list otwarty do ks. Zaręby, prosząc go, aby rodziców przygotował do katastrofy.
Być może, iż się pożycia Julianowstwa niezbyt szczęśliwego domyślano — ale nikt nie przypuszczał zgorszenia tego rodzaju — takiego ciosu dla dzieci i dla rodziny.
Ksiądz list odebrawszy, padł na kolana płacząc... Dla starych Szelawskich było to straszniejszem nad wszystko, co ich spotkać mogło, nad śmierć samą. — Przygotowywać ich nawet nie wiedział jak — bo żadne przygotowanie ciosu osłabić nie mogło.
Dotąd wiodło się wszystkim pomyślnie; za długie lata spokoju — trzeba było płacić. — Zaręba lękał się, aby wrażenie nieszczęścia tego nie skróciło życia Szelawskiemu.
Gdy nazajutrz przybył po rannej mszy do Wólki, tak był zmieniony i pogrążony w sobie, że w progu Sędzina zapytała go, czy nie chory.
Odpowiedział jej westchnieniem tylko i weszli razem do pokojów. Staruszka chciała go prowadzić do męża, ks. Zaręba dał jej znak, że się z nią chce naradzić, wszystko zwiastowało już Sędzinie coś niepomyślnego, ale rozmiarów tego, co ją spotkać miało, wcale się nie dorozumiewała.
— Jak się ma wuj! zapytał proboszcz.
— Chwała Bogu, dobrze, niespokojni tylko jesteśmy o Julianową.
Ksiądz westchnął.
— Julianowa ciężko chora — dodała Sędzina.
— Tak — ale niech wujenka przygotowuje się do czegoś gorszego od choroby — odparł Zaręba.
— Umarła! zawołała staruszka, ręce łamiąc.
Ksiądz wstał. — Możeby życzyć należało jej raczej chrześciańskiej śmierci, niż tego, co się zapowiada...
— Mów, ojcze — przerwała Sędzina.
— Małżeństwo się rozchodzi — rzekł ksiądz poważnie. Należy to Bogu ofiarować. Julian ma słuszne powody do — zerwania z żoną...
To mówiąc, spostrzegł ks. Zaręba, że staruszka blizką była omdlenia, ale natychmiast, przypomnienie męża dodało jej męztwa... Przeżegnała się, wyprostowała, i biorąc go za rękę, dodała.
— Mów otwarcie, potrzeba myśleć, jak Jasia do tego przygotować.
Ksiądz dobył list Juliana i oddał go matce.
Bledniejąc i rumieniąc się, czytała go, a łzy lały się jej po twarzy...
Milczeli oboje...
— Nie możnaby spróbować ich pojednać, odwrócić ten cios, ocalić przynajmniej sławę domu — odezwała się.
— Wątpię, aby się to udało — o ile znam Julianową, odparł ks. Zaręba. Nieszczęście to zdawna się przygotowywało.
Szelawska myślała tylko o mężu.
— Nie spieszmyż z uwiadomieniem Jegomości o tem — dodała — oszczędźmy mu boleści, dopóki można się z nią taić — czekajmy... Julian, jestem pewna, zrobi co tylko może, aby zapobiedz skandalowi.
— Zdaje się, iż dziś już późno, odezwał się ks. Zaręba. Potrzeba tylko dopomódz Julianowi, aby ocalił syna i siebie... Niema wątpliwości, że żona majątek swój oddzieli, córki zostawi przy sobie, Julian nawykły do życia na pańskiej stopie będzie się musiał bardzo ograniczyć...
— Pomożemy mu — dodała Sędzina zadumana, lecz naprzód potrzeba znać dokładnie wszystko... co spowodowało katastrofę.
— Otto Bracki — odezwał się ks. Zaręba — oddawna kompromitował Helenę, miał w tem swą rachubę...
Narada z siostrzeńcem trwała długo, przeszli potem do Sędziego, ale temu nic nie powiedziano...
W pierwszej chwili płacząca i blizka omdlenia, stara matka teraz okazywała energię zdumiewającą.
Ks. Zaręba był z uwielbieniem dla jej charakteru i mocy, jaką miała nad sobą.
Dnia tego, oprócz milczenia nic nie uradzono. Sędzia był spokojny, nie domyślając się niczego. Ukryć przed nim długo nie było podobna prawdziwego położenia...
Bronisław, który z Mecenasem o tem mówić nie chciał prawie, po naradzie z żoną, przez troskliwość dla rodziców, wybrał się do nich na radę.
Ktoby w tych dniach widział dawną Wólkę, nie wiedząc o zawieszonym nad nią mieczu Damoklesa — domyśleć by się musiał niewidzialnej jakiejś groźby losu...
Sędzia — któremu ukrywano wypadek, miał przeczucia — był niespokojny. — Sędzina chodziła smutna i przybita, — domownicy strwożeni byli i milczący. Jakaś ciężka, przygniatająca atmosfera otaczała wszystkich.






Radca był na wyjezdnem do Wólki. Wiadomość o Julianie raziła go, jak piorunem. Przywiązanie między rodzeństwem od lat wielu znacznie było ostygło, węzły, które chłopców czasu ich młodości ściślej łączyły, były potargane — ale coś jednak pozostać z nich musiało. Wiadomość o nieszczęściu, jakie dotknęło brata, więcej daleko dało się czuć Bronisławowi, niżby był sam przeczuwał i sądził.
Był niespokojny, — zdawało mu się, jakby jemu samemu coś zagrażało, jakby on też w tem miał udział jakiś.
Drugim skutkiem niespodziewanym dla Radcy tej wiadomości było, że mimowoli zaniepokoiła go ona o własną żonę... o szczęście domowe...
Widział Lolę bledniejącą przy opowiadaniu, zmięszaną — bo wszystkie kobiety w takich razach solidarnemi się czują — jakiś chwilowy chłód zapanował pomiędzy małżeństwem; pani Radczyni skrzywiła się, chciała niemal bronić Julianowej, wstrzymała się, zacięła usta, ona i mąż niedowierzająco spojrzeli sobie w oczy. — Koniec końcem Bronisław nie mógł przyjść do siebie, nie umiał sobie wytłumaczyć, że jemu przecież nic nie groziło osobiście, że on tak ślepym nie był, jak Julian, ani żona jego tak płochą.
Przychodziły mu teraz na myśl rozmaite drobne okoliczności, które dawniej wcale uwagi jego nie zwracały. — Trzpiotanie się Loli, jej minki zalotne, poufałe obejście się z doktorem Drożyńskim i inną młodzieżą.
Radca choć nie przypuszczał wcale, aby coś podobnego kiedykolwiek go spotkać miało — nie mógł jednak całkiem obojętnie patrzeć na to.
Należał bądź cobądź, do wielkiego bractwa żonatych, które dotknięte w jednym ze swych członków — boleje.
Lola postrzegła wrażenie, jakie to na mężu jej uczyniło — i — zamiast gniewać się na sprawczynię, — na panią Helenę, — była oburzoną przeciw — Julianowi. Tak jest, tłumaczyła to sobie zazdrością nierozsądną, przywidzeniem, zadawała mu brak taktu. — Powinien był siebie i dom ocalić, ukryć gdyby coś było... a Lola zresztą nic seryo nie przypuszczała. W jej mniemaniu Julian był wszystkiemu winien...
Posmutniała... Mogło to oddziałać do pewnego stopnia na ich stosunki domowe, męża jej uczynić niedowierzającym, — podejrzliwym, zmusić do nieustannej baczności...
Może też być, iż piękna i zalotna pani miała sobie jakie małe powszednie grzeszki do wyrzucenia...
Mężczyźni, szczególniej panowie mężowie — wydawali się jej ludźmi bez najmniejszego w postępowaniu pomiarkowania, niezręczni... a za ich winy żony potem pokutować musiały.
Piękna Lola wszystko a wszystko składała na Juliana — pocóż dopuścił do takiej ostateczności, jeżeli w istocie doszło do ostateczności. Znała ona z widzenia i rozgłosu pana Ottona Brackiego... nie był w jej smaku, ani pierwszej młodości, ani mógł seryo być groźnym! Zresztą kuzynowstwo tłumaczyło spoufalenie, które sam Julian tolerował.
Nie nawidziła go...
Radca przeciwnie wszystko przypisywał Helenie bratowej, i tłumaczył sobie, iż dawno to przewidywał, lękał się, chciał nawet ostrzedz Juliana ale się wahał mięszać w cudzą sprawę.
Małżeństwo zszedłszy się później powtórnie, — spoglądało na siebie dziwnie, oboje kwaśni byli i zachmurzeni, unikali wznowienia nieprzyjemnej rozmowy.
— Jechać muszę do Wólki — rzekł Radca wzdychając — dla matki, dla ojca, któremu utaić tego nie będzie podobna. Jestem o niego niespokojny.
— Ty wiesz, odparła Lola chłodno, że ja ci się w niczem nie sprzeciwiam, szczególniej, gdy się co tyczy twojej familii. Postanowiłeś jechać do rodziców — jedź, ale — zastanów się, czy dostatecznie jesteś uwiadomiony o tem, co zaszło...
Wszystko to, co wiemy są... ogólniki jakieś, szczegółów nie mamy. Małżeństwo się poróżniło, zaszło nieporozumienie. Julian nie miał taktu, wziął to za gorąco, wyjechał, ale to nie dowodzi, żeby się jeszcze nie — zbliżyli i niepojednali.
To się może odmienić.
— Wątpię, rzekł Radca — czyja tam wina, nie wiem, ale rzeczy zaszły za daleko. Julian był do zbytku powolny, — za to pokutuje...
Pani Radczyni zagryzła usta.
— Ale mój Bronisiu — odparła — ty wszystko składasz na żonę, bo na te nieszczęśliwe żony wy zawsze zwalacie wszelką winę. — Julian był nieznośnie zazdrosny i podejrzliwy, uczuła się w ostatku obrażoną tem... Cierpiała długo...
P. Bronisław zamilkł — po chwili żona rozpoczęła ciszej.
— Jedziesz do Wólki — mnie by się zdawało stosowniejszem wprzódy widzieć z Julianem, lepiej rozpatrzeć. Może nie zerwali z sobą tak stanowczo, aby się to nie dało — zmienić...
— Cały świat już o tem wie! bębnią wszędzie — odezwał się kwaśno Radca — za późno! Julianowi nic ja nie pomogę — ale mi o rodziców idzie... Dla ojca, dla matki będzie to cios bolesny.
Westchnął mówiąc to — a Lola dodała.
— Dla nas wszystkich równie to przykre — ale...
Nie dokończyła — Bronisław wstał i milczący przeszedł się po pokoju. Ani on ani ona do dłuższej w tym przedmiocie rozmowy ochoty nie mieli, pani znalazła zaraz jakieś pilne zajęcie, dla którego oddalić się musiała — on też przed podróżą miał wiele do załatwienia.
Wybierał się właśnie na miasto, gdy zastukano zlekka do drzwi...
Najmniej spodziewany — ukazał się w progu Mecenas, z twarzą przeciągniętą, zachmurzoną i zakłopotana. Przywitanie było bardzo zimne.
Kalikst pierwszy rozpoczął.
— Nie pytam o to, rzekł — bo niepodobna, abyście nie wiedzieli, że Julian z żoną się rozchodzi...
Po raz pierwszy oddawna spojrzeli sobie w oczy, mniej niechętnie, jak gdyby ich coś zbliżyło i łączyło — wspólne nieszczęście.
Mecenas westchnął.
— Dla mnie jest to zupełnie niespodziewanem... piorun!
— Na nas wszystkich spadło to taksamo — westchnął Radca. Ja jeszcze do siebie przyjść nie mogę, a że na rodzicach uczynić to musi wrażenie może jeszcze większe, niż na nas, niespokojny o nich, — wybieram się do Wólki.
Mecenas głową potrząsnął.
— Zapewne, rzekł — trzeba o ile możności starać się im cios ten uczynić mniej dotkliwym.
— Ale — jak? odparł Radca...
— Matka musi być wprzódy zawiadomioną — począł Kalikst... a mnie się zdaje, że już nawet musi wiedzieć.
Kiedy jedziesz? dodał.
— Jutro — rzekł Radca...
W tych niewielu słowach, które zamienili z sobą — dziwna rzecz, nie było rozdrażnienia, niechęci, jaka niedawno odpychała ich od siebie... Więcej się czuli braćmi, wspólność cierpienia zbliżyła ich bez żadnych form pojednania...
— W tem wszystkiem, odezwał się siadając Mecenas, my dotąd sędziami być nie możemy, bośmy za mało świadomi, o co im właśnie poszło, i co, po tylu latach pożycia, doprowadziło do takiego gwałtownie wybuchającego skandalu.
Wszyscyśmy na to patrzyli, jak Julianowa się obchodziła z mężem, i często dosyć sobie płocho postępowała. Julian zdawał się obojętnym... Nikt z nas nie miał prawa zwracać jego uwagi... Nagle...
Radca stał zadumany.
— Julian rzekł, jeżeli zgrzeszył, to chyba dobrodusznością, powolnością zbyteczną — a teraz postąpił sobie bez taktu, dając sprawie wybuchnąć.
— My nie wiemy co to spowodowało — odezwał się Mecenas. Bądź cobądź Julian winien, ale i ona nie jest bez winy...
— Ona jest najwinniejsza — począł Radca, ożywiając się mocno, ona jest właściwie sama tylko winna. Julian słabością zgrzeszył...
— W mężczyźnie grzech to jest wielki — przerwał Mecenas. Na nim cięży odpowiedzialność, powinien o tem pamiętać.
— A! westchnął Radca — to była kobieta płocha! niewypowiedzianie lekkomyślna... raziło mnie to w niej — ale nie przypuszczałem...
— Ani ja — szepnął Mecenas.
Oprócz wielkiej przykrości, jakiej Julian doznać musi, — popadłszy na ludzkie języki — dodał — jest druga okoliczność dla niego groźną.
Majątkowo, nie pilnował się, bo nie przewidywał nic, — pozostanie mu zaledwie jego wioseczka... a on nie przywykł do skromnego życia, na które zostanie skazany... w dodatku mając dorastającego syna, — bo tego przy matce zostawić ani może, ani zechce.
— Tak... to też fatalne! westchnął Bronisław.
Zwolna przedłużająca się rozmowa braci, schodziła do coraz łagodniejszego tonu. W początkach czuli się jeszcze podrażnieni — teraz zacierało się to wrażenie. Wspólne cierpienie coraz widoczniej ich ku sobie zbliżało...
Mecenas siedział nie spiesząc, Radca przyniósł mu cygaro... nie mieli ochoty o nic się sprzeczać, wzdychali jednym tonem, zgodnie.
Po małym przestanku, Kalikst się odezwał.
— Gdybym mógł, pojechałbym i ja do rodziców, ale mam wiele zajęcia, a zresztą ty tam będziesz i zrobisz, co z naszej strony należy, a po powrocie naradzimy się, co dalej przedsięweźmiemy. Juliana mi żal.
— Bądź cobądź ani rodzice, ani my go opuścić nie możemy — dodał Radca i spojrzał na brata, który głowę schylił, dając znać, że się zgadza.
— Co jednego Szelawskiego spotyka, rzekł Bronisław — wszystkich boleć musi. W mojem przekonaniu wina i srom spada na żonę, ale świat zawsze w takich razach obwinia i wyszydza męża.
Juliana położenie w oczach ludzi tem się stanie bardziej upokarzającem, że majątkowo zostanie dotknięty...
— Ani rodzice ani my zbyt nizko mu upaść nie dopuścimy, odezwał się stanowczo Mecenas. — Nabyte nowo dobra nie wiem na czyje imię kupił Julian, na wspólne, na swoje, czy żony. W ostatnim razie ona je zagarnie, a on zostanie przy jednej małej wiosce...
Skrzywił się Mecenas.
— Zdaje mi się, że dobra nabyte są na imię jejmości — dodał Radca...
Kalikst się zadumał nieco.
— Julian dawniej wtajemniczał mnie w swe interesa — rzekł, wiem więc, że jeżeli pani zmuszoną będzie nabyty majątek przy sobie zatrzymać, nieda sobie z nim rady. Sprzedać go stanie się dla niej koniecznością... w takim razie. Tu się zawahał — spojrzeli sobie w oczy.
— W takim razie wszelkiemi siłami rodzice i my powinniśmy dopomódz Julianowi, aby on się przy nich utrzymał. Dobre nabycie czy nie, na rękę nam czy nie w porę, musimy Julianowi podać dłoń i dźwignąć go.
Z takiem głębokiem przekonaniem powiedział to Mecenas, że Radca uczuł równie silnie — solidarność familijną, — podał mu rękę...
— Masz słuszność — zawołał — to obowiązek...
Poczciwe to uczucie zbliżyło ich i pojednało więcej jeszcze. Twarze obu się rozjaśniły — odetchnęli swobodniej.
Nieszczęście, które dotknęło Juliana, błogo podziałało na pozostałych braci.
— Jedź więc do Wólki — odezwał się Mecenas żywo — a nie znajdujesz właściwem, abym ja i jako brat i jako prawnik pojechał do Juliana naradzić się, a raczej poradzić mu, gdyż niewątpliwie głowę stracił — a i dawniej nie zawsze nią władał.
— Myśl doskonała — potwierdził Radca — jedź — spełnisz obowiązek...
Podali sobie ręce raz jeszcze...
Gdy w chwilę potem Mecenas wyszedł od Bronisława, tak mu jakoś było lekko na duszy, tak się czuł rad z tego, że z bratem pojednali się, nie potrzebując ani tłumaczyć, ani przepraszać, że prawie był za to wdzięczen Julianowi.
Niezwłocznie potem, wpadłszy do kancelaryi swej, rozporządziwszy na prędce, co miano najpilniej załatwić, zapowiedział, że się musi na dni parę oddalić, i tegoż wieczora posłał po konie pocztowe. Nie wiedział jeszcze, gdzie ma szukać brata, w Chrzanowie, w nowo nabytym majątku, czy w jego własnej wioseczce, gdzie domu nawet stosownego dla siebie nie miał.
Julian przez rodzaj dumy, wprost z Chryziem udał się do własnego majątku.
Dwór dawny szlachecki, niepotrzebny państwu Julianowstwu, zajmował od lat wielu ekonom, — parę pokojów zaledwie było wyłączonych na przypadek krótkiego pobytu dziedzica. Nie potrzebujemy objaśniać, że pan Julian tak wiele wymagający dla siebie, nie miał tu nic, ani kuchni, ani kredensów, ani żadnych wygód, jakich mógł dłuższy pobyt wymagać.
Mecenas wprost przyjechawszy do Chrzanowa, nim dojechał do pałacu, dowiedział się już, że brat odjechał do Płoski (tak się zwała wioska jego). — Musiał więc tam zawrócić. Ponieważ o przybyciu swem nie zawiadomił brata — Julian się go wcale nie spodziewał, i postrzegłszy pocztową bryczkę, uradowany wybiegł naprzeciw niego.
Uściskali się milczący czulej, niż kiedykolwiek. Mecenas, który nigdy w Płosce nie był — rozpatrywał się ciekawie.
Krótki pobyt Juliana, który uważano jako czasowy i nie mający trwać długo — nie dozwolił tu nic zmienić jeszcze. Po pańskim Chrzanowie Płoska wyglądała bardzo — biednie...
Dwór duży, drewniany na podmurowaniu — był bardzo porządny i wygodny, ale ekonom, zajmujący go od lat wielu, nie starał się wcale o wdzięk, więc wszystko było zaniedbane i tylko w widokach gospodarskich zużytkowane. Najlepsze pokoje zajmowali Ekonomstwo, w prawo owe ekscypowane pańskie, opuszczone, zapylone, ledwie oczyszczono na prędce i jako tako w sprzęt stary i nadniszczony opatrzono.
Jeden prawie cały zajmowały nagromadzone pakunki, kufry, tłumoki ciągle teraz ściągane tu z Chrzanowa... Całe stosy ich aż pod sufit sięgały. W drugim pokoju pan Julian z synem spać, jeść i zabawiać się musiał, gdyż jeden tylko alkierzyk jeszcze mieli na złożenie najpotrzebniejszych przyborów — niestety!
Ekonom miał się wynosić i opróżnić część dworu, ale się nie spieszył z tem ciągle, spodziewając się, że to się — zmieni jeszcze.
Julian z jednym kamerdynerem, jednym lokajem, i kuchtą zabranym z Chrzanowa, pędził tu życie nieznośne. Stary profesor, na którego zdawał Chryzia, uwalniał go przynajmniej od dozorowania syna...
Pomiędzy Chrzanowem a Płoską trwały nieprzerwanie przesyłki, — wyprawiano notatki, zabierano rzeczy, do których pan Julian miał prawo wyłączne, ruch był tak wielki — że nakoniec i ekonom stary zaczynał już wierzyć w to, iż państwo się na seryo rozstać myśleli...
Mecenas spojrzawszy na brata, znalazł go tak nagle zestarzałym, zmienionym, zmizerniałym, że mu się wydał podobnym do starego Szelawskiego. Nie mówiąc nic, Julian ręką wkoło ukazał Mecenasowi to, co go otaczało, dając do zrozumienia, iż to teraz — było wszystko, co miał.
W pokoikach, po tej niezmiernej elegancyi, do jakiej Julian był nawykł — panował nieład, ciasnota, nagromadzenie najdziwaczniej się z sobą spotykających rzeczy — nie do opisania.
Stan ten, w którym Julian zmuszonym był żyć i obracać się — zamęczał go widocznie. Nieustannie wołał to kamerdynera, to lokaja, chwytał się za głowę, zapytywał, nie czekał odpowiedzi — zamyślał się roztargniony — słowem był na pół ledwie przytomny,
— A! rzekł — ściskając rękę Mecenasa, wdzięczen ci jestem niewypowiedzianie, żeś przyjechał, czułem się tak opuszczonym, jestem tak przybitym.
Potrzebuję rady, pociechy.
Silnie pochwycił go za rękę...
— Tyle lat spokojnego pożycia — dodał, ta nagła katastrofa...
— Może za gwałtownie postąpiłeś sobie, wtrącił Mecenas — uspokój się, pomówiemy o tem.
Julian, na którym wrażenie nieładu, jaki ich otaczał, przykrem było — wstał.
— Chodźmy się gdzieś przejść, rzekł, mnie tu powietrze dusi.
Wyjść było łatwo, ale około dworu znaleźć kątek, w którymby powszednie życie gospodarskie nie biło w oczy i nie raziło nawykłego do elegancyi Juliana — niepodobieństwem.
Spiesznym krokiem wprowadził gospodarz Mecenasa do ogródka, w którym ciasnemi ścieżkami agrestem obsadzonemi, pomiędzy kwaterami cebuli i warzywa — przejść było trudno. Dobili się jednak niemi do rodzaju altany z kilku starych lip złożonej... i tu na nędznej ławce z tarciczki uginającej się pod nimi usiedli.
Julian oglądał się do koła i wzdychał.
— Obwiniasz mnie o zbytnią gwałtowność, rzekł — niestety! cierpiałem długo, zamykałem oczy — ale na ostatek ścierpieć dłużej było niepodobieństwem. Helena miała oddawna romans z Ottonem Brackim... zdaje się, że na rozwód rachowali — nieuniknionym się stał... Pozwól mi nie wchodzić w szczegóły.
— Rzecz więc już nieodwołalna? zapytał Mecenas.
— Niepodobna tego, co się stało naprawić — dodał Julian — nie mówmy o tem. Gdyby nie mój powrót niespodziany do domu, możeby się to przeciągnęło jeszcze, ale skończyć raz musiało tak, jak się teraz rozstrzyga...
— Idzie więc tylko o jakiś układ z żoną co do interesów — rzekł Kalikst. W tem ja ci pomocą być mogę. Jak stoisz prawnie...
— Płoska jest moja — westchnął Julian, długu na niej niewiele...
Zresztą nie mam nic. Z funduszu, który za wspólny uważać można, nabyliśmy te dobra... ale na imię żony...
Zapomniałeś o sobie? wtrącił Mecenas.
— Nie przewidywałem jeszcze ostateczności — dodał Julian. Stało się. Chryzia przy matce zostawić nie mogę, zechce, czy nie łożyć na jego wychowanie — nie wiem. Czy prawnie będzie do tego obowiązaną?
Mecenas mruknął.
— Trzeba się będzie rozpatrzeć... ale z nabyciem tych dóbr sąsiednich — spadną na żonę twoje ciężary, czy sądzisz, że się ona utrzymać potrafi z kupnem?
— Nie wiem — odparł Julian — sądzę, że jej to przyjdzie z trudnością, a że Bracki ma długi i ona teraz na niego uważać będzie zmuszoną — nabycie stanie się dla niej ciężarem. Sądzę, że odprzedać stanie się koniecznością.
— W takim razie — wtrącił Mecenas, ponieważ i ty na tych dobrach coś masz do zwrotu — jak mi się zdaje — wypadałoby, abyś się ty starał je nabyć i przy sobie zatrzymać.
Julian porwał się z ławki.
— Żartujesz chyba? odparł, śmiejąc się dziko, ale ja nie mam nic oprócz Płoski, na którą długu niewiele mogę zaciągnąć.
Mecenas wstał z powagą i dumą pewną.
— Tak — ty niemasz, ale Szelawscy znajdą juścić grosz jakiś, aby pokazali światu, że — ty na fartuszku żony nie siedziałeś — tu idzie o honor nasz...
Julian stał tak ogromnie zdziwiony, niedowierzający, jakby nie zrozumiał w początku... patrzył w oczy Mecenasowi, który powtórzyć musiał.
— Pomożemy ci wszyscy.
Zwolna oblicze się zaczęło Julianowi rozjaśniać... rozpostarł ręce i zbliżył się do brata...
— Być żeby to mogło? zawołał. — Myśmy w ostatnich czasach tak jakoś się rozprószyli, stali obcymi sobie, ochłódli.
— Czyja w tem wina — przerwał Mecenas, nie rozbierajmy — ale nieszczęście twoje, bo inaczej tego nazwać nie można, ma tę dobrą stronę, że nas zbliży znowu i miłość braterską obudzi. Mówiłem o tem na wyjezdnem z Bronisławem — podziela moje przekonanie. Ojciec nie wie o niczem jeszcze, ale gdy zostanie uwiadomionym, niewątpliwie będzie z nami...
Rachunki familijne zrobimy później, dziś cześć imienia i dobrą sławę naszą ratować powinniśmy.
Stałeś na takiej stopie długo, że nagły upadek i zmiana zbyt by nas wszystkich i ciebie upokarzały...
Julian słuchając, począł oddychać swobodniej, siadł na ławce, podparł się na ręku.
W przeciągu tego czasu, który upłynął od katastrofy, biedny Julian wiele prawd gorzkich sobie powiedzieć musiał — ale myśli jego i przekonania zmienić się tak nagle, a nigdy zupełnie już nie mogły przeistoczyć. Te wymagania pańskie, ta potrzeba wytworności, to rozpieszczenie, w którem przeżył lat kilkanaście pod wrażeniem choćby najsilniejszego ciosu nie ustąpiły, nie otworzyły mu się oczy, samo nawyknienie i nałóg nie dopuszczały zwrotu do prostoty, do obyczaju skromnego. W późniejszych latach nawrócenia podobne są albo niemożliwe, lub wymagają wpływów zewnętrznych i pracy, a siły woli, na jaką Julian już się zdobyć nie mógł.
W myśli więc jego nadzieja ocalenia choć pozorów tego, do czego tak niezmierną przywiązywał wagę — obudzała wdzięczność niewysłowioną. Łzy mu się w oczach zakręciły, objął brata i począł go ściskać namiętnie.
— Ocalicie moją cześć — świat przynajmniej nam się urągać nie będzie... zawołał....
— Zrobimy, co tylko się da uczynić — dodał Mecenas.
Rozmowa stała się spokojniejszą, a że Julian rozczulił się i potrzebował wywnętrzyć, — nie miał już tajemnic dla brata. Opisał mu położenie swoje, stosunek do żony nie kryjąc nic, potrzeba się było naradzić.
Mecenas znajdował, że nimby co nastąpiło, — pośrednictwo jego i widzenie się z panią Heleną, mogło być — potrzebnem.
— Przyjmie ona mnie? mam się zapytać o to? zapytał Juliana...
— Zrób jak chcesz, rzekł zapytany, do Chrzanowa tam i nazad, posłaniec dwóch zaledwie godzin potrzebuje przez lasy. — Jeżeli chcesz, wyprawimy go zaraz...
Stało się, jak Mecenas projektował, list jego wyprawiono natychmiast do Chrzanowa, ale do wieczora musiano oczekiwać na odpowiedź, a jak się Julian domyślał, narada z Brackim opóźnienia być musiała przyczyną. Tymczasem już nieco rozweselony Julian wysilał się, aby w tej biednej Płosce przyjęcie nie było zbyt biednem. Okazało się, że z Chrzanowa tyle tu rzeczy przywieziono, że brak nawet najwykwintniejszych czuć się wcale nie dawał.
Odpowiedź grzeczna brzmiała, iż pani Julianowa Mecenasa nazajutrz oczekiwać będzie.
Julian żadnej nie potrzebował bratu dawać instrukcyi, uściskał go w milczeniu — i p. Kalikst pojechał spokojny.
W Chrzanowie na oko nic a nic nie znalazł zmienionem, pani Julianowa wielce wyświeżona, strojna, z minką zuchwałą i lekceważącą wyszła naprzeciwko niego i powitała zdaleka skłonieniem głowy, ukazując mu krzesło, a sama wygodnie rozsiadając się na kanapie.
Być może, iż spodziewała się jakichś prób przejednania i zgody, bo przybrała surowy wyraz twarzy, jakby się praw swoich bronić przygotowała. Ale Mecenas o tem już ani myślał.
— Przybywam do pani, rzekł, nie słodząc tonu, jakim mówił, aby pomówić o interesach, które z nowego położenia wynikają. Należy się porozumieć, aby uniknąć nieporozumień nowych.
Niema wątpliwości, że w razie separacyi czy rozwodu...
Pani Julianowa przerwała zuchwale.
— Rozwodu! rozwodu!
— Jeżeli tylko możliwy — rzekł Mecenas, my go sobie równie życzemy i wcale się opierać nie będziemy...
Pani Julianowa zarumieniona mocno, zamilkła.
— W razie tedy rozwodu, Chryzio zostaje przy ojcu — mówił Mecenas...
— Zobaczemy! wtrąciła pani Julianowa.
— Prawo mu to zapewnia — dodał Mecenas zimno. Niema wątpliwości... Będziemy więc mieli do ułożenia się o to, w jakiej mierze pani zechcesz się do kosztów wychowania jego przykładać...
— A! odparła gospodyni. A!... o to się ułożemy...
Nowo nabyty majątek, w który część własnego, a raczej wspólnego kapitału włożył Julian — czy pani zechce zatrzymać przy sobie?
— Nie wiem! radabym — poczęła nieco zakłopotana Helena — chociaż zbyt się obarczać nie życzę. Była to dosyć nieszczęśliwa myśl p. Juliana obarczać się tem nabyciem. Ja, gdybym mogła to odzyskać, co mam na tym majątku, chętnie się go pozbędę, ale i pan Julian się przy nim utrzymać nie może.
— Przepraszam panią — przerwał Mecenas — owszem, mój brat życzy sobie nabycie to zachować.
Pani Julianowa wielkiemi oczyma popatrzyła długo, niedowierzająco, szydersko na Mecenasa, jakby mu chciała powiedzieć — ale czemże zapłaci? — wstrzymała się jednak, a p. Kalikst dodał.
— Rodzice chętnie przyjdą w pomoc Julianowi.
Spuściła oczy pani Helena; znowu tylko — Ah! — wyrwało się jej z ust usznurowanych.
— Mogę więc zapewnić Juliana — odezwał się Mecenas, że pani majątku nowo nabytego ustąpisz jemu...
Pani Julianowa zastanowiła się chwilę.
Było to jej życzeniem, to pewna, ale zarazem życzyła sobie mężowi nic nie zrobić, i o ile możności okazać się dla niego nieużytą. Nie mogła mu tego przebaczyć, że — wina była z jej strony, że ona zaprzeć tego nie mogła.
— Nie jestem zdecydowaną — odparła obojętnie.
— Jabym jednak prosił panią o stanowcze oświadczenie, gdyż my musimy się przygotować do nabycia — odparł Mecenas. Jeżeli pani się zrzeczesz zapóźno, straty poniesione nie nam będą ciężyć.
Pani Julianowa okazała żywą niecierpliwość, gniew prawie.
— Przecież o parę dni prosić mogę! zawołała.
Mecenas milcząc się skłonił.
Rozmowa przybierała charakter coraz bardziej szorstki, pani zdawało się, że w ten sposób zastraszy Szelawskich — tymczasem Mecenas w miarę jak ona podnosiła głos, również ton do niego swój zastosowywał. Łzy zaczynały się jej już kręcić w oczach, ale z gniewu.
Dawszy poznać, że się nie uląkł, — pan Kalikst wstał.
— Dłużej jak dni parę nie mogę pozostać w Płosce, rzekł — czekać będę na jej rozkazy, pragnąc mojem pośrednictwem ułatwić państwu stosunki. — Później służyć mi już będzie trudno.
Skłoniła się pani Julianowa, nic nie odpowiadając.
Tymczasem Otto Bracki, chociaż się nie pokazywał, siedział w Chrzanowie, oczekując na wypadek konferencyi z Mecenasem. W całej tej swej sprawie z panią Julianową, chociaż zdawał się kierować rachubą, i opierając się na tem, co od niej słyszał, wyrachowywał dla siebie wielkie korzyści. — Bracki tak lekkomyślnie i nieopatrznie postąpił, jak w ciągu całego życia.
Słuchał Julianowej, która mu z wielką pewnością mówiła o interesach, nie znając ich wcale, a przesadzała z nałogu. — Wyobrażał więc sobie stan majątkowy daleko świetniejszym, niż był w istocie, pamiętając na to, że było troje dzieci.
Teraz dopiero od kilku dni zwolna zaczynał się rozczarowywać i przekonywać, że ze sperand dużo należało upuścić. Był tedy trochę markotny.
Zaledwie p. Kalikst odjechał, gdy Otto do gabinetu wszedł z cygarem, i zastał Helenę gniewną, zburzoną, z oczyma zaczerwienionemi, nie mogącą się pohamować jeszcze...
Spojrzał na nią i zmięszał się.
— No — a cóż? zapytał.
— Grubiańsko się ze mną obchodzą — odparła pani Julianowa; a że mój ex-małżonek ma rodzonego brata prawnika, grozi mi to, iż majątkowo pokrzywdzić mnie mogą.
— Ale ty też możesz znaleźć obrońcę — odparł żywo Otto... o to się niema co obawiać...
Julianowa usiadła zadumana.
— Naglą na mnie, ażebym nowo nabyty majątek albo zatrzymała przy sobie, lub stanowczo go ustąpiła panu Julianowi — pilno im.
— Ale zdaje mi się, przerwał prędko Bracki, że to nie ulegało wątpliwości, iż majątek przy was zostanie...
Nastąpiło krótkie milczenie — Julianowa zakłopotana spojrzała na mówiącego.
— Wcale to jeszcze nie było rozstrzygniętem, rzekła zwolna — owszem zdaje się, że ja przy nowem nabyciu utrzymać się nie mogę, miałabym zbyt wiele ciężarów i musiałabym zaciągnąć dług.
Mówiła coraz ciszej, a w miarę jak szła dalej, Bracki się marszczył coraz, chmurzył, i milczący siadł widocznie mocno odpowiedzią niezadowolony.
Widział, że rachuby jego były mylne... przeczuwał zawód, a raz już dostrzegłszy omyłkę, zląkł się, czy jej rozmiary nie mogły urosnąć tak, iż cała jego spekulacya okazałaby się fatalnie chybioną. Nie życzył sobie okazać tego przed Julianową, lecz tak się zasępił, iż ona to uczuć mogła i — spojrzała na niego prawie z pogardą, a przynajmniej z gorzkim wyrzutem.
Siedzieli tak, nie umiejąc na nowo rozmowy rozpocząć.
Na ostatek Bracki się poruszył.
— Mnie się zdaje, rzekł, iż ani ja człowiek niepraktyczny, czego całem życiem dałem dowody, ani ty, kochana Heleno, bez porady kompetentnego człowieka nicbyśmy w tych rzeczach nie powinni rozstrzygać. Należy kogoś wezwać.
— Myślałam o tem, poślę dziś po Wicherkiewicza — odparła pani — ale jestem przekonaną, że on mi nie poradzi inaczej, jak ja sama. Obarczać się interesami, gdy ja potrzebuję spoczynku, byłoby niebezpiecznem...
Niech pan Julian, jeżeli potrafi, bierze nowe nabycie, byle to, co mojego na tem jest, zapłacił. Uzyszczę kapitał, którego potrzebuję na zaspokojenie małych dłużków, a oprócz tego, muszę jechać gdzieś, spocząć, odetchnąć, aby o wszystkiem zapomnieć.
Wspomnienie o małych dłużkach znowu zaniepokoiło pana Ottona...
— Każesz mi jechać i sprowadzić Wicherkiewicza? zapytał.
— Możemy posłać po niego, odparła Julianowa, która może przedwcześnie wtajemniczać go nie chciała w interesa...
Bracki nie napraszał się. Po chwili jednak począł się wybierać zajrzeć do siebie do domu i po dosyć chłodnem pożegnaniu — wyjechał. Nie zatrzymywano go...
Słówko o Wicherkiewiczu, który mieszkał w miasteczku małem, ale był figurą wielką. Niepozorny, bez wychowania, szorstki, mały, ostygły do zbytku, niezmiernie brzydki, odznaczał się niepospolitą intelligencyą. Cały niemal kraj do koła znał go jako najzdolniejszego prawnika, — który w zawikłanych sprawach był wyrocznią. — Umiał też cenić siebie Wicherkiewicz i niełatwo go wziąć było.
Stosunki przyjaźne łączyły go dotąd z domem Julianowstwa, ale nie można było przewidzieć, jakie teraz zajmie stanowisko — przy żonie, czy przy mężu, Helenie szło o to, aby go sobie pozyskała.
Wpływ na opinię ogółu miał wielki.
Nadzwyczaj grzecznym listem zaprosiła go do siebie pani Julianowa, żądając jak najprędszego przybycia.
Do miasta było mil trzy, i list tegoż wieczora mógł być wręczony... Około dziesiątej nazajutrz posłaniec powrócił z odpowiedzią oznajmującą, iż Wicherkiewicz przyjedzie około południa.
Oczekiwała na niego gospodyni z żywą niecierpliwością, nie wiedząc o tem, że Bracki również niespokojny, wprost z Chrzanowa razem z jej listem prawie zjawił się u Wicherkiewicza.
Prawnik go nie lubił, znał go doskonale, wstręt w nim obudzał ten marnotrawca, zarozumialec i spekulator bez sumienia — nic nie szanujący... Historya państwa Julianowstwa oburzała go — przypisywał słusznie całą winę Brackiemu. Gdy mu o nim oznajmiono, Wicherkiewicz zrazu namyślał się, czy go przyjmie, — zdało mu się, że nie może odmówić rozmowy.
Z nadskakującą grzecznością zaprezentował mu się zręczny Otto, któremu na wymowie w potrzebie nie zbywało.
— Szanowny Mecenasie, rzekł, witając go — przychodzę do Was, jak do spowiednika z całem zaufaniem...
Wiesz już i domyślasz się o co idzie...
Ta nieszczęśliwa pani Julianowa...
Wicherkiewicz się marszczył.
— Mów pan dobrodziej o sobie — przerwał — o sobie.
— Pan wiesz mój stósunek? spytał Otto.
— Niestety! i ja i wszyscy już o nim wiedzą — rzekł Mecenas — ale nie widzą dotąd w interesach pańskich i pani Julianowej żadnej łączności... a jutro ja sam będę w Chrzanowie...
— Tak — ale mnie to wielce obchodzi — przerwał Bracki. — Co pan sądzisz o położeniu biednej kuzynki mojej. Ma ona zatrzymać nabycie nowe, czy się go zrzec? jak w istocie stoją jej interesa?
Wicherkiewicz, mając wstręt do człowieka, rad był mu uczynić przykrość.
— Interesa pani Julianowej? odparł, szczerze powiedziawszy, zawikłanie to nie będzie dla nich pomyślnem, i ja ich też dobremi nazwać nie mogę.
Mieć będzie kłopotów wiele. Przy nabyciu nowych dóbr niepodobna jej radzić, aby się utrzymywała.
Bracki się zmięszał mocno.
— Są długi, — chociaż pan Julian rządził się bardzo dobrze, gospodarował pilno, ale nie wszystko mogło iść po myśli. Interesa małżeństwa wspólne mogły być w przyszłości wielce obiecujące, nagła ich likwidacya... będzie fatalną. Bez znacznych strat obejść się nie może.
Spojrzał Wicherkiewicz na słuchającego i dodał złośliwie.
— Cóż pan chcesz, wolności się nie okupuje za drogo nigdy — pani Julianowa chciała się wyswobodzić...
Zamilkł, rękami i ruchem kończąc wymownym.
Bracki jakkolwiek przywykły do grania wszelkich komedyj w salonach, tak się tu znalazł nieprzygotowanym — iż nie mógł utaić przykrości, którą mu to oświadczenie uczyniło. Stał milczący.
— Koniec końców, dodał Wicherkiewicz, rozplączemy to, rozwikłamy, przyprowadzimy do porządku, ale na to czasu potrzeba, no — i do ofiar się przygotować. Pani Julianowa pozostanie zawsze majętną, ani jej ani dzieciom nie zbędzie na niczem — lecz tak bardzo świetnie... wątpię, aby przyszłość wypaść mogła.
Bracki słuchał, ale coraz bardziej i widoczniej zmięszany i przybity — nagle spadał z wysokości swych marzeń na padoł rzeczywistości — który zamiast mu obiecywać polepszenie jego losu, zapowiadał zawód i — ofiary...
Zbladł — nie mogąc na razie znaleźć odpowiedzi. Wicherkiewicz napawał się jego cierpieniem, udając, że go nie widzi.
— Pani Julianowa — dodał — na pańską też pomoc rachować będzie zmuszoną, — i wymagać jej ma prawo.
— Niezawodnie — począł Bracki — ale pan znasz moje własne interesa...
Nie są one świetne.
— No... rzekł Mecenas — jakkolwiekbądź.. pan nie masz żadnych obowiązków... jesteś swobodnym...
Rozmowa się zerwała. Otto chodził po pokoju milczący.
— Jednakże — odezwał się po namyśle, zbliżając do Wicherkiewicza. Zawsze słyszeliśmy o tem, iż Szelawscy stali w interesach bardzo dobrze, że nietylko nie tracili, ale się dorabiali, pomimo stopy, na jakiej żyli, a tu nagle...
Wicherkiewicz poruszył ramionami.
— Odradzałem, rzekł — panu Julianowi nabycie, chociaż w zasadzie było ono dobrem... i byłby on miał słuszność, nie ja, ale dziś, gdy interesa się rozłamią, resursa rozdzielą... to wcale co innego. Powtarzam panu. — Każda zdobycz okupuje się ofiarą — pani Julianowa płaci za odzyskaną swobodę...
Parę razy z różnych stron jeszcze starając się Wicherkiewicza wybadać napróżno, Bracki nic z niego dobyć nie potrafił nad to, co mu w pierwszej chwili powiedział.
Nie mógł go posądzić o pessymizm i przesadę — zląkł się więc o siebie. Dosyć późno potem wrócił do domu, milczący, zadumany, przybity, i już poczynający o tem rozmyślać, jakby z narzuconych sobie więzów mógł się uwolnić.
Otrzymanie rozwodu nie było łatwem, potrzebowało czasu... i to go pocieszało. Tymczasem stosunki zwolna mogły się zmienić — i on wyśliznąć z pod jarzma, którego obawiać się zaczynał.
Ostygł bardzo... Wyrzucał sobie postępowanie nieoględne, gniewał się, i nazajutrz zamiast razem z Wicherkiewiczem zjawić się do Chrzanowa, wymówił się listem i chorobą.
Mecenas, a może i sama pani rada była temu, iż się bez świadka rozmówić z nim mogła.
Z całem poszanowaniem dla kobiety prawnik nie krył przed nią, że położenie było przykre i zmuszało do pewnych ustępstw dla męża — co najmocniej oburzało Julianową.
Stanowczo dóbr nowo nabytych nie radził zatrzymywać, a bilans ogólny, łatwy do zrobienia wskazał — jako najlepszą normę do dalszego urządzenia się. — Potrzeba było oszczędzić się nieco, ograniczyć, i myśleć o przyszłości. Rozwód, a choćby separacya nietylko pod względem majątkowym nie były korzystne, ale wyciągały na ofiary nieuchronne.
Wszystko to razem wywołało łzy, gniewy, opór, na ostatek ukryty żal do Brackiego — i niemą rozpacz. Zakląwszy Wicherkiewicza, aby ją nie opuszczał, pani Julianowa roznerwowana wprost od niego poszła do łóżka... zalewała się łzami.
Wicherkiewicz od siebie dał znać koledze Kalikstowi, iż z dóbr nowo nabytych pani Julianowa rezygnuje, zostawując je przy mężu.
Wiadomość ta przybyła w czas jeszcze do Płoski. Kalikst się jej spodziewał i — nie bardzo życzył, bo wkładało to ciężary na rodzinę, ale zarazem — mogło ją w pewien sposób rehabilitować.
— Teraz — rzekł, niema już co zwłóczyć, jedziemy do Wólki, rada familijna jest niezbędną. Nie damy ci upaść — bądź spokojnym.
Chryzia możesz ze starym nauczycielem pozostawić w Płosce, a ty siadaj ze mną. W Warszawie zabierzemy z sobą Bronisława i udamy się do Wólki... albo naprzód do ks. Zaręby, aby starego ojca nie nastraszyć, jeżeli go jeszcze dotąd nie przygotowano...
Julian już tylko ściskał brata i dziękował. — Oddychał teraz swobodniej, nie był sam, — rodzina szła z nim razem, — czuł się ocalonym!






Stary Szelawski na swoje lata mógł się nazwać jeszcze silnym i zdrowym. Z powrotem do Wólki obawa o grożącą mu jakąś chorobę, ustała. Doktór Frycz śmiał się z diagnozy warszawskiej, a stary tak się czuł na wsi przy swobodzie i trybie życia, do którego nawykł, rzeźwym, jak już oddawna nie był. Oswoił się z Warszawą w czasie pobytu u Bronisławowstwa — ale zawsze u siebie w domu było mu lepiej.
Właśnie się tem cieszyła Sędzina i ks. Zaręba, winszował stary przyjaciel Porkowski, gdy nieszczęsna wiadomość o Julianie nadeszła i na otaczających Szelawskiego spadł obowiązek — oznajmienia mu o tem.
Utaić przed nim długo nie było sposobu katastrofy — i nigdyby staruszek nie przebaczył tego. Wreszcie bez współudziału ojca rozwiązanie się obejść nie mogło.
Lękać się trzeba było, ażeby wrażenie silne, jakie wiadomość musiała wywrzeć na starca, nie podziałało na zdrowie jego, nie zagroziło nawet życiu. Znano przywiązanie ojca do dzieci... Sędzina w obawie niezmiernej napisała naprzód, powołując Frycza... Sama ona miała energię, którą czerpała w modlitwie i poczuciu obowiązków — ale męża wiek jego czynił słabszym... a głowa rodziny — tak była drogą...
Długich narad przedmiotem było naprzód w jaki sposób, kto miał Szelawskiemu objawić o nieszczęściu Juliana. — Czy trzeba było czekać zjazdu całej rodziny, czy przygotować go wcześnie...
Stary spostrzegał już, że coś mu tajono, że niepokój jakiś dawał się czuć w domu, czytał to z twarzy żony i ks. Zaręby, nic jednak tak okropnego się nie domyślał. Przypuszczał co najwięcej stratę jakąś w gospodarstwie...
Doktór Frycz był przeciwko zbyt mądrym i powolnym przygotowywaniom, utrzymując, że one więcej drażniły i męczyły, niż otwarte odrazu wypowiedzenie prawdy.
Z tych wszystkich narad wypadło, że Julian z braćmi miał przybyć do Wólki — i wprost sam ojcu opowiedzieć o swem nieszczęściu.
Jedynem przygotowaniem było to, że ks. Zaręba przyjechał do Sędziego i oznajmił mu, że Julian jest spodziewany wraz z braćmi, i że interesa jego wymagały narady.
— Julian się więc zaplątał tem nabyciem — zawołał Szelawski, byłem tego pewnym, a musiał daleko zabrnąć, kiedy już i braci potrzebuje i do mnie jedzie.
Westchnął stary...
— A, co Bóg da, to da! będziemy się starali mu dopomódz w takiej mierze, jak możemy.
Zaraz potem Sędzina oznajmiła mężowi, iż miała wiadomość o blizkiem przybyciu Juliana, i dodała...
— Julian i z żoną swoją jakoś w ostatnich czasach nie był zupełnie dobrze. Niekontent był z niej, skarżył się...
Nie dodała więcej nic, Szelawski ręką rzucił, okazując, że do tego nie przywiązywał wagi...
Dano już znać pani Sędzinie, że wszyscy się znajdowali u ks. Zaręby — i że wieczorem przybyć mieli do Wólki, i staruszka przeżegnawszy się, drżąca weszła do męża z postanowieniem — wyjawienia mu — całej prawdy. Wolała ją powiedzieć sama, i pierwszy cios odeprzeć słowami pociechy i rezygnacyi, do których była przygotowaną.
Szelawski trochę już zaniepokojony siedział zamyślony nad swoją książeczką rachunkową.
— Mój Jasiu — odezwała się zbliżając staruszka — i całując go w czoło. Dzieci dziś przybędą... przygotuj się do tego, iż niemiłe przywiozą wiadomości. Nie będę taiła dłużej przed tobą. — Julian się z żoną poróżnił i rozstaje... zgoda jest niemożliwa...
Spojrzała na męża, który tak był nieprzygotowanym, tak na niego to spadało niespodzianie, że z otwartemi usty — osłupiał.
— Co ty mówisz? spytał głosem słabym — Julian — z żoną! Ale to nie może być.
— Niestety! dowiesz się sam z ust jego, co między nimi zaszło... dokończyła Sędzina, kładąc mu rękę na ramieniu. Bądź spokojny, bądź mężny...
Sędzia nic nie mówiąc, osunął się na kanapę, na której siedział, pochwycił za głowę i pozostał jak skamieniały.
— Pomódl się — szepnęła Sędzina...
Szelawski długiego dość potrzebował czasu, nim przyszedł do siebie, ale raz zebrawszy męztwo i siłę, spokojnie zapytał żonę.
— Wiesz co więcej?
— Tyle tylko, że się Julianowstwo rozstali i że z tego powodu majątek także rozdzielić się musi...
— Niema nadziei przywrócenia zgody? spytał Sędzia.
— Zdaje się, że — nie... Julianowa jest winną, mówiła Sędzina — ja oddawna nie byłam z niej kontenta, ale mąż zaślepiony nie chciał nic widzieć...
— Cóż się stało? Jest tam kto trzeci? szepnął Sędzia.
Chwilę wahała się z odpowiedzią Szelawska.
— Otto Bracki — rzekła po cichu.
Szelawski nic już nie odpowiedział.
Pozostał jakby odrętwiały w swoim pokoju, i na obiad nie wyszedł, a nie jadł nic, oprócz kilku łyżek rosołu...
Wkrótce po obiedzie, turkot się dał słyszeć — Sędzina już była przy mężu, — ks. Zaręba wprowadzał bladego Juliana, Bronisława i Mecenasa.
O ile najstarszy z nich słabym się wydawał i przybitym, — drudzy starali się mężnie i rezolutnie okazać... Sędzia ręce rozpostarł do uścisku, zobaczywszy Juliana, i łzy mu się polały.
— Kochany wuju — przemówił ksiądz naprzód — Bogu ofiaruj to, co nas spotyka — męztwa!
— Mów — odezwał się stary, zwracając do Juliana, który stał przed nim pomięszany i drżący, — mów wszystko.
Biedny Julian potrzebował chwili namysłu, nim mógł swe opowiadanie rozpocząć. Nie będziemy go powtarzali. Sędziemu twarz zapłonęła gniewem i sromem słuchając.
Nastąpiło milczenie, stary dumał z oczyma w stół wlepionemi.
— Jesteś winien — odezwał się po przestanku — tem, że byłeś słabym. Kobiety postępowanie spada zawsze na męża... Zgrzeszyłeś zbytnią powolnością, nieopatrznością, lekkomyślnością... dziś rzeczy zaszły tak daleko, iż już się naprawić nie dadzą. Rozstaniecie się więc... Co za cios dla twoich córek, dla dzieci!
Zakrył sobie oczy staruszek.
Julian począł się tłumaczyć i uniewinniać słabo... Bronisław i Mecenas milczeli, ks. Zaręba łagodził jak mógł wrażenia...
W tem Mecenas, chcąc odwrócić rozmowę na mniej, jak mu się zdawało, drażliwy przedmiot, wtrącił o podziale majątku i wynikłych ztąd zawikłaniach, na które radzić należało, ale ojciec mu przerwał.
— Mój Kalikście, czem tu są straty majątkowe obok znaczenia moralnego tego faktu, że po kilkunastu latach pożycia małżeństwo się rozejść musi, a ludzie wytykać będą palcami tego, który się stał powodem zerwania, i kobieta na czci swej jest zgubiona!
Nic nikt na to odpowiedzieć nie umiał.
Potrzeba było znowu długiego czasu, nim — ostygli nieco, i Julian począł opowiadać o tem, w jakiem położeniu majątkowem się znalazł, na które o własnej sile starczyć i podołać mu nie mógł.
Bronisław mu przerwał.
— My się wszyscy czujemy w obowiązku dopomódz Julianowi, potrzeba naszą, Szelawskich część ocalić i okazać, że zamożność pani Julianowej, jej posag, wcale nas nie obchodzą, i my niezależni jesteśmy od niej. Julian nowo nabyty majątek musi zatrzymać, żonę spłacić, i utrzymać się przy nim koniecznie.
My z Kalikstem gotowiśmy mu być pomocą, a nie wątpimy, że kochany ojciec także.
Szelawski wstał, rękę wyciągając do Bronisława.
— Niech ci Bóg płaci — rzekł. Niewiele przez to ocalemy; ale w oczach ludzi, na języku świata znaczy coś, niezależność majątkowa...
Macie słuszność. Nadewszystko zaś dziękuję Wam, żeście sprawę brata, imienia naszego poczuli jako swoją własną — bogdajbyście w całem życiu waszem tak się zawsze solidarnymi czuli. Rodzina jest siłą, jeśli spójnie się trzyma, jest wielką — na nieszczęście my o tem często zapominamy. — W tym ciosie, który nas dotknął — to jedno pocieszyć nas może, iż w was braterskie rozbudził serca...
Rozrzewnieni wszyscy podawali sobie ręce.
Jakieś uczucie błogie, coś uspakajającego spłynęło na wszystkich, sam Szelawski okazywał się teraz mniej przybitym.
Zaczął Juliana badać i rozpytywać o rozmaite szczegóły. — Ks. Zaręba z wielką pociechą swą widział, iż Sędzia pierwsze wrażenie przebywszy, męztwo i zimną krew odzyskiwał. Sędzina wysunęła się, Panu Bogu dziękując.
Szelawski próbował jeszcze naprowadzić na myśl jakiegoś porozumienia — lecz ze wszystkiego okazywało się ono niemożliwem. Pani Julianowa teraz stanowczo odpychała, nawet pozorne pojednanie. Mecenas utrzymywał, że rozwód jest po kilkunastoletniem pożyciu, przy dorastających dzieciach, niemożliwym — ale separacya nastąpić musiała...
Późno już przystąpiono do rachunków. Julian potrzebował co najmniej kilkakroć sto tysięcy złotych dla utrzymania się przy dobrach nowo nabytych.
Bronisław oświadczył pierwszy, że choć sam był w interesach — gotów był dać sześćdziesiąt tysięcy, Mecenas ofiarował czterdzieści, stary Szelawski nie zawahawszy się, dodał.
— Dam resztę.
Julian milcząc przyszedł rękę ojca ucałować. Nie honór, ale miłość własna rodziny ocaloną została.
Wszyscy tem byli dumni — Sędzia powoli twarz rozpogodził. Zaczął rozpytywać o Chryzia, o dzieci... o to, jak się Julian miał na przyszłość urządzić.
Cała ta narada familijna, której Sędzina się tak obawiała, daleko poszła pomyślniej, niż się lękano, a podniosła ducha we wszystkich...
Był to skutek ofiary, która zawsze człowieka uspokaja i uzacnia — a drobne troski życia spycha nizko i nie daje ich uczuć...
Frycz, który po rozejściu się dzieci przyszedł Sędziego odwiedzić, znalazł go nieco rozgorączkowanym, ale daleko mężniejszym, niż się spodziewał. Dla niego nie miał Sędzia tajemnic — żalił się i bolał — a wypowiedzenie tego co czuł, pewną mu też ulgę przyniosło.
Następnych dni parę posłużyły do stanowczego omówienia interesów pieniężnych, i Julian pierwszy pożegnał rodziców, potrzebując do Płoski powracać, aby ztamtąd się przenieść do daleko wygodniejszej nowej rezydencyi w Myślinach.
Wszyscy i on sam zgodził się na to, że skromniej się musiał teraz urządzić, nie zaniedbując jednak zbytecznie.
Bronisławowi pilno też odjechać było, i ostatnim pozostał Mecenas. Nie była to wcale pora myślenia o — ożenieniu, gdy smutny przykład brata wcale do niego nie zachęcał. Nie zraziło to jednak Mecenasa, który w innych warunkach, z zupełnym spokojem marzył o szczęściu z Justysią.
Wychowana przez matkę, uboga sierotka — nie zastraszała go wcale, nie posuwając się więc dalej, nie mówiąc o tem z matką, nie zaniedbał korzystać z każdej chwili dla zbliżenia się do Justysi.
Dziewczę było w położeniu bardzo przykrem, obawiało się Kaliksta, domyślało jego zamiarów, a serce już do niej nie należało. Mówiła więc sobie, że nigdy za mąż nie wyjdzie, a była pewną, że Sędzina jej do tego zmuszać nie będzie.
Mecenas widział ją chłodną dla siebie, ale czułości nie wymagał, a bojaźliwość i skromność dziewczęcia podobały mu się. Wolał ją widzieć zimną, niż zalotną.
Justysia — o ile się to dało — starała się uniknąć — spotykania z nim, rozmów, — większego spoufalenia — rzadko nawet wymógł uśmiech od niej, choć starał się ją rozweselić, i w tonie żartobliwym się do niej odzywał.
Z Wólki wyjeżdżając Mecenas, zajechał pożegnać ks. Zarębę.
Ksiądz — był przygotowanym rozmówić się z nim — o Justysi.
— Słuchaj Kalikście — odezwał się, gdy zostali sami — mnie się może przywiduje, ale — czy nie masz ty myśli jakiej względem Justyny?
— A gdyby? — odparł Mecenas.
— Przyznam ci się, że toby mnie dziwiło, — rzekł Zaręba. Nie powiadam, ażebyś się żenić nie miał. Że Julianowi się nie powiodło, to nikogo zrażać nie powinno, ale wiek dziewczęcia dla ciebie niewłaściwy, a w dodatku chyba ślepy jesteś, bo tam cię już ktoś uprzedził.
— Kto! jak? zawołał, śmiejąc się Mecenas.
— Floryan Kunaszewski — rzekł ksiądz.
To w oczy bije — niema wątpliwości, i — zdaje mi się, że się nie mylę, Justysia na niego miłem okiem spogląda...
— Ale, ba — przerwał Mecenas.
Floryan się z nią nie ożeni. Ja jestem ciężki, mnie sobie gdzieindziej szukać żony trudno, a tę z ręki matki wezmę, spokojny...
Uderzył go po ramieniu ks. Zaręba.
— Kochany Kalikście — dodał, nie bierz mi za złe przestrogi — ale ja ci nie życzę trwać w tej myśli. Nie czyń jej nieszczęśliwą. Ja wiem przez starego Kunaszewskiego, że wnuk jego ożenić się z nią jest gotów... Wyrzecz się tej myśli...
Mecenas trochę zmięszany wstał...
— Niema o czem mówić, rzekł wymijająco — ja żadnych kroków nie zrobiłem... myśl mam, ale do wykonania jej daleko. Matka teraz wcale nie myśli wydawać wychowanki...
Ręką rzucił i gwałtownie, umyślnie rozmowę skierował na inny przedmiot, a wkrótce potem pożegnał się i odjechał — mając żal do księdza, że go o to zagadnął.
W Wólce po odjeździe synów, powrócił na pozór dawny spokój i wszystko w stare weszło karby. Sędzia, na którego twarzy widać było, co ucierpiał, i to, że krył trwającą wewnątrz boleść — starał się dla żony okazywać przejednanym i zrezygnowanym.
Ona myśli jego zwracała na to, co go rozerwać mogło i nie dać mu zbytnio się zajmować Julianem, ale pieniężne następstwa wymagały czynności, które ciągle tę sprawę nieszczęśliwą przypominały.
Sędzia ściągał kapitały, rachował, czuł się zubożonym. Cieszyło go to tylko, iż bracia stanęli tak zgodnie wszyscy z sobą, że żaden z nich egoizmem się nie powodował...
Podnosiło to w jego oczach synów, i w istocie dźwignęło ich samych — czuli się tem uzacnionymi.
Bronisław sam na sam z żoną skarżył się, piszczał nad tą ostatecznością — żalił się, iż był zmuszony, ale nie dozwalał ani mówić o tem, aby mógł postąpić inaczej.
Lola milczała, choć bardzo była tem niezadowolona, ale widziała, że w tej chwili mężowi się sprzeciwić nie było podobna — musiała czekać, nie wątpiąc, że gdy pierwszy zapał przejdzie — gdy Radca ostygnie — ofiara, do której taką okazywał gotowość, co najmniej da się może ograniczyć do jak najkonieczniejszych rozmiarów...






Było coś tak pięknego i szlachetnego w postępku braci, w tem skupieniu się ich około Juliana, chociaż on dawniej nadzwyczajnej im nie okazywał czułości — iż to na nich samych oddziałało, — a że jeden krok zobowiązuje do następnych logicznie — wszyscy czuli się na lepszej drodze. Miłość braterska i rodziny objawiała się coraz uroczyściej. Ks. Zaręba powiadał, że ludzie źli nie są, że im tylko potrzeba dobrego przykładu i pobudek gorących do cnoty...
Ostygają, gdy się odosobniają — ale najmniejsza okoliczność zwraca ich na prawą drogę.
Szelawski stary przebywszy to przesilenie, po którem znużony był czas jakiś, ożywił się, stał czynnym, i na nim nie znać było, że ucierpiał.
Sędzina przeciwnie, która zdawała się energiczniejszą daleko, skutkiem wielkich wzruszeń i walki wewnętrznej — zaraz po wyjeździe dzieci uczuła się niedobrze i Frycz kazał się jej położyć do łóżka.
Justysia jej nie odstępowała. Jadwinię zaś zabrał ojciec z sobą.
Nie skarżyła się Szelawska tak bardzo na cierpienie, — głowa ją bolała, — sił miała mało, straciła apetyt, ale choroby żadnej właściwie oznaczyć nie było można.
Frycz nieproszony przyjeżdżał co drugi dzień i był bardzo seryo. Próbował różnej diety, środków zmacniających, ale skutku nie było.
Szelawska niecierpliwa próbowała wstać — okazało się to niemożliwem. Wysilała się na chodzenie, ale w końcu wracała do łóżka. Justysia znajdowała ją zmienioną, strwożoną o siebie.
Mówiła ciągle przed nią o śmierci.
Nie obawiała się jej — ale powtarzała Justysi.
— Kto koło Jegomości będzie chodził i o wszystkiem pamiętał, jeżeli mnie nie stanie?
Domagała się od niej uroczystego przyrzeczenia, że — jeśliby ją Pan Bóg powołał — nie opuści starego, i pozostanie przy nim. W tej myśli powtarzała jej, co czynić miała, jak w pewnych danych razach postępować.
Całymi dniami prawie o tem tylko między niemi była mowa.
Frycz chodził bardzo posępny... Nareszcie jednego dnia przywiózł z sobą, niby przypadkiem na drodze złapanego młodszego kolegę. Było to widocznie zamaskowane konsylium.
Sędzia, który w początkach nie przywiązywał wielkiego znaczenia do niedyspozycyi staruszki — zaczynał się też trwożyć. W istocie w oczach Sędzina gasnęła z rezygnacyą, a gdy mąż przychodził z wesołością na twarzy, z żarcikami, — ale wszyscy to widzieli.
Pierwszemu ks. Zarębie objawił doktór, że nie widzi sposobu utrzymania jej przy życiu.
— Siły się wyczerpały — rzekł, zgaśnie spokojnie, jak lampka, która się dopaliła. Na to w medycynie środka niema. Można chwilowo siły dobyć z zapasu, który jeszcze pozostał, ale kosztem jego, więc się tylko życie skróci.
Załamał ręce, i rozpłakał się proboszcz. Usiłował coś więcej dobyć ze starego doktora, ale ten sam tracił głowę, — tylko to wiedział, że groziło niebezpieczeństwo. Czasu nie można było oznaczyć.
Natychmiast, chociaż oględnie doniósł o tem ksiądz Bronisławowi i Julianowi. Matka, matka tak cicho, spokojnie, niepostrzeżona przesuwała się po tym domku — a pomyśleć było, że jej tu nie stanie — Wólka się wydawała grobem.
Często i najczęściej ci, co najmniej miejsca zajmują, najmniej są znaczni, jednakże stanowią, jakby sklepień klucze, dosyć je wyjąć, aby wszystko runęło. Takim kluczem — była tutaj Sędzina Szelawska.
Trwoga padła na dom cały.
Sędzia nie domyślał się jeszcze niebezpieczeństwa. Frycz poprostu kłamał przed nim, aby go przedwcześnie nie trwożyć. Z każdym jednak dniem widząc gorzej żonę, stał się niespokojnym.
Podkomorzyna siedziała ciągle przy chorej, po swojemu posługiwała, Justysia nie odstępowała także. Ks. Zaręba przyjeżdżał prawie codzień, na ostatek i synowie potrwożeni zaczęli przybiegać, aby się coś dowiedzieć.
Gdy się to działo — choroba zdawała się ze wszelkich przewidzeń urągać. Pogorszała się nagle, już zdawało grozić niebezpieczeństwo, gdy nagle jakby cudem robiło się lepiej, nadzieja wstępowała w serca. Frycz nawet się radował, ale zwykle trwało to krótko, a doktór potem nerwy przeklinał, z któremi mając do czynienia, nigdy niczego pewnym być nie można.
Sędzina miała jeszcze ogromną siłę woli i nią dokazywała cudów, ale organizm już, ciało wypowiadało posłuszeństwo.
Pomimo tego popłochu, z małemi zmianami, stan ten się przeciągnął do późnej jesieni.
Sprawa państwa Julianowstwa nie posunęła się ani krok dalej, jak była, wiedziano tylko z boku, że między p. Ottonem Brackim, a panią Heleną stosunki były nieco oziębione... Nie przypuszczano, aby one zerwać się mogły, lecz zbyt czułemi też się nie okazywały.
Pani Julianowa wyjeżdżała sama za granicę, powróciła, mało kogo widywała, i siedziała zamknięta w Chrzanowie. Julian z niezmierną gorliwością oddawał się interesom i zwierzchniemu kierunkowi gospodarstwa.
Już przeciągnięcie słabości staruszki wlewać zaczęło pewną otuchę w rodzinę — gdy nagle z nadzwyczajną szybkością stan się pogorszył, — i Sędzina zażądała sakramentów, czując, że żyć nie będzie.
Przeczucie ją nie omyliło, dwa dni tylko trwał ten stan, a trzeciego wieczorem wszyscy, nie wyjmując męża, klęczeli u jej łóżka... Zmarła przytomna, spokojna, jeszcze w ostatnich chwilach zaklinając Justysię, ażeby Sędziego nie opuszczała, pilnowała go, nie dając się niczem skusić, nawet gdyby stary ją chciał uwolnić.
Stary Szelawski, pomimo przyjazdu synów, troskliwości, jaką go otoczono — mimo religijnego poddania się woli Bożej, od tego ciosu był jakby na wpół zabitym. Mówił mało, zamyślał się, nie słyszał, co do niego się kto odzywał — nie skarżył się, ale obudzał litość, tak niezmierne na nim widać było pognębienie.
Nie dał się od pogrzebu odciągnąć, pomimo złej pory, sam chciał się zajmować wszystkiem, lecz był to stan gorączkowy, po którym nastąpiło osłabienie.
Frycz go nie odstępował, mając obawę wielką, ale po kilku dniach Szelawski począł przychodzić do siebie, zmienił się, zestarzał, lecz wyrobił się jakiś stan normalny, inny, niż był — wszelako już niegrożący niebezpieczeństwem.
Justysia, dawszy słowo nieboszczce, o czem staruszek był uwiadomiony, weszła natychmiast w obowiązki dozorczyni, znaczną część około domu zdała na klucznicę, a sama poświęciła się Szelawskiemu.
Nie opierał się on temu. Zastępowała mu sekretarza, pośredniczyła, gdy kto się z nim widzieć pragnął, biegała ciągle, siadywała z robotą w jego przedpokoju.
Nie upłynęło dni kilkunastu, gdy ten nowy porządek wszedł w stały obyczaj, i wszyscy do niego nawykli. — Justysia zyskała na powadze, ale spadła na nią odpowiedzialność ogromna. Biedne dziewczę nagle dojrzeć musiało, i niemal zestarzeć, aby obowiązkom podołać. Wszyscy na nią patrzyli z podziwieniem i uwielbieniem. Sędzia okazywał jej wdzięczność i czułość, jakby dla własnego dziecka. Nie wbiło jej to w pychę — zachowała dawną skromność i pokorę.
Obawa o życie staruszka ustała nakoniec, Frycz wróżył najlepiej...
Potrzeba się tylko pilnować regularnego trybu życia, a Sędzia poddawał się przepisom z powolnością wielką.
Od pogrzebu samego nieustannie prawie synowie się mieniali, zaglądając do Wólki. Jeżeli kiedy, to teraz Mecenas coraz był pilniejszym, i widoczniej okazywał pannie Justynie atencye, dając jej do zrozumienia to, czego ona nie chciała zrozumieć.
Niewiele rachowała na pana Floryana, ale za Mecenasa wyjść nie myślała wcale. Lękając się, aby go stanowczo nie odtrąciła — pan Kalikst zwłóczył z oświadczeniem się.
Interesa Juliana pozostawały w zawieszeniu.
W pierwszej chwili rozgorączkowania bracia i rodzice pospieszyli z ofiarami, Julian był ocalony — teraz następowały nieuniknione układy o zabezpieczenie tego, co mu pożyczono. Wymagał formalności tej ojciec, żądał Bronisław, miał do niej prawo Mecenas, i znajdował, że należało ją dopełnić.
Julian uczuł się tem jakoś dotknięty, i stosunki, które się tak heroicznie, ofiarnie zaczęły układać, pogorszyły się, ostygły. Wyrzucano Julianowi niewdzięczność.
— Nie możemy się ostatecznie wszyscy dać pozarzynać dla niego, mówił Bronisław. Mam dzieci, mam obowiązki, przyszedłem w pomoc, gdy było potrzeba — ale muszę się ubezpieczyć.
Mecenas pojechał do Juliana w imieniu ojca, brata i swojem dla uregulowania hypotek, i znalazł go niesłychanie podrażnionym. Wymagał, aby sum pożyczonych nie wnoszono do ksiąg, boby mu to popsuło kredyt. Posprzeczali się bracia, i Kalikst odjechał podrażniony, stojąc przy swojem.
Zaczęto potem listami się znosić, co jeszcze pogorszyło nieporozumienie.
Julian odwoływał się do ojca, ojciec dawał mu napomnienia, ciągnęło się tak wszystko bez rezultatu, a rodzeństwo zaczynało znowu zniechęcać się. Na Juliana niepraktyczność, egoizm, składano winę... znajdowano sposób prowadzenia interesów fantastycznym.
Na dobitkę niespodziana zupełnie okoliczność jeszcze stan ten uczyniła nieznośniejszym. Jakim sposobem zniechęcona do Ottona Brackiego pani Julianowa, potrafiła się znowu zbliżyć do męża, trudno to było oznaczyć. Zdaje się, że zręcznie użyte dzieci, przy usposobieniu pojednawczem Juliana, który się nudził sam — ułatwiły naprzód widzenie się rodziców, potem jakiś układ pomiędzy nimi.
Otto Bracki od kilku miesięcy przestał był bywać w Chrzanowie, wyjechał do familii — pani Julianowa go znać nie chciała.
Gdy się wieść rozeszła, że zgoda między małżeństwem nastąpić miała, a pan Julian do Chrzanowa powracał, nikt temu w początkach wiary dać nie chciał, ale dnia jednego, w uroczyste święto oboje małżonkowie razem z dziećmi, jakby nigdy nic nie zaszło, przybyli do kościoła na nabożeństwo, usiedli w jednej ławce... Wszyscy to widzieli...
Śmiano się z Juliana i dziwowano jego — powolności — przypisywano to nie bez przyczyny wielkiej zręczności pani Heleny... ostatecznie przyznano, że w interesie dzieci uczynili bardzo dobrze...
Wiadomość o tem doszła zaraz do Bronisława, Mecenasa, a przez nich do Wólki. Nie było więc teraz już żadnego powodu wspomagania Juliana, i Mecenas się gorliwie tem zajął, ażeby sumy mu udzielone odzyskać. Sędzia nie nalegał zbytecznie, ale znajdował to słusznem.
Z najpiękniejszej w świecie miłości i zgody przyszło do najstraszliwszego rozdrażnienia. Julian nie opierał się opłacie zaciągnionych pożyczek, ale chciał na to mieć czas, i sam o terminie stanowić.
Listy były ostre i niegrzeczne...
Zamieniono ich kilka i — najzupełniejsze wyrosło nieporozumienie, waśń, kłótnie. Julian się gniewał. Bronisław nie miał wyrazów na określenie czarnej jego niewdzięczności.
Do procesu niepodobna było dopuścić, stanowiłby on skandal wielki, a Julian w to bił i na tem polegał, że mu nic zrobić nie mogą.
Ostry i surowy list ojca, napominający go, nie pomógł.
Rzeczy już tak stały, że trzeba było obcych użyć pośredników, bo bracia obawiali się spotkać z sobą.
Łatwo się domyśleć, że pojednana z mężem pani Julianowa, była sprężyną tej waśni, podlewała oliwy do ognia, burzyła Juliana — brata jego stronę, a w interesach rozumowała najfałszywiej, bo ich nie pojmowała...
Było jej na rękę to, że zerwanie z braćmi uwalniało ją od zawiązania na nowo stosunków, któreby ją do pewnego stopnia upokarzały. Nie widywała wcale Sabiny, nie chciała na nowo się zbliżyć do Loli, ani jechać do Wólki do starego, bo się go wstydziła...
Wikłało się tak wszystko, mało dotykając Sędziego, bo mu wiele rzeczy tajono, oszczędzając go — a Justysia stała na straży — w Wólce stosunkowo panował pewien rodzaj żałobnego spokoju...
Miało się już ku zimie, gdy jednego wieczora nadjechali panowie Kunaszewscy...
Dla Sędziego komornik, za którym nieraz zatęsknił, był najpożądańszym z gości, z nim jednym mógł poufale mówić o wszystkiem, opłakiwać stratę żony, przypominać dawne, lepsze czasy. Przywitanie dwóch starych przyjaciół było nadzwyczaj rzewne i serdeczne.
Można było sądzić, że i dla Justysi przyjazd pana Floryana będzie pożądanym, — tymczasem dowiedziawszy się o nim, pobladła, jakby przestraszona i uciekła, niedobrze umiejąc ukryć łzy, które jej w oczach stanęły.
Długo potem nie wychodziła, nie chciała się pokazywać, ale zastępując we wszystkiem gospodynię, w końcu nie mogła pozostać zamknięta...
Floryan przybiegł ją przywitać z taką radością, zapałem, tak widocznie uszczęśliwiony, iż się domyśleć było łatwo, że przyjechał z czemś stanowczem. Na twarzy Justysi zamiast wyrazu szczęścia, malował się smutek, rozpacz prawie.
Dla pana Floryana było to niepojętem...
Wieczór upłynął na bardzo ożywionych rozmowach, w których dziewczę żadnego nie brało udziału, unikając nawet zbliżenia się do młodego Kunaszewskiego, który napróżno starał się choć słówko zyskać dobre, choć spojrzenie.
Nazajutrz rano, gdy jeszcze nikogo w pokojach nie było, a Justysia przebiegała je dla dopilnowania porządku, wpadł niespodzianie p. Floryan i zastąpił jej drogę.
Uciec nie było podobna.
— Od wczorajszego wieczora szukam pani, gonię za nią — rozpoczął żywo Kunaszewski. Na miłość Bożą proszę o chwilę rozmowy.
Możesz się pani domyślać z czem przybywam, bo niepodobna, abyś wątpiła o mojem uczuciu dla niej. — Przybyłem dlatego jedynie, aby Sędziego prosić o jej rękę!
Justysia słuchając, stała drżąca, z oczyma łez pełnemi, które wlepiła w mówiącego. Mimowolnie załamała ręce.
— Nie mów pan — przerwała nagle, nie kończ! — Niestety! Jestem bardzo nieszczęśliwa... Pan nic nie wiesz..
I nie mogła dokończyć. Kunaszewski stał jak piorunem rażony, nie rozumiał nic.
— Nie umiałżem sobie pozyskać życzliwości pani? zawołał zrozpaczony. — Cóż się stało? com zawinił?
Justysi łkanie i wezbrany płacz utrudniał mowę... Zakryła oczy, stała drżąca...
— Nie pytaj mnie pan! Jestem bardzo nieszczęśliwa...
Głos, postać, wyraz, wszystko przekonywało, że pan Floryan mógł na serce rachować... — nie pojmował, co zaszło...
Justysia w końcu wymogła na sobie trochę uspokojenia, otarła oczy, podniosła je błagająco...
— Panie Floryanie — jam niewinna! rzekła — przeznaczenie. Wola Boża... Nie mogłam się oprzeć. Jestem związana przysięgą.
Tak, panie. Wszystko winna jestem Sędzinie, ona była dla mnie matką, opiekunką, dobrodziejką; ona jedna kochała mnie.
Na łożu śmierci, konająca wymogła na mnie — oprzeć się nie umiałam! Zażądała przysięgi, iż wyjdę za pana Kaliksta...
Tu płacz przerwał jej mowę znowu. Kunaszewski rozpaczliwie się pochwycił za głowę.
— Ale ja do tego nie dopuszczę! zawołał — on się zrzecze... to niepodobieństwo...
— Na miłość Bożą! przerwało dziewczę — zaklinam, nie czyń pan żadnego kroku. Spadnie to na mnie... Jestem związana słowem, przysięgą, mam święty obowiązek... Wdzięczność moja dla nieboszczki każe mi wszystko poświęcić. Choćbym sama najnieszczęśliwszą być miała — nie mogę dopuścić nic — nie dozwolę uczynić żadnego kroku. Niech się spełni wola Boża...
Kunaszewski stał znowu milczący — osłupiały, spoglądając na nią i nie mogąc przyjść jeszcze do siebie.
— Pan Kalikst się oświadczył pani? zapytał.
— Nie uczynił tego formalnie — odezwała się Justyna, ale mi ciągle przypomina, że wie o słowie danem matce, że na dotrzymanie go rachuje... Jestem niewolnicą...
Cofnąć się nie mogę.
Pan Kalikst dlatego się wstrzymuje, iż wie, jak jestem Sędziemu potrzebną, — i dopóki on wymaga odemnie posługi o małżeństwie żadnem mowy być nie może.
Błagająco Justysia spojrzała w oczy Floryanowi...
— Mecenas — zawołał nagle Kunaszewski, byłby szalonym chyba, gdyby się upierał przy tem, co ani jemu, ani pani szczęścia nie może zapewnić. Pozwól mi pani odwołać się do niego...
Justysia załamała ręce.
— To spadnie na mnie — przerwała przestraszona... Zlituj się pan...
Nic w świecie nie skłoni mnie do przeniewierzenia się przysiędze...
— Ale pan Kalikst nie powinien i nie może się upierać przy tem — zawołał Floryan.
Justysia spuściła oczy — stała zadumana nie odpowiadając — Kunaszewski nalegał. — Chwila upłynęła w tem milczeniu. Dziewczę nabierało odwagi. Cichym głosem poczęło szeptać.
— Panie Floryanie, błagam go — żadnego kroku — cierpliwości! Zdania się na wolę Bożą! Wszystko, cobyś pan teraz mógł uczynić, pogorszyłoby położenie moje.
Dopóki pan Sędzia żyje... pan Kalikst wie, że ja — dla niego pierwsze mam obowiązki...
Być może... iż sam potem ofiary się odemnie domagać nie będzie, uczuje, że jabym mu z sobą szczęścia nie przyniosła.
Zaledwie dosłyszanym szeptem dokończyła te wyrazy, i nieśmiało wyciągnęła rękę ku panu Floryanowi, który ją pochwycił, namiętnemi okrywając pocałunkami... Jakaś otucha wstąpiła mu w serce, pomimo przyrzeczeń i przysięgi, jakie groziły. Widział, że Justysia nie chciała ukryć życzliwości swej dla niego, że i ona miała może jakąś iskierkę nadziei...
Zdało mu się, że Mecenas nie mógł być ślepym, ani gwałtu zadać dziewczęciu, które serca dla niego nie miało i kłamać nie mogło.
Przypomniał sobie postępowanie Justysi, która dla pana Kaliksta była z przesadzonem może poszanowaniem, jak dla ojca, ale nigdy mu najmniejszego uczucia nie okazywała, któreby go ośmieliło.
— Zastosuję się, rzekł, do woli panny Justyny, choć Bóg widzi, ile mnie to kosztować będzie...
Nie zrobię w tej chwili żadnego kroku — ale się nie wyrzekam nadziei, ani obiecuję, ażebym wszystkiego, co jest w ludzkiej mocy nie przedsięwziął dla mojego szczęścia.
Gotów jestem dać życie. Każesz mi pani czekać, będę cierpliwy — lecz ostatecznie — nic! nic — nie mogę nawet przypuścić, aby ten człowiek chciał gwałt zadać pani... a niepodobna, żeby nie widział, iż tylko siłą może jej rękę pozyskać.
Justysia nie odpowiadała, uspokajała się jednak powoli, zdawało się, jakby i w jej serce wstąpiła jakaś nadzieja...
— Nie czyń pan nic — dodała, teraz nic nie grozi — a w przyszłości — panie! pamiętaj, że ja przysięgi danej na łożu śmiertelnem już dobrodziejce mojej, złamać nie mogę! Nie mogę!
Złożyła ręce — Floryan nie rzekł ani słowa, i nierychło dodał — jakby na wpół do siebie.
— On sam się musi zrzec tego prawa do jej ręki!
Justysia miała coś dodać jeszcze, gdy ją odwołano, rzuciła wejrzenie na Kunaszewskiego, który stał ciągle na wpół odrętwiały z bólu i gniewu, — i wyszła.
Floryan otarł czoło i rzucił się na krzesło. Potrzebował się rozmyślać, co miał począć, serce mu się ściskało, burzył się, lecz zarazem głos wewnętrzny w nim powtarzał.
— Mecenas nie może być ślepym... nie zechce nieszczęścia dla siebie i dla niej.
Pozostał tak sam jeden przez czas jakiś w pustych pokojach, spodziewając się może powrotu Justysi, ale na ostatku wyjść musiał.
Do Sędziego było jeszcze za rano, wrócił do mieszkania, w którem stary komornik flegmatycznie się do fajki po kawie przygotowywał.
Blada twarz i pomięszanie wnuka uderzyły go.
— Cóż ci to jest? powracasz jakiś zmięszany i nie swój? — odezwał się podchodząc ku niemu.
Pan Floryan przed nim się z niczem nie taił.
— A jakże mam być inaczej? — wybuchnął. Ja dla dziadka tajemnic nie mam, ale go muszę prosić, abyś to co powiem, zachował przy sobie...
— Ale cóż? cóż? nalegał komornik...
— Nieboszczka Sędzina — ciągnął dalej Floryan z wyrazem oburzenia, wymogła na Justynie.. przysięgę, że pójdzie za Kaliksta! Sierota, biedna oprzeć się nie umiała i nie mogła, czuje się związaną. — Ale to niepodobna, aby Mecenas przeciwko woli domagał się tego.. boć przecie musi czuć i widzieć, że ona go nie kocha... Poleciałbym natychmiast się rozprawić z panem Kalikstem, ale mnie zaklęła, abym żadnego nie czynił kroku. Tymczasem, dopóki Bóg daje życie Sędziemu, ona go opuścić nie może...
Komornik słuchał głową potrząsając, i wydymając usta.
— Komplikacya! odezwał się smutnie.
Żal mi cię Florku — ale cóż tu począć? Z Sędzią o tem mówić nie wypada.
— Tymczasem, choć się zżymam, nie mogę żadnego kroku ważyć, ani ja, ani wy... rzekł Floryan gwałtownie — ale za wygranę nie daję.
Rozumiem to, że Sędzina mogła syna przenieść nademnie, a kochając go, widzieć w tem i dla Justyny szczęście — ale — ja niczem nie jestem związany, wiem, że ona mi sprzyja — i nie zrzekam się szczęścia dla siebie i dla niej.
— Cóż poczniesz? odparł komornik.
— Ja? albo ja wiem! zawołał, ciągle się rozgrzewając, coraz więcej Floryan. Okoliczności wskażą, co mam robić — to tylko ręczę, że nie dopuszczę tyranii... nie dam się odprawić tak... Nie! Ja ją kocham nad życie...
— Tylko z flegmą, z flegmą — przerwał komornik, kładąc mu rękę na ramieniu. Proszę cię Florku — nie unoś się, abyś głupstwa nie zrobił. Potrzeba wszystko dobrze rozważyć... Ja tylko jedno mogę zdaje mi się bezpiecznie uczynić. Wymacam starego Sędziego, co on o tym ożenku syna myśli, i czy wie o nim, życzy go tak bardzo?
Floryan nie odpowiedział, cały był w sobie pogrążony.
— Jedno mnie pociesza — dodał po namyśle żem się przekonał, iż panna Justyna serca dla niego nie ma i sprzyja mi... Nie może być, aby Pan Bóg dopuścił spełnienia takiej...
Floryan nie znalazł wyrazu na oznaczenie tego co czuł. Męztwo w nim rosło...
Komornik, chociaż widocznie tą komplikacyą, jak ją nazywał, mocno dotknięty, wnukowi dodawał otuchy, starym obyczajem powtarzając. — Jakoś to będzie! Uspokój się — jakoś to będzie. Pan Bóg łaskaw...
Dzień ten zwolna przyłożył się do uspokojenia młodego Kunaszewskiego, a i panna Justyna nie okazywała po sobie zwątpienia i starała się być swobodną... Stary komornik zaś, który wiedział o tem, że ociemniała Podkomorzyna sprzyjała Justysi i Floryanowi, poszedł do niej na radę, i aby się użalić.
— Wiedziałam o tem, bom też tam była, — że Justysia musiała dać słowo nieboszczce, iż wyjdzie za Kaliksta — poczęła staruszka, ale ja do tego nie przywiązuję wielkiego znaczenia. — Mecenas nie powinien się upierać i nie będzie się upierał, a nie wiem zresztą nawet, czy teraz ma wielką do ożenienia się ochotę... Niech pan Floryan nadziei nie traci... Mnie tej biednej Justysi taki żal... ach...
— A jak się uprze pan Kalikst? wtrącił komornik. Kto go wie — choć to jeszcze starym nazwać nie można Mecenasa, ale w jego wieku do młodziuchnych panienek najwięcej ochota bierze... kto go wie?
— Niech Bóg uchowa! westchnęła stara Podkomorzyna — nieboszczka miałaby na sumieniu nieszczęście nie już dwojga, ale aż trzech osób...
Zamilkła trochę pani Podkomorzyna — i ciągnęła dalej, zniżywszy głos.
— Prawdę rzekłszy — byłby jeszcze sposób na to. — Mnie się zawsze zdawało i dotąd zdaje, że Justysi familii źle szukano, i że jacyś krewni by się znaleźli, gdyby około tego pilniej chodzono... Ale nieboszczka Sędzina, bojąc się, aby jej sieroty nie odebrano, wcale się o to nie starała — nikt o tem przez lat tyle nie myślał...
No — a gdyby familia bliższa się wyszukać dała — miałaby pierwsze prawo rozporządzać losem Justyny...
Komornik głową potrząsał.
— Nie — dziewczynę tę znamy, pani Podkomorzyno dobrodziejko — rzekł cicho — gdy raz słowo dała, nic nie potrafi jej skłonić, aby je złamała, — ale... myśl poszukiwania familii... nie od rzeczy. Zawsze by dla Floryana przyjemniej było, znać pochodzenie...
Muszę z nim o tem pomówić — będzie miał zajęcie...
Tak, rzucona od niechcenia przez ociemniałą Podkomorzynę — myśl poszukiwania rodziny Justyny — panu Floryanowi nadzwyczaj do serca przypadła. Zajął się natychmiast gorąco nie dlatego, aby sam miał korzyść wyciągnąć jakąś i zarobić na wdzięczność, ale — dawało mu to zatrudnienie, które tyczyło się Justyny, — obchodziło ją, mogło położenie uczynić znośniejszem.
Szło o to, aby nie zwracając zbytnio uwagi na siebie — postarać się o skazówki, mogące posłużyć do dalszych badań i poszukiwań. Były one tem wielce utrudnione, że przez lat dziesiątek nie uczyniono tak jak nic, a ślady człowieka i ludzkich czynności tak niezmiernie się łatwo i szybko zacierają.
Pan Floryan już z zamiarem wybadania starego Szelawskiego, przyszedł z nim, jak zwykle z dziaduniem razem. Rozmowę naprowadzić na pannę Justynę, było bardzo łatwo. Kręciła się ona ciągle, — czynna około Sędziego chodząc, służąc mu. Stary komornik dosyć niezręcznie począwszy ją wychwalać, zagadnął o historyę przyswojenia jej sobie przez Sędzinę... i zwolna skłonił Szelawskiego do opowiadania.
Pan Floryan, okazując wielką ciekawość, rozpoczął go badać, pytać... prosić nareszcie o pokazanie tych drobnych pozostałości, które świadczyły o tajemniczem pochodzeniu.
Szelawski dał się wciągnąć w te wspomnienia, które miłe mu były, bo żony jego dobrego serca dowodziły... — przypominały mu jego drogą Serafinkę.
Od słowa do słowa, Sędzia rozgadawszy się, wziął kluczyki z kieszeni, poszedł do biura swego, — znalazł osobną szufladkę, która była przeznaczoną na papiery — Justysi, i wydobył ją.
Floryan poprosiwszy o pozwolenie, — opanował ją i zasiadł przypatrywać — ale dobył zaraz i ołówek i notatnik, aby sobie przepisywać wszystko. Sędzia nie zwracał na to uwagi.
Zachowane — pamiątki i pozostałości były w bardzo niewielkiej liczbie, a — wyjąwszy metrykę Justyny, chrzczonej w Częstochowie, która podawała imiona i nazwiska rodziców, nie było nic ważniejszego, mogącego na ślad jakiś prowadzić. Sędzina bardzo skrzętnie, zabierając sierotę, zabrała, co tylko się przy nieboszczce matce jej znalazło. Były to zmięte i w części uszkodzone listy i notatki, a nawet rachunki...
Nikt ich dotąd tak bardzo bacznie nie rozpatrywał i nie rozbierał, bo do nich wagi nie przywiązywano.
Floryan skrzętnie wszystko sobie poprzepisywał, co mu się zdawało mieć znaczenie jakieś. Były niektóre skazówki, na które wprzódy nikt nie zważał. Sędzina nietylko, że nie dochodziła bardzo rodziny biednej sieroty, ale wolała, aby się jej nie dopytano. Wiedziała, że uboga familia dziecku żadną nie będzie pomocą, a sama się do niego przywiązawszy — nie chciała oddać nikomu, postanowiła bowiem zająć się jej losem.
Sędzia w czasie tego rozpatrywania papierów, parę razy spojrzawszy na Floryana — nie przeszkadzał mu w tej czynności. Dobyto herbowny stary pierścień z krwawnikiem... Kunaszewski miał dosyć czasu, aby szufladkę całą i zawarte w niej papiery — skrzętnie odczytać, i co go uderzyło w nich, zapisać.
Z późniejszych dokumentów, donoszących o napróżnych staraniach urzędowych dla dojścia rodziców i familii Justyny — nic a nic się dowiedzieć nie było można. — Wszystkie one świadczyły, że na ślad trafić nie umiano. Rozmaitych Wolskich w okolicach Częstochowej odszukano, ale nigdzie nie wiedziano o Katarzynie... (to było imię matki), o dziecku jej, o mężu. — Odpowiedzi na zapytania wystosowane do Wolskich, o tyle się tylko przydać mogły — iż wskazywały, gdzie próżno już było się odnosić.
Przepatrzywszy szufladkę całą — pan Floryan — niewiele zdobył, jednakże zdawało mu się, że trafił na niedostrzeżone wprzódy notatki. Z odłamków listów dowiedział się o dwóch nazwiskach miejscowości, w których prawdopodobnie — rodzina ta jakiś czas przebywać musiała...
Wcale to Kunaszewskiego nie zrażało, że potrzeba było może odbyć podróż, drabować akta, czynić poszukiwania w odległych stronach...
Któż wie? mógł tym sposobem może sierocie dać ten zerwany najdroższy węzeł, który łączy pojedyńczego człowieka ze społeczeństwem — rodzinę. Choćby ona ubogą była i podupadłą, zawsze musiała być nieoszacowaną — niema bowiem straszniejszego nic nad sieroctwo.
O zamiarze czynienia poszukiwań pan Floryan, oprócz dziada, nie potrzebował mówić nikomu.
Parę dni jeszcze zabawiwszy tu Kunaszewscy, w ciągu których Floryan się mógł zbliżyć do Justyny, — odjechali — ale i stary i młody przyrzekli Sędziemu, że go znowu wkrótce może odwiedzą...






Napróżno i krótko cieszył się stary Szelawski tem, że nieszczęście, które dotknęło Juliana, tak cudownie podziałało na braci, zbliżyło ich, przejednało, połączyło...
Zgoda i jedność trwały niedługo...
Julian, który był przyczyną tylu zmartwień, — dla którego do takich ofiar wszyscy się gotowymi okazali — teraz stał się powodem waśni i rozbratu. Pojednanie jego z żoną, które w istocie ani serc ich nie zbliżyło, ani wielkich na przyszłość rękojmi nie dawało — stało się powodem gorszego daleko poróżnienia, niż była dawniejsza obojętność.
Szelawskiemu ukrywano, jak dalece zaszły spory z powodu uregulowania hypotek, on o swoją nie naglił. — Julian pewien tego, że mu bracia procesu nie wytoczą, szorstko i dumnie odpowiadał na nalegania, nie widywano się już wcale.
Życie w Chrzanowie na pozór wróciło w dawne formy — starali się o to oboje państwo, aby zatrzeć wszelki ślad zajścia — ale, — nie był to już ów dawniejszy blask, elegancya i zamożność. — Oboje państwo stracili majątkowo w czasie tej rozterki, a daleko więcej w stosunkach społecznych.
Pani Julianowa i on, i oboje razem starali się znowu zbliżyć do tych rodzin i domów, z któremi dawniej byli w blizkich stosunkach przyjacielskich... Przyjmowano ich — ale ostygnięcie pewne — niedowierzanie, dawało się czuć mocno. Nie zapraszano ich, a na zaproszenia po większej części odpowiadano rozmaitemi wymówkami.
Mężczyźni jeszcze mniej się okazywali niechętnymi dla Juliana, ale kobiety — kobiety, z których niejedna miała sobie niemniej płochości do wyrzucenia — właśnie dlatego z niezmierną surowością sądziły obwinioną — i nie mogły jej przebaczyć — nietyle samego postępowania, co nadanego mu rozgłosu i skandalu.
Towarzystwo więc niewieście, o które najwięcej chodziło w Chrzanowie, prawie całkiem się usuwało od niego. — Pustki i nudy w tym domu na bardzo elegancką stopę znowu przywróconym, były do niezniesienia. Julian obwiniał o to żonę, ona — męża... wyrzucano sobie wzajemnie postępowanie bez taktu...
Pierwsza może cofnęła się od wszelkich stosunków z panią, — pani Adolfowa Słupska, — nigdy się bratowe nie kochały bardzo, a teraz Słupski chwycił się zręczności, zerwania z Julianowstwem, bardzo rad, iż mu się ona nastręczyła.
Próbował Julian, — usiłowała ona listami, pośrednictwem różnem trafić do Adolfowstwa, i skłonić ich do przywrócenia, choćby dawniejszych, niezbyt ścisłych stosunków. Wszystko się to rozbiło o stanowczy opór pana Adolfa, za którym żona stała posłuszna, a może rada z tego, iż pani Heleny się pozbędzie.
Pani Bronisławowa z powodu męża, który teraz najnieprzyjaźniej występował przeciw niewdzięcznemu bratu — nie mogła się zbliżyć do bratowej.
Rzeczą było naturalną, że obce panie widząc, iż familia nie chciała żyć z Julianową — tem mniej miały ochoty odpowiadać na jej uprzejme zalecanki...
Julian chodził chmurny, nieprzystępny, zatopiony w sobie, unikając rozmów z żoną, które się zawsze gwałtownemi wymówkami wzajemnemi kończyły. — Ona nie umiejąc się zająć dziećmi, nie mając zatrudnienia — przepędzała dnie na bezmyślnem, mechanicznem czytaniu książek, na przechadzkach samotnych, na rozmowach z bonami i nauczycielem panem Des Jardins.
Był to na teraz jedyny powiernik jej utrapień.
Gdy się to działo w Chrzanowie — pan Radca Bronisław nie był szczęśliwszym... Chwilowe uniesienie i ofiara dla Juliana uczyniona, utrudniały mu jego własne przedsiębiorstwa. Do ojca się już o pomoc zwrócić nie mógł, od Juliana odzyskać nie było podobna.
Rozpoczęte budowy, którym wiele zależało na pospiechu, musiały być jeżeli nie powstrzymane to znacznie zwolnione. Radca pod rozmaitymi pozorami zwlekał, na zakupno materyałów do wykończenia, przyozdobienia i t. p, brakło gotówki.
Właśnie, jakby na przekorę, teraz — gdy spekulacye giełdowe mogły dopisując mu, dostarczyć środków, Radca poniósł na nich straty.
Krył on się z niemi nawet przed żoną, wstydził swej nieopatrzności, ale tem więcej cierpiał.
Jak wszyscy gracze, czy w karty, czy na giełdzie, bo gry rozmiary tylko są różne, a charakter jej zawsze tensam pozostaje, Radca pośliznąwszy się, zapragnął nietylko natychmiast powetować, co utracił, ale wielkim zarobkiem nagrodzić czas i trud utracony.
Pospiech i niecierpliwość są złymi doradcami. Radca w spekulacyach nowych niedosyć postąpił rozważnie, i — znowu dotkliwie został na giełdzie przegranym.
Zaczynał tracić głowę. Budowania zaniechać nie było można, nawet z tego powodu, iż to uderzałoby w oczy i naprowadzało na domysły...
Po raz pierwszy musiał się pan Bronisław uciec do — pożyczek, wprawdzie jeszcze nie na lichwę, ale na już dosyć wysokie procenty.
Nie mogło to ujść uwagi. — Tłumaczono sobie chwilowem zawikłaniem — ten krok... ale Radca już w opinii nie stał, jak dawniej, gdy kapitału miał więcej do rozporządzenia, niż potrzebował...
Żona, która widomie się nie mięszała nigdy do spraw męża, choć bardzo zręcznie kierowała niemi, — zaniepokojoną została tem, że mąż, nie mający dla niej dawniej żadnych tajemnic, teraz wiele rzeczy starał się ukrywać przed nią.
Zrozumiała zaraz, co to znaczyło... Przelękła się, ale umiała tego nie pokazać po sobie, a z nadzwyczajną zręcznością badać i męża i jego papiery, a notatki tak, aby dojść prawdy. Długo się ona przed tak zręczną i bystrą kobieciną — ukrywać nie mogła. Nie wiedziała rozmiarów strat, ale że je mąż poniósł, była najmocniej przekonaną.
Dawało się to zresztą czuć ciągle, bo pan Bronisław nie nawykły taić się przed żoną — zdradzał się mimowoli.
Humor, obejście się, życie samo domowe i towarzyskie pod naciskiem tych trosk znacznie się zmieniły.
Radca biegał niespokojny, mówił nadto o sobie i chwalił się zbytecznie... zakreślał plany fantastyczne przyszłości — żona widziała i czuła, że zbitym był z tropu.
W tymsamym czasie Mecenasowi jakoś niezwykle dopisywały jego interesa. Szło mu dobrze. W zawiązującej się Spółce, której był prawnym doradcą, w początkach zapewnił sobie udział znaczny, nabył akcyj ilość wielką. Gdy się ona rozwijać zaczęła i na pozór była w najświetniejszym rozkwicie, on pierwszy postrzegł, że — rachunki były mylne; że Spółka mogła być korzystną kiedyś, ale na razie wymagała wkładów daleko większych, niż te, do których się przygotowywano, obrachował też, że owoce — nie dojrzeją tak rychło, jak obiecywano sobie.
Wszystko to razem wzięte spowodowało — że, korzystając z podniesienia się wartości udziałów, Mecenas je sprzedał z zarobkiem bardzo znacznym, właśnie w porę, bo sprawozdanie z pierwszego roku, budżet nowy, spowodowały — upadek kursów.
Wycofał się więc doskonale pan Kalikst, ale Spółki nie rzucił, i pozostał jej Radcą i czynnym członkiem.
Wszystko to dokonał Mecenas tak cicho i niepostrzeżenie, iż nikt się tego nie domyślał.
Na nim tylko samym i w jego obejściu się i humorze, poznać było można, iż — mu na świecie znowu żyć było dobrze jakoś, i różowe przed nim otwierały się horyzonty. Tylko — w domu w tym pustym smutnym domu, w którym nie spotykał nigdy innych, nad kwaśne twarze swej służby, z którego wiało staro-kawalerską stęchlizną — nie było mu dobrze... Coraz mocniej się utwierdzał w tem przekonaniu — iż należało się koniecznie ożenić...
Starać się, zabiegać o to — szukać sobie idealnej towarzyszki, aniby potrafił — ani myślał. — Był pewnym Justysi — i rachował na nią. Szło mu tylko o przyspieszenie małżeństwa tego — a Justyna była potrzebną ojcu...
Znudzony w końcu powiedział sobie, że można było w Wólce kimś ją zastąpić... Ojciec dla jego szczęścia powinien się był zgodzić na to... Trochę z sobą powalczywszy, pan Kalikst wybrał chwilę wolną — i powiedział sobie, że do Wólki pojedzie...
Dnia tego — spotkali się z Radcą.
Mecenas wesół, rumiany i rozpromieniony — Bronisław kwaśny i przygnębiony, a nie umiejący ukryć tego, że cierpiał.
— Coś ty taki żółty? zapytał Mecenas, podając mu rękę.
— Ja? żółty? to ty chyba dostałeś żółtaczki że wszystko ci się takiem wydaje — odparł Radca.. usiłując się uśmiechać.
Popatrzyli na siebie, a Bronisław dodał.
— Możnaby w istocie zżółknąć, mając interes z Julianem! Niech go tam... porwie! Z powodu Juliana mam kłopoty pieniężne...
— Czyż na kredycie ci schodzi! Tobie! odparł Kalikst.
— Ba! ale gdy się go potrzebuje, to już źle... począł Radca — koniec końcem, co my z nim poczniemy...
— Ja nie wiem — rzekł Kalikst, procesu bym prowadzić nie chciał.
— Sam zapewne, że nie będę — odezwał się Radca — ale — kto wie? przyprowadzi mnie do ostateczności! To pretensyę moją ustąpię komu...
Czekać nie będę mógł...
Mecenas głową poruszył.
— Ale — wtrącił, jakby sobie przypomniał.
Mam chwilę wolną czasu, myślę starego ojca odwiedzić. Może co masz do Wólki?
— Ba! gdyby chciał mi dać pieniędzy! mruknął Radca...
Mecenas nic nie odpowiedział...
— Długo zabawisz w Wólce? spytał.
— Nie — dowiem się o zdrowie — i powracam...
— Odemnie zawieź ukłony — dodał Bronisław — i proś ojca, niech on do Juliana pisze. Co u licha, ratowaliśmy go w złej godzinie, a ten się nam śliczne wywdzięczył.
— Proszęż cię, kto na wdzięczność rachuje? odparł Mecenas. W toku zwykłym spraw ludzkich powinno się na pewno liczyć tylko — na niewdzięczność. Ta nigdy nie zawiedzie.
— Gdyby nie — konsyderacye familijne — że się nie chce odsłaniać tego przed ludźmi — dodał Radca — nie folgowałbym dłużej Julianowi!
Gubić się dla jego pięknych oczów nie widzę racyi. Powiedz ojcu, niechże napisze do Juliana. Jedziesz na pewno.
— Na pewno!
— Dla dowiedzenia się o zdrowiu ojca? zapytał niedowierzająco Radca — hę? innych powodów nie masz?
Rozśmiał się pan Kalikst.
— A jakieżbym mógł mieć? niedostatecznem znajdziesz, iż się niepokoję o naszego staruszka?
Radca zmilczał.
— Kiedy powracasz? zapytał.
— Za parę dni — nie bawię długo...
— Bo — dokończył Bronisław, podając mu rękę na pożegnanie — bo, może ja w istocie będę cię musiał prosić o pomoc. Julian mi okrutnie interesa moje poplątał.
Kalikst wyciągnął rękę, i nic nie odpowiadając — pożegnał brata.
Wieczorem jechał do Wólki — mówiąc sobie w duchu.
— Bronisław zachwiany! nie Julian winien temu — przespekulował się — stracił węch...
W Wólce znalazł ten spokój wedle zegarka urządzonego żywota, który tu zawsze panował. Ojciec przyjmował go z tą czułością, którą, przybycie każdego z dzieci rozbudzało w nim. Kalikst był ulubionym Benjaminkiem żony nieboszczki, staruszek pamiętał o tem i czuł się w obowiązku kochać go teraz za dwoje.
Przyjazd Mecenasa zmięszał bardzo pannę Justynę, Podkomorzyna położyła palec na ustach i podniosła głowę — przeczuwała, że nie przybywał darmo... a kochała bardzo Justynę, i protegowała Kunaszewskiego.
Tegoż wieczora i ks. Zaręba, częsty teraz gość w Wólce, przyniósł z sobą trochę wesołości i dobrej myśli.
Mecenas był mu rad, chociaż w sprawie projektowanego małżeństwa, proboszcz stanowczo się nie oświadczając — w gruncie sprzyjał Kunaszewskim, a ożenienie Kaliksta znajdował — nie do rzeczy.
Zaraz pierwszego tego wieczora gość pochwyciwszy pannę Justynę samą, rozpoczął z nią wesołą rozmowę, przeciągnął ją bardzo długo, usiłował rozruszać i rozbawić do zbytku poważną panienkę, i nie mogąc ani uśmieszku dobyć z jej ust, widząc ją ciągle strwożoną, wyrywającą mu się pod różnymi pozorami nadzwyczaj zły i zmięszany powrócił do ojca.
Obiecywał sobie to usposobienie przezwyciężyć, ale tymczasem był niem mocno dotknięty. Z ojcem dnia tego mówić nie wypadało — więc tylko o Julianie, o interesach wogóle, a Mecenas o swoich własnych rozpowiadał, i chwalił się przed ojcem.
Później po wieczerzy wypadało zabawić Podkomorzynę, o której przywiązaniu do Justysi i wpływie, jaki na nią miała, wiedział dobrze.
Przysiadł się do staruszki, która każdemu chętnemu do zabawienia jej, bardzo wdzięczną była.
— Jakże pan Mecenas ojca znajdujesz? zapytała ociemniała.
— Na zdrowiu, a nawet na humorze wcale dobrze — odparł Kalikst. Cieszę się tem, bo...
Potarł się po czole, ale urwał...
— Pani Podkomorzyna nie domyślała się, z czem ja tu przybyłem? dodał.
— Trudno, abym ja mogła to przewidzieć — sucho odparła staruszka.
— Dokuczyło mi moje stare kawalerstwo — mówił Kalikst. Nieboszczka matka swatała, a ja sam całem sercem się przywiązałem do panny Justyny — czekam, zwłóczę, a dla mnie już czas poczyna być drogim. Chciałem się przekonać, czy w istocie panna Justyna jest tu tak ojcu potrzebna, bobym ją rad pochwycił!
Złowrogiem, długiem milczeniem, powitała Podkomorzyna to wyznanie, usta się jej zacięły, — wyprostowała się, czoło zmarszczyła...
— Co pani dobrodziejka na to? zapytał Kalikst, poczekawszy nieco.
— O projekcie tym nieboszczki słyszałam dawno — poczęła sucho i cedzonemi słowy rezydentka. Powiem Mecenasowi otwarcie, nie bardzo mi on się podobał, z wielu względów Justysia za młoda.
— To ma znaczyć, że ja jestem za stary? wtrącił Kalikst.
— Niekoniecznie, ciągnęła dalej niezmięszana staruszka — wreszcie ona tu jest potrzebna Sędziemu, domowi, na niej wszystko, bez niej w Wólce, jutro by był chaos, i runęłoby, co dotąd jest dzięki Bogu, w porządku.
Sędziemu jej odbierać — nie można, byłoby to grzechem; pan Mecenas na nią czekać nie powinieneś. Nie ona jedna na świecie...
— A gdyby dla mnie ona była jedna? podchwycił Kalikst.
— Toby było bardzo smutnem — szepnęła Podkomorzyna.
Po krótkiem milczeniu, Mecenas począł, zbliżywszy się.
— Mówmy otwarcie, pani Podkomorzyna proteguje Kunaszewskiego?
— Ja nikogo protegować nie mogę — śmiejąc się — odparła rezydentka, bo nie mam na to siły, — ale mi żalby było dwojga ludzi, mających skłonność ku sobie, gdyby ich rozerwano. Dla Mecenasa jest to małżeństwo rachuby i rozumu, dla Kunaszewskiego — jedyna miłość.
— Dla panny Justyny zaś — wtrącił Kalikst, daleko bezpieczniej iść za rozumem, niż za uczuciem, które zawieść może...
Więc pani Podkomorzyna sądzi, że się młodzi — kochają?
— Nic nie wiem — rzekła Podkomorzyna. Justysia nadto jest skromną i bojaźliwą, od niej się dowiedzieć niepodobna, ale Kunaszewski do szaleństwa rozkochany..
— Panna Justyna jednak matce przyrzekła najuroczyściej, że za mnie wyjdzie — dodał Mecenas.
— Umierającej odmówić nie mogła — przerwała rezydentka, wiem o tem, i co przyrzekła pewnie dotrzyma, ale czy pan będziesz miał odwagę się o to upomnieć?
— Dlaczego nie? odparł żywo Mecenas. — Jestem w sumieniu spokojny. Chcę jej szczęścia, równie jak mojego własnego — będę się o nie starał. Panna Justyna jest za młodą, aby życie na seryo wziąć mogła — ja odpowiadam za przyszłość.
— Jeżeli tak — głosem osłabłym i drżącym, dokończyła ociemniała staruszka, nie mamy co mówić o tem... Jednakże z Sędzią o tem mówić teraz, wymagać od niego ofiary tej, aby się wyrzekł jedynej domu podpory — miłość synowska panu nie dozwoli.
— W istocie się bez panny Justyny obejść niepodobna? — rozpoczął Mecenas... Przecież by można kogoś wziąć do domu, przyzwyczaić, nauczyć, wdrożyć... i zastąpiłaby doskonale pannę Justynę!
— Pan znajduje, że ją tak łatwo zastąpić? szydersko przerwała ociemniała.
Skrzywił się Mecenas.
— Nie mam szczęścia, rzekł — no — ale choćby przyszło czekać — będę cierpliwy, — albo ta, lub żadna!
Pani sobie moje małżeństwo projektowane tłumaczy rozumem — a ja dodam, że oprócz rozumu serce też ma w niem udział. Znam Justysię od dziecka, kocham ją. Niech mi pani wierzy — obudziła we mnie pasyę, jakiej się już nie spodziewałem doznać w mem życiu.
Słuchając z uwagą, pani Podkomorzyna wcale już nie odpowiadała, nie chcąc się wdawać w niepotrzebną rozprawę z panem Kalikstem, widać tylko było, że rozmowa ją dotknęła i mocno humor popsuła...
Szukać się tylko zdawała pozoru jakiegoś, aby się wymknąć i uniknąć dalszych zbytecznych zwierzań Mecenasa, który dosiadywał uparcie.
— Tak tedy — począł pomilczawszy — pani nie pochwala mojej myśli! Bardzo mi to przykro... Sercu niepodobna rozkazywać... Kocha się pan Kunaszewski, kocham się i ja, ale między nami ta różnica, że jego miłość, to słomiany ogień młodzieniaszka, a moja...
Spojrzał na oślepłą staruszkę, i dopatrzywszy się na jej ustach szyderskiego uśmiechu, przerwał — dodając.
— Nieprawdaż, że pani pomyślała o moim ogniu, iż go — djabeł podpalił w starym piecu!
— Nie jesteś pan tak wiekowy — zakłopotana poczęła Podkomorzyna.
— Nie czuję się starym — mówił żywo Mecenas, młodość spędziłem na pracy, nie zużytkowawszy jej, mam ją całą w zapasie. Na moje przywiązanie trwałe żona przyszła rachować może...
Stanowczo rozmowa już nie szła. Podkomorzyna surowem, poważnem oblokła się milczeniem. Mecenas mówił długo, nie umiał dokończyć, czuł, że jej nie potrafi nawrócić, i odszedł dopiero, gdy ociemniała wstała już sama, mówiąc, że odejść potrzebuje.
Po dwukrotnej nieszczęśliwej próbie z Justysią i rezydentką, zostawał Mecenasowe ojciec, którego na sam ostatek zostawiał, i — ks. Zaręba.
Proboszcz jak wszystkim, tak i jemu sprzyjał — ale szczególnej sympatyi nie okazywał mu nigdy.
— Poczciwieś uczynił, że ojca przybyłeś odwiedzić — począł, znalazłszy się z nim sam na sam proboszcz.
Powinnibyście właściwie w małych odstępach mieniać się tak przy nim. Nie będziecie go już długo mieli na tym świecie, i wy nim i on wami by się nacieszyć mógł...
— A! Bóg da — ojciec zdrów — silny, sto lat będzie żył — odezwał się Mecenas. Jabym zresztą rad jak najczęściej tu być i siedzieć, ale moje obowiązki powołania.
— Tem piękniej, że ofiarę dla niego czynisz... Długo zabawisz? spytał proboszcz.
— Nie chcę się chwalić ofiarą, ani sobie przyznawać zasługi — po krótkiem zawahaniu się — rzekł Mecenas, — wolę wyznać prawdę. Ja tu przyjechałem...
Proboszcz bystro mu w oczy spojrzał.
— Z czemże?...
— Drażliwa sprawa... Tęsknię za Justysią, mówił Kalikst, matka mi ją przyrzekła, mnie lata smutnie upływają w życiu tem kawalerskiem, człowiek starzeje, zamęcza się, nie ma celu... Chciałbym się corychlej ożenić z nią, — pragnąłem o tem pomówić z ojcem.
Ks. Zaręba słuchał zimno...
— A cóż Wólka pocznie bez Justysi? zapytał. Śmieszno powiedzieć, ale na tym wyrostku, na tej ledwie dorastającej dzieweczce wszystko tu spoczywa... Możesz że ty od ojca wymagać?
Z pewnością odda ci ją, ale... może przypłacić życiem.
— A! niechże Bóg broni! przerwał Kalikst.
— I — słuchaj mój drogi — ciągnął dalej Zaręba — jesteś nadto sercu mojemu blizki, abym nie był z tobą szczery — to małżeństwo będzie z twojej strony... wierz mi, fałszywą rachubą i niedobrym uczynkiem.
Mecenas cały spłonął, znajdując i tu stanowczy opór — o mało nie wybuchnął, ale szanował wuja, jego suknię, i wiedział, że Zaręba się nietylko nie ulęknie gniewu, ale go zgromi.
Musiał się więc uśmierzyć i zapanować nad sobą.
— Wiesz, czy nie, że Kunaszewski młody się stara o Justynę? dodał ksiądz.
— No — a cóż to ma za związek z mojem staraniem? Wolno przecież kochać się i starać każdemu, — rzekł Mecenas. Ja mam za sobą wolę matki, która dla sieroty była także drugą matką — a może charakter i wiek mój daje większą rękojmię szczęścia dla Justysi, niż płoche miłostki pana Floryana.
W głosie Kaliksta czuć było oburzenie i poruszenie wielkie.
— Nie irytuj się — przerwał ks. Zaręba. Rób co chcesz, do mnie to nie należy, ale czynię ci tę uwagę, że przez rodzaj lenistwa i fantazyi możesz popełnić krok, którego żałować będziesz. Matka była dla ciebie słabą, skłoniłeś ją do wymagania od sieroty przyrzeczenia, które ją związało... Nie bądź upartym... zwróć się, póki czas...
Jestem przekonany, o ile znam ludzi, że Justysia cię nie kocha, że Floryan się jej podobał, nie czyńże jej nieszczęśliwą, i sobie nie gotuj gorzkiego z nią pożycia... Mówię ci całą prawdę, zrobisz, co ci podyktuje sumienie... Takbym życzył, nie słuchaj tylko ani namiętności, ani miłości własnej, bo te źle radzą.
A teraz — dokończył ks. Zaręba, chodźmy do wuja...
Zawrócił do drzwi, Mecenas milczący, ale zły pociągnął za nim.
Dnia tego już z ojcem mówić nie mógł, ale, pomimo odradzań, uwag — oporu, jaki znajdował, nie myślał się cofnąć. Owszem, wszystko to w nim dziwnie poskutkowało, wzmagając namiętność jakąś... Justysia ciągle się przemykała, jadł ją oczyma chciwemi.
Zdawało mu się, że miał do niej prawo, że upominał się o to, co mu należało, że nie powinien był ustąpić. Ku młodemu Kunaszewskiemu czuł niewypowiedzianą nienawiść.
To pewna, że gdyby się był mu nastręczył, przyszłoby nieochybnie do jakiejś awantury...
W głowie już snuł pomstę jakąś niedorzeczną — chciał pisać z wymówkami do komornika, że za długoletnią gościnność w domu ich wywdzięczył się intrygą, która godziła na oderwanie mu jedynego szczęścia, najdroższego skarbu...
Tak — Mecenas zaczynał w siebie wmawiać; że to był skarb w istocie, że w sercu jego oddawna mieszkała miłość... Zrodziła się ona niepojętym sposobem z fantazyi czysto zmysłowej i rachuby, a rozwinęła chęcią postawienia na swojem.
Ustąpić — ani myślał! Był pewnym, że Justyna mu słowa dotrzymać musi, ale naprzód potrzeba było mówić z ojcem....
Całą noc zostawił sobie do namysłu...
Śmierć żony zmieniła znacznie biednego starca, przeżył ją, ale wielka boleść osierocenia goryczą serce jego zalała. Żal miał nietylko do losu, do przeznaczeń, które mu wydarły tę, która była połową lepszą jego istoty, ale do ludzi, nie umiejących podzielać jego boleść i nią, jak on, się karmić.
Gdy nazajutrz rano Kalikst z dosyć wesołą, umyślnie rozjaśnioną twarzą, przyszedł mu dać — dzień dobry — uderzył go nieprzyjemnie ten wyraz fiziognomii syna. Mecenas zdał mu się zapominać żałoby, która dom okrywała...
Rozmowa rozpoczęła się zwyczajnie od zapytań o zdrowie, i przeszła na wiadomości, tyczące się osobistych stosunków Mecenasa, Bronisławowstwa... Kalikst umyślnie przemilczał Juliana, obszerniej o nim chcąc później pomówić. Szło mu teraz przedewszystkiem o interes własny — o Justynę.
Począł naprzód się uskarżać na ciążące mu już życie kawalerskie, na tę pustkę w domu, osamotnienie, z którego czas wyjść było.
Ojciec słuchał, nie przerywając, z natężoną uwagą.
— Matka nieboszczka — dodał Mecenas, rozumiała to dobrze, a znając mnie, życzyła sobie, abym się żenił z Justysią, którą wychowała; wymogła nawet na mnie i na niej przyrzeczenie, że to małżeństwo przyjdzie do skutku. Ja całem sercem go pragnę, i miło mi będzie spełnić wolę matki...
Czekał, co powie Szelawski, ale stary zadumany milczał...
— Ja nie wiem, rzekł w końcu — czy to była więcej jej wola, niż powolność dla ciebie? Wiem, że życzysz sobie żenić się z Justysią, ale... dla mnie, to cios będzie, bo ja się bez niej tu obejść nie mogę.
Stanowcza ta odpowiedź, zmięszała Mecenasa.
— Sądziłem, rzekł, że dałaby się zastąpić —
— Kto? Justyna? tu? przy mnie? z podrażnieniem w głosie i wyrazem twarzy niespokojnym odparł Sędzia. Niestety! żyję za długo... nie chcę być wam zawadą... gotowem i na tę ofiarę dla ciebie — ale to będzie ofiara bardzo ciężka, mój Kalikście! a że też ty tego nie widzisz!
Westchnął stary i sparł się na ręku. Jakby dla potwierdzenia słów jego wchodząca w tej chwili Justyna zbliżyła się do niego po cichu, rozpytując o rozmaite domowe rozporządzenia, o obiad, o potrawy, do których był przywykł przy pewnym stanie zdrowia i usposobieniu i t. p. Sędzia naradzał się z nią poufale, pogłaskał ją po głowie, uśmiechnął się, i za odchodzącą powiódł oczyma.
Po wyjściu jej przez jakiś czas milczeli oba, ojciec sam rozpoczął na nowo...
— Mój Kalikście — zdaje mi się, że ja nie pożyję już długo i zawadą wam — tobie nie będę, dajcie mi życia dokonać spokojnie, — nie naruszając tego porządku, do którego nawykłem. Nie miałbym już siły do nowego się przyzwyczajać!
Mecenas począł się tłumaczyć.
— Niech Bóg uchowa, abym ja ojcu miał być w czem przeszkodą — odezwał się... omyliłem się. Byłem przekonany, że gdyby panna Justyna chciała tylko na swem miejscu wybrać kogoś, a wskazać, co jest do czynienia około kochanego ojca...
Stary się uśmiechnął ironicznie.
— Sądzisz, że to obojętne dla mnie, kto nakarmi, napoi i dozorować będzie — rzekł podrażniony — ale ja też i głosu i twarzy tego dziecka potrzebuję, — ona mi przypomina Serafinę... i lepsze czasy, gdy nie byłem sierotą...
Zbity z tropu, Kalikst musiał już zmilczeć — nie mogąc nalegać.
Sędzia widocznie zaniepokojony przyjść jeszcze nie mógł do siebie. Nie mówił nic, ale ręce jego drżące chwytały bezmyślnie leżące przed nim na stole fraszki, papiery, i rzucały je — poprawiał na suknie... poruszał się — usiłując widocznie poskromić wewnętrzne rozdrażnienie. Kalikst nie mógł odejść i porzucić go, a nie wiedział sam, czemby mógł wrażenie to zatrzeć.
Widział teraz, że z ojcem już o tem mówić nawet nie było podobna... Cel jego podróży został chybiony...
Zwrócić się więc musiał do Juliana i jego interesów, bo te jedne mogły odciągnąć myśl Szelawskiego od niefortunnej próby, która tak na niego silnie podziałała.
Ale Sędzia, zwykle biorący do serca sprawy rodzeństwa, interesujący się też Julianem — słuchał teraz roztargniony, myślami, będąc gdzieindziej, tak że Mecenas sam prawie mówić musiał, ledwie słówko jakieś wymógłszy obojętne ze starego.
Chciał w końcu odejść, gdy Szelawski podniósł głowę i zatrzymał go pytaniem.
— Masz więc tak stałe postanowienie żenienia się z Justysią?
— Jak najżywiej tego pragnę — odparł Kalikst, bo ją szacuję, kocham, i mam nadzieję uczynić szczęśliwą.
— Wszystko to bardzo dobrze — mój Kalikście — doda! Sędzia — ale audiatur et altera pars, czy jesteś pewnym, że ona ma przywiązanie do ciebie? Sercu nakazywać nie można... a ja... ja — mnie — mnie się zdawało i zdaje, że Justysia (jeżeli się nie mylę) więcej ma sympatyi dla młodego Kunaszewskiego, który jest w niej rozkochany...
Wspomnienie Floryana okrutnie zburzyło pana Kaliksta.
— A! proszę ojca! ten młodzik jakiś — zawołał — że mógł chwilowo ją zabawić... że się z nim pośmiała... to niema znaczenia... Ona wie, że wolą matki było, aby wyszła za mnie... nikt jej nie zmuszał dać słowo... zobowiązała się, przyrzekła...
— Wiem o tem — przerwał Szelawski, ale Serafinka mi mówiła, że ty od niej żądałeś i wymodliłeś to słowo Justyny, że nie mogła się tobie oprzeć...
— Mnie? podchwycił gorąco Mecenas — mnie? ale gdyby matki nieboszczki przekonanie, że to zapewni szczęście Justysi, nie zgadzało się z mojem, nigdyby była tego nie żądała...
Argument ten zmusił Szelawskiego zamilknąć. Nadto szanował pamięć żony, a widział, że z synem już w tym przedmiocie rozprawiać było próżno, chcieć go przekonać, niepodobieństwem.
Mecenas zabierał się dłużej o tem rozszerzyć, ale Sędzia dał mu znak ręką — i zamilkli oba. Szczęściem dla obu, wszedł stary ekonom z jakimś raportem, i Szelawski się ku niemu zwrócił, a Kalikst mógł wysunąć z pokoju.
Do najwyższego stopnia zburzony, — gniewny — wpadł do salonu, w którym nikogo nie było, i począł mierzyć go wielkimi krokami. Nie widział już wyjścia — potrzeba było wszystko odłożyć, czekać, a co najgorzej, porzuciwszy tu Justysię — obawiać się, że pan Floryan każdego czasu przybyć może i bałamucić mu dziewczę.
Biegał tak jeszcze poruszony mocno, gdy Justysia pokazała się we drzwiach, i zobaczywszy go, cofnąć się chciała, ale pan Kalikst podbiegł ją zatrzymać.
— Panno Justyno — zawołał — potrzebuję parę słów z panią mówić... ja umyślnie dla niej tu przyjechałem, chcę raz wiedzieć, czy na słowo jej dane nieboszczce matce liczyć mogę?
Blada i zmięszana, po krótkim namyśle, — odpowiedziała Justysia.
— Możeszże pan o tem wątpić?
— Wszyscy tu jednakże utrzymują, że pani sobie gwałt zadać będziesz musiała — ciągnął dalej — że pan Floryan umiał sobie pozyskać jej serce...
Dziewczę zarumieniło się mocno.
— Gdyby tak nawet było — odparła śmiało — nie przeszkodzi mi dotrzymać tego, do czego się zobowiązałam. Kalikst milczał nieco.
— Pani się więc nie zapierasz tego, że pan Floryan...
Kalikst nie dokończył, a Justysia spojrzała na niego odważnie...
— Pan Floryan wie, że ja nie jestem wolną, i że nie rozporządzam sobą — odezwała się...
— Ja się spodziewałem czegoś więcej, wtrącił Mecenas gwałtownie — czegoś więcej, niż przymuszonego posłuszeństwa... Pani mnie znasz od dzieciństwa i wiesz, że zawsze miałem dla niej uczucie — które zasługiwało na to, aby obojętnością nie było zapłacone.
— Czy pan Mecenas może się skarżyć w czem na mnie? zagadnęła Justyna... Ja się wcale nie czuję winną...
To mówiąc, lekkim ukłonem pożegnawszy go, chciała się ku drzwiom zawrócić, Mecenas zastąpił jej od nich.
— Ja pannę Justynę kocham — rzekł, pewno niemniej nad tego młodzika, który się tu przyplątał nie wiedzieć zkąd, którego nikt nie zna, i któremu zaufać trudno...
Wiem, że obecnie z powodu ojca, któremu jesteś pani potrzebną, o małżeństwie mowy być nie może — ale ja od danego słowa nie odstępuję, stoję przy niem, upomnę się o nie... Niech panna Justyna wie o tem i pamięta..
Mam najmocniejsze przekonanie, że będę mógł ją uczynić szczęśliwą, że sama pani żałować będziesz potem, iż nie poznałaś się na mnie i sercu mojem... —
Tak — tak — dodał z naciskiem — nie ustępuję... trzymam za słowo, upomnę się o nie, jak tylko okoliczności dozwolą.
Na tę groźbę nie odpowiadając, Justysia ukłoniła się raz jeszcze i skierowała ku drugim drzwiom dla wyjścia, aby spotkania blizkiego z Mecenasem uniknąć, który pozostał podrażniony, nie wracając do ojca, dopókiby nie ochłonął zupełnie...
Spodziewał się ks. Zaręby, którego przyjazd mógł zbawienną uczynić dywersyę.






Pan Floryan Kunaszewski wyjechawszy z Wólki z mocnem postanowieniem odszukania rodziny sierocie, puścił się ze wskazówkami notatek, które miał w ręku. — Były one tak małego znaczenia, tak dwuznaczne, że trzeba było nadzwyczaj szczęśliwego trafu, ażeby coś z nich wydobyć... — ale Kunaszewskiego zagrzewała miłość — postanowił nie żałować ani czasu, ani pieniędzy, ani trudu.
Starego komornika odprawiwszy do Galicyi aby tam niby gospodarstwa pilnował, a tu mu nie zawadzał, pan Floryan pojechał naprzód do Warszawy, gdzie się spodziewał w archiwach albo u ludzi heraldyką i genealogiami się zajmujących, znaleźć może jakieś o Wolskich wiadomości.
Pomimo swoich trosk miłośnych Kunaszewski młody żywego temperamentu, potrzebujący ruchu, ludzi, towarzystwa — mając tu już znajomych, znalazł się w wesołem ich kółku, i kilka dni strawił, odpoczywając po podróży.
Zwolna przepytywał tu, gdzieby można jakich genealogicznych wiadomości zasięgnąć, gdzie o szlachcie osiadłej w różnych kraju okolicach się dowiedzieć. Wskazywano mu różne osobistości, albo mało przystępne, lub tylko historyczną heraldyką zajęte... Znalazł jednego biedaka, który folianty miał, całą izbę ubogą pełną notatek o familiach i procesach różnych, ale u tego nie natrafił na żadną wskazówkę, a długą kwerendę musiał opłacić grubo.
Poradzono mu młodego urzędnika wziąć dla poszukiwania po aktach, — zamówił go pan Floryan. Wszystko ani rezultatu żadnego, ani nadziei jego nie przynosiło.
Nie zrażał się tem jednak Kunaszewski, młodość ma w sobie siły, które długo się wyczerpać nie dają.
Zamyślał już o podróży po miastach głównych królestwa dla przejrzenia po kolei spisów szlachty i rozpatrzenia się we wszystkich Wolskich tego herbu, który był na pierścieniu wyryty, gdy jeden ze znajomych przypadkiem przypomniał sobie, iż w archiwum głównem miał znajomego już niemłodego urzędnika, oryginała wielkiego, który miał pasyę do heraldyki, zajmował się nią oddawna, a zwał się też Wolskim. Można z tego było wnosić, że o swojej rodzinie w badaniach nie zapominał, i jej też genealogii dochodzić musiał.
— Uprzedzam jednakże — dodał znajomy pana Floryana, że pan Krzysztof Leliwa Wolski, jest dziwak, nieprzystępny, skąpiec, że nie żyje z ludźmi, obchodzi się niegrzecznie z nimi, grubianin jest... i trudno nam będzie z nim znajomość zawiązać.
— Spróbujemy... ja się nie obawiam i niełatwo daję odpędzić, odparł pan Floryan.
Pan Krzysztof Leliwa Wolski miał przy archiwach pokój dla siebie osobny, w którym siedział zamknięty i niechętnie dopuszczał odwiedzających.
Gdy się po długiem pukaniu, drzwi powoli otworzyły, ujrzeli przed sobą wysokiego wzrostu mężczyznę starego w okularach, długim surducie, z twarzą wyżółkłą i kwaśną, w czapeczce na łysinie, w ciepłych berlaczach, z piórem w ręku, który krzywiąc się, począł dopytywać. Czegoż? Czego? po co? i miał ochotę wielką ich z niczem odprawić.
Pan Floryan wcisnął się niemal gwałtem i również przebojem mu oznajmił, niechcącemu słuchać, że szuka wiadomości o rodzinie Wolskich Korczaków, i że sądził, że pan Radca może zechce go swą światłą radą...
Leliwa Wolski krzywił się... słuchając.
— A do czego to panu? zapytał.
Zamiast wprost odpowiedzieć, oświadczył pan Floryan, że koszta poszukiwań, choćby ich likwidacya była znaczna, ponieść jest gotów.
Wzmianka o kosztach sprawiła, że Leliwa-Wolski przypatrzył się pilniej przybyłemu.
— Tak! odparł — panu się może zdaje, że wśród naszych setek tysięcy pomięszanej szlachty, która często nie wiedziała sama, do jakiego należała herbu, a nazwisko swe fałszywie pisała, łatwo się czegoś dopytać?
Otóż ja panu naprzód to oświadczyć muszę, że ja od lat trzydziestu w aktach drabuję, a nie znam Wolskich Korczaków, i sądzę, że ich na świecie nie było, chociaż łatwo być może, iż jakiś Korczak przez czas jakiś od wsi się bałamutnie Wolskim zwał.
Zmięszał się pan Floryan. Pan Radca z powagą, z góry patrzył na niego.
— Ja, odezwał się rozdobruchowawszy nieco, muszę panu, siebie postawić na przykład, jak to trudno u nas dojść do wiadomości nawet bardzo niedawnych rzeczy... Oto ja, którego pan widzisz przed sobą, miałem brata rodzonego, który się ożenił ubogo i sam biedę klepał... Po jego śmierci żona z córką pojechała szukać familii jakiejś na Wołyniu.. No cóż pan powiesz, pojechała... ani słychu, ani dychu... jak w wodę. I ona i córka przepadły. Com ja się nachodził, napisał, naśledził — lat przeszło dziesięć temu — i do tej pory — nic a nic! A pan chcesz jakichś tam imaginacyjnych Korczaków Wolskich odszukać, nie wiedząc nawet, gdzie byli osiedli.
Odpowiedź pana Leliwy Wolskiego uderzyła Kunaszewskiego, który się aż cofnął kroków parę.
— Bratowa pańska, ile lat temu, jak wyjechała do rodziny? zapytał.
Archiwista się zadumał, — poszedł do stolika, wydobył szufladkę, wyszukał notatek zapisanych drobniutkim niewyraźnym charakterem, i podał datę dokładną.
— Nie wiesz pan imienia dziecka, które z sobą miała pańska bratowa? zapytał Kunaszewski, któremu serce młotem bić zaczynało.
— Córka, ochrzczona w Częstochowie, rzekł Wolski, miała imię Justyna, Karolina...
Pan Floryan przyskoczył do niego z radosnym okrzykiem.
— A toż ja o tych właśnie Wolskich wiadomości potrzebuję — zawołał cały rozpromieniony, i zamiast cobyś pan mnie miał objaśnić, ja panu dam wiadomość o synowicy.
Twarz archiwisty spoważniała, obawiał się mistyfikacyi, ale nadzwyczajne szczere uradowanie Floryana, poczciwy wyraz jego twarzy nie dozwalał przypuścić żartu...
— Cuda! mospanie! zamruczał archiwista, ale zkądże się tam Korczak wziął, kiedyśmy do starożytnego domu Leliwów zawsze należeli?
— Korczak jest domysłem tylko — przerwał, bo przy zmarłej nagle matce małej Justysi, którą się zaopiekowała pewna rodzina na Wołyniu, pierścień z tym herbem znaleziono....
— Ale ten był herbem matki — zamruczał rozdobruchany i coraz łagodniejący archiwista, który obejrzawszy się, z krzesła zdjął parę ksiąg ogromnych i pana Floryana siąść zaprosił.
Kunaszewski przysiadł na chwilkę, ale nie myślał w zimnym i stęchlizną papierów przepełnionym pokoiku długo pozostać.
— Panie Radco — odezwał się — dzięki Bogu, że nas zbliżył do siebie. Pan będziesz rad odemnie się czegoś dowiedzieć, ja od pana, tu nie miejsce do dłuższej rozmowy...
Chodźmy razem do mnie, na obiad do hotelu, gdzie nam będzie wygodniej. Bardzo pana proszę.
Zwolna okulary począł składać archiwista, spoglądając na swe ubranie.
— Panu to tak bardzo łatwo powiedzieć, rzekł — chodź do hotelu i t. d., ale ja po hotelach i obiadach włóczyć się nie nawykłem... Jestem człowiek pióra i pracy, mól... Tak jak stoję nie mogę wam służyć, a mam się we frak, czy vicemundur przebierać... to wolę...
— Nie — nie! mówmy tu...
— Tak jak pan stoisz możemy pojechać do mnie, rzekł Kunaszewski. Ja mieszkam sam, możesz pan pozostać nawet w kaloszach. Obiad każę podać w moim pokoju, będziemy sami.
Radca się namyślał...
— Ale jestżeś pan pewny, że ta Justyna? przerwał.
— Oto są daty metryki, które wypisałem, odezwał się Floryan... imię ojca, matki... Godziż się to?
Leliwa Wolski słuchał.
— Najkompletniej. Cóż się stało z tą sierotą? zapytał.
— Wszystko opowiem, ale zabieram pana do siebie. Jestem tak uradowany, że tego wypowiedzieć nie umiem! wołał Floryan.
Leliwa-Wolski już się zabierał wychodzić, szufladę zamykał, czapki szukał, gdy coś mu na myśl przyszło, — ostygł, zatrzymał się z przygotowaniami i nieśmiało wyjąknął.
— Pewnie synowicą moja — będzie pomocy i opieki potrzebowała? hę? A ja z góry oświadczyć muszę, że jestem człowiek ubogi, domu nie mam, nieżonaty... na nic się jej przydać nie mogę.
Kunaszewski pospieszył uspokoić.
— Panna Justyna nie potrzebuje żadnej od pana pomocy — mogę o tem go zapewnić. Przyszłość ma zapewnioną, ale odzyskanie rodziny może dla niej być ważnem... Pomówiemy o tem.
Uspokojony żywiej się już do wyjścia przysposabiał Radca, Kunaszewski niemal podskakiwał do góry z radości.
— To cud! palec Boży! Ktoby się był spodziewał. Teraz ja górą! I chciał ściskać stryja, który mu się zimno i sztywno opierał, nie podzielając wcale tych uniesień. W końcu zeszli ze wschodów, Kunaszewski przywołał doróżkę, wsadził do niej archiwistę, otulił mu nogi, zawołał, aby wieziono go do hotelu rzymskiego — i cały rozpromieniony wprowadził do swojego mieszkania, natychmiast wołając o obiad.
Stary Wolski dawał z sobą robić, co chciał Kunaszewski, ale zbytniej nie okazywał radości ani podziwu ze składu szczęśliwego okoliczności.
Człowiek był w papierach zasuszony, zimny, a tak nawykły do ciągłego ślęczenia nad całemi pokoleniami które w oczach jego codzień przechodziły i niknęły, że — losy jednostek niewielkie na nim czyniły wrażenie.
Zapowiedź dobrego obiadu także nie zdawała się go wiele obchodzić. Kunaszewski tymczasem przysiadł się do niego szeroko, i długo opowiadając o Szelawskich, o rodzinie, o staruszkach, o położeniu Justysi, o konkurach mecenasa i t. p. Mało oznak interesowania się tem okazywał Wolski — wzdychał czasem, poprawiał na łysinie włosy, ale serce mu wcale nie uderzyło, do wynalezionej córki brata.
— Ten mój brat — począł potem mówić do Floryana — miałem z nim niemało kłopotu za życia. Wykierował się najfatalniej, ożenienie z miłości z ubogą dziewczyną go zgubiło... No — i marnie przepadł...
Ale się pan synowicą możesz pochlubić — wtrącił Kunaszewski, panienka śliczna jak anioł, wychowana starannie, pracowita, skromna...
Wydał się z tem p. Floryan, czego się łatwo było domyśleć, że się w niej kochał, i razem opowiedział całą tę historyę o Mecenasie, o słowie danem Sędzinie i t. p.
— Mecenasa Szelawskiego ja znam, rzekł archiwista. Nieraz mnie używał do kwerend — ale to nie młodzieniaszek, a Justyna nie ma nad lat piętnaście...
— I do niego serca mieć nie może, dodał Floryan... Nie mówię za sobą, może uczynić wybór, jaki zechce, ale pan jako najbliższy jej opiekun, nie powinieneś dozwolić, aby padła ofiarą nierozważnie danego słowa...
W obawie, aby mu synowica i opieka nad nią nie spadła na ramiona — stryj Leliwa-Wolski bardzo neutralnie zachował się w czasie obiadu.
Człowiek w istocie był oryginalny, ale to w nim dobrem było, że nie kłamał i dla grzeczności myśli swych nie ukrywał, uczuć nie odegrywał żadnych.
Z bardzo wykwintnego obiadu zjadłszy tylko tyle, ile do nasycenia głodu potrzebował, nie dając się żadnemi łakociami skusić, taksamo wina wypiwszy ledwie parę kieliszków, gdy zapalili cygara, począł otwarcie mówić z panem Floryanem..
— Nie powiem, ażeby mnie wcale to było obojętnem, że dziecko stracone brata znalazłem, — miłem mi to zapewne, ale nadzwyczajnego szczęścia z tego nie mam. Zobaczemy, jak mi się podoba... Obciążać się opieką nie mogę, bom do niej nieudolny. Jestem stary, trybu życia nie zmienię. Krzywdy uczynić nie dopuszczę jej — ale dobrodziejstwa żadnego po mnie się spodziewać nie może.
Pan żądasz po mnie, jak się domyślam, abym bronił jej od Mecenasa, ale położenia nie znam. Szelawski, choć niemłody, człowiek stateczny i zamożny...
— Raczże pan o mnie zasięgnąć wiadomości — rzekł Kunaszewski. Pochlebiam sobie, że położenie moje, zamożność — nie ustąpią tym, jakie mój rywal przynosi, a zdaje mi się, że panna Justyna mi sprzyja i wieki nasze są stosowniejsze...
— W tem wszystkiem i rozpatrzenie się nie będzie dla mnie łatwe — odparł stary. Naprzód moje obowiązki przykuwają mnie do miejsca, powtóre — podróże kosztują, a ja niechętnie grosz w pocie czoła zapracowany tracę...
— Będę najszczęśliwszy, jeśli mi pan pozwolisz zawieść się do Wólki, i odprowadzić do Warszawy, a na to ani złamanego szeląga wydać nie potrzebujesz! przerwał Floryan.
— Tak — rzekł, śmiejąc się stary, ale się do pewnego stopnia tem wiążę i — musiałbym potem brać jego stronę...
— Mam nadzieję, że bądź cobądź, staniesz pan po mojej stronie — przerwał Kunaszewski — dosyć, abyś się w tem rozpatrzył...
Im dłużej przeciągała się rozmowa, tem archiwista, zamiast się okazywać nią ujętym, zdawał ostrożniejszym i chłodniejszym. Rozpytywał tylko wiele o najmniejsze szczegóły i powtarzał uśmiechając się, że prawdziwym cudem się z sobą spotkali, a pojąć nie mógł, dlaczego dawniejsze pilne poszukiwania na niczem spełzły.
Co do podróży do Wólki — pan Krzysztof ani odmawiał ni przyrzekał, zgodził się tylko na to, że do listu, który Kunaszewski miał do Sędziego pisać, donosząc o znalezieniu rodziny panny Justyny, kilka słów udowadniających istotę rzeczy — dołoży.
Wszystko to bardzo chłodno — bardzo się odbyło oględnie, archiwista kilka razy spojrzawszy na swój srebrny zegarek, zabrał się do powrotu, a że panu Floryanowi szło o dokładną wiadomość adresu, ofiarował się go odprowadzić na Nowolipie, i na trzecie piętro z nim do starego i niepoczesnego domu się wdrapał, w którym Wolski parę izb zajmował.
Z początku niezmiernie uradowany powodzeniem pan Floryan, gdy pozostał sam i począł rozważać, co zdobył — postrzegł, iż do wyszukanego stryjaszka zbytniej ceny przywięzywać nie było można. Obawiał się on tak wciągnięcia w jakieś obowiązki, iż czynnie pewnieby wystąpić nie chciał, a względem Mecenasa Szelawskiego wyrażał się tak oględnie, jak gdyby gotów był stanąć w jego obronie.
Czuwać więc i starać się ująć archiwistę było potrzeba, a niewiele rachować na niego.
Po namyśle pan Floryan postanowił nie do panny Justyny, ani do Podkomorzynej, ale o całym tym wypadku naprzód do Sędziego napisać i jego uwiadomić — nie kryjąc mu tego, że oprócz świadomości pochodzenia żadnej korzyści dla panny Justyny z tego spodziewać nie było można.
Floryanowi miłem było, iż gorliwość jego tak szczęśliwym uwieńczona została skutkiem — ale i on sobie teraz z tego niewiele obiecywał. Co się tyczy archiwisty Wolskiego zdania były podzielone, znano go jako skąpca wielkiego, życie prowadzącego nader ubogie i skromne, ale też dochody miał niewielkie. Utrzymywali jedni, że sporo grosza uciułać musiał, drudzy, że jakieś tajemnicze fantazye narażały go na straty.
Nikt go bliżej nie znał i poufalą z nim przyjaźnią pochlubić się nie mógł.
Życie uczyniło go ostrożnym i może do zbytku niedowierzającym. Za złe też wziąć mu tego nie można, iż w parę dni potem, zobaczywszy się raz jeszcze z Kunaszewskim, nim się zdecydował do listu jego dołączyć przypisek, poszedł do Mecenasa Szelawskiego — na radę.
Archiwista nigdy u nikogo nie bywał, przyjście więc jego do kancelaryi Mecenasa zdziwiło niezmiernie, a więcej jeszcze, gdy zażądał rozmowy na osobności.
Pan Kalikst poskoczył z krzesła, gdy mu pan Leliwa-Wolski oświadczył o co chodziło, że był rodzonym stryjem panny Justyny, — i że się o tem od Floryana Kunaszewskiego przypadkiem — dowiedział...
Mecenas zręczny, lepiej znający tego, z którym miał do czynienia, natychmiast starał się zapobiedz temu, aby Kunaszewski nie korzystał dla siebie ze składu okoliczności. Odmalował młodego konkurenta jako trzpiota, zamożność jego bardzo wątpliwą, nastając na to, że wolą nieboszczki było, aby Justysia wyszła za niego, że miał słowo na to, i że jeśli się czego po Szelawskich spodziewać mogła, to tylko pod tym warunkiem.
Stryjowi zaś przedewszystkiem o to chodziło, aby nie potrzebował nic czynić dla synowicy i żeby mu ona ciężarem się nie stała. Mecenas większe w nim obudzał zaufanie i po rozmowie z nim, postanowił co najmniej bardzo neutralnie się zachować... Rozstali się przyjaźnie i w dobrem z sobą porozumieniu.
O tym kroku archiwista nie powiedział nic Kunaszewskiemu, a do listu jego dodał przypisek, który wprost tylko zawierał szczegóły i daty, potwierdzające niespodziane odkrycie...






Zmiana, jaka zaszła w humorze i usposobieniu starego Szelawskiego, po odjeździe Kaliksta stała się widoczniejszą jeszcze...
Miał mu za złe i nie mógł przebaczyć tego, że chciał go Justyny pozbawić bez względu na to, jak mu była potrzebną.
— Mógłby poczekać, aż mnie pochowają, mówił w duchu — długo to przecież nie potrwa...
Dziwna rzecz, Szelawski teraz ze wszystkich swych dzieci również był niekontent, — bolał nad tem, że chwilę zaledwie wytrwawszy w zgodzie i porozumieniu, już znowu waśnić się rozpoczynali — i zupełnie rozprzęgli.
Żale swe i boleść codzień prawie powtarzał przed siostrzeńcem, który starego jak najczęściej nawiedzał.
— Niema już u nas rodziny, niema kochającego się rodzeństwa, mówił — egoizm rozbił społeczeństwo na jednostki bezbronne, które siły, jaką im dawało połączenie solidarne — wyrzekło się i idzie na zgubę. Gdy nie stanie rodziny — rozłoży się wszystko — przepadniemy. Ale cóż poradzić na to?
Widziałeś kochany ojcze, jak ja i nieboszczka wychowywaliśmy dzieci, ucząc je, aby się miłowały, trzymały razem, były sobie pomocą i podporą. Wszystko się to na nic nie zdało. Patrz co się z nich zrobiło? Ten do sasa, ten do lasa, każdy sobie...
Przez jedną króciuchną chwilę łudziłem się lepszem, gdy w chwili nieszczęścia, jakie spotkało Juliana, wszyscy przy nim stanęli, ale to była krótka chwila tylko, był to może ostatni wysiłek...
Póki jeszcze ja jako głowa familii trzymam się i — ich z sobą wiążę, póty jakkolwiek oni też czują się połączeni przezemnie... Nie stanie mnie — jutro się wszystko rozpadnie...
Julian już dziś wziął rozbrat z nimi, jutro może Bronisław z Kalikstem się poróżnić...
O Sabinie mówić niema co — idzie za mężem, a mąż stara się ją od nas wszystkich trzymać, jak najdalej. Stała się nam obcą!
Tam, gdzie rodzina straciła siłę jednoczącą — zkąd się ma wziąć ta, coby łączyła i skupiała całą społeczność? Interes będzie prowadził każdego w swoją stronę, a o godności, o powadze, o poszanowaniu tradycyi, o ofiarności mowy być nie może. Na czem je oprzeć, gdy miłości nie stanie.
Po całych tak dniach bolał stary Szelawski, — a ks. Zaręba usiłując go pocieszyć, niewiele mógł znaleźć oznak i symptomów, któreby coś lepszego zwiastowały.
Jakby na potwierdzenie złych przeczuć i przewidywania starego Szelawskiego — pomiędzy Bronisławem a Mecenasem w istocie przyszło niespodzianie do nowego nieporozumienia.
Mówiliśmy już o tem, iż Radca był w kłopotach pieniężnych, i zapowiedział bratu, że pomocy jego potrzebować może, na co milczeniem dwuznacznem odpowiedział pan Kalikst.
Radca poniósłszy straty na giełdzie, do których się nie przyznawał, coraz więcej się niecierpliwiąc, usiłując je powetować, brnął dalej a dalej. Starał się przed ludźmi ukryć istotne swe położenie — i wkrótce potem zwrócił się do Kaliksta o pożyczkę.
Mecenas czy w istocie jej mu ułatwić nie mógł, czy nie chciał, odpowiedział, że interesa własne nie pozwalają mu przyjść w pomoc.
Bronisław dowodził, że miał przyrzeczenie, — Mecenas przeczył. Od słowa do słowa posprzeczali się.
— Będę zmuszony w takim razie, rzekł Radca, na Juliana nastawać o zwrot pożyczki, choćby i do procesu przyjść miało...
— Mnie Julian winien także — odparł Mecenas, ale dopóki ojciec żyje — ja będę milczał..
— Rób dla siebie jak chcesz, dodał Radca, chociaż nie idąc razem ze mną, mnie na sztych wystawiasz... ale przecież sprawę moją z Julianem podejmiesz?
— Nie — rzekł Kalikst — nie mogę.
Weź sobie kogo innego do niej.
— To znaczy wprost potępienie mojego postępowania...
— Niekoniecznie, ale różnicę zdań — rzekł Kalikst. Ja czekam, ty nie chcesz, czy nie możesz — zatem...
— Zatem ze mną zrywasz? podchwycił Radca.
— Bynajmniej, ale w tem razem iść nie mogę.
— Tak! rozumiem — zawołał Bronisław — tobie wszystko jedno, choćbym ja zginął... zyskujesz tym sposobem ojca, który mi za złe weźmie wystąpienie przeciwko Julianowi, gdy wystąpię sam.
Mecenas się oburzył, sprzeczka coraz gwałtowniejszy przybrała charakter, Radca porwał za kapelusz, stuknął drzwiami i wyszedł.
Zerwali z sobą stosunki zupełnie, a w kilka dni potem, czy aby postawić na swojem, czy istotnie zmuszony Bronisław rozpoczął proces formalny przeciwko Julianowi, używszy innego prawnika do niego...
Wiadomość o tem doszła do Wólki i do rozpaczy niemal przyprowadziła starego Szelawskiego, który list z gwałtownemi wymówkami wyprawił do Bronisława... Odpowiedź Radcy nie naprawiła nic, a rozdrażnienie powiększyła...
Stary Szelawski ustawicznie teraz narzekając na dzieci, — całą swą czułość i potrzebę kochania, przywiązania się do kogoś, zlał na Justysię. Usiłował jej dać dowód jakiś tego, że i nieboszczka i on ją jakby za własne dziecko uważali. — Wiedział stary, że żona nie śmiała ze swojego majątku wyposażyć sieroty i wziął to do serca...
Testament jego był oddawna zrobiony, a o wychowance w nim także wzmianki żadnej nie było. Po naradzie z ks. Zarębą Sędzia postanowił nagle, kodycyl dołączyć do ostatniej swojej woli, sprowadził notaryusza i — nic nie mówiąc o tem Justynie, — zapisał jej sto tysięcy złotych.
— Mam zupełne prawo dorobkowym groszem rozporządzić — mówił do siostrzeńca. Ona była dla nas obojga dzieckiem, podporą, gdy nam własnych dzieci nie stało... nie chcę pozostać niewdzięcznym.
Jeżeli wyjdzie za Kaliksta — to familia nie straci, a nie — to niechże jej obcy nie wymawia, iż ją wziął bez grosza...
Stary raz to postanowiwszy, spieszył, naglił, jakby się obawiał przeszkody jakiejś, i nie miał spokoju, aż kodycyl wedle wszelkich prawnych form nie wykonał...
Jeden ks. Zaręba wiedział o nim.
Wkrótce potem nadszedł list Kunaszewskiego z przypiskiem archiwisty. Zląkł się czytając z początku stary Szelawski, aby ten stryj mu nie chciał zabrać Justyny, ale uważne odczytanie listów przekonało go, że się tego wcale obawiać nie potrzebował, i że Justynie oprócz tej pociechy, iż na świecie miała kogoś pokrewnego, nic się więcej nie obiecywało z owego wielkiego odkrycia...
Ochłonąwszy po pierwszem wrażeniu, Sędzia posłał po Justynę — uścisnął ją ze łzami — i dał jej odebrane pisma do przeczytania.
Na dziewczęciu uczyniły one nadzwyczajne wrażenie. Serce jej się poruszyło — chciała bodaj lecieć paść do nóg temu nieznanemu stryjowi... dopiero gdy raz i drugi z Podkomorzyną razem odczytała stryja przypisek — musiała ostygnąć — tak z niego sobie mało obiecywać było można...
Doznała przykrego zawodu i spłakała się po cichu... Miała wprawdzie rodzinę — ale ten jedyny człowiek, który ją reprezentował, nic nie mógł i nie chciał dla niej uczynić, nie spieszył nawet poznać ją, zobaczyć...
Niemniej jednak wdzięczną była Kunaszewskiemu, który dał dowód prawdziwego przywiązania i troskliwości o nią — wyszukując po latach tylu rodzinę sierocie...
Przez kilka dni zajmowano się tem w Wólce mocno, mówiono wiele... w końcu ostygli wszyscy... Stryj archiwista naglony przez pana Floryana, aby z nim razem pojechał do Wólki, zwłóczył i ociągał się.
Od lat podobno dwudziestu kilku nie wyjeżdżał on nigdy z miasta, nawet za rogatki — podróż dla niego była czemś tak strasznem i skomplikowanem, wybór w nią tak trudnym, iż skłonić go do niej, stało się dla pana Floryana prawie niemożliwem.
Dokuczał pomimo to i nie zrzekał się zamiaru namówienia Wolskiego... któremu wszelkie wydatki sam obiecywał załatwić tak, że nawet co do ubioru brakło, gotów był dostarczyć. Archiwista gniewał się, śmiał się czasem, niekiedy się obrażał, że go za skąpca lub nędzarza miano, w ostatku jednak oferty pana Floryana gotów był przyjąć.
Ale stary pan Krzysztof Leliwa-Wolski nie był bardzo zdrów, do powietrza nie nawykły, wiosna była opóźniona i zimna — odkładano tak, że Maj przeszedł cały, a pan Floryan uczepił się ostatniego środka — postanowił na św. Jan do Wólki pochwycić starego. — Raz się do tego dnia zobowiązawszy, nie mógł już cofnąć.
Niestety, ten niegdyś świetny, pamiętny wesołemi obchody św. Jan, w tym roku wcale się nie obiecywał być tym, jaki pamiętano za życia pani Sędzinej.
Synowie namyślali się nad tem, który z nich miał przybyć, aby się z drugim nie spotkać. Julian ani myślał jechać. Z żoną nie mógł, a bez żony — nie chciał, bo starcie się z Mecenasem i Bronisławem, było nieuchronne, a i ojcu trudno się było tłumaczyć. Postanowił wymawiać się chorobą. Chwilowo dla pozyskania łaski dziada myślano wysłać Chryzia z panem Des Jardins, ale Julian i od tego odstąpił. List z powinszowaniem miał zastąpić...
Mecenas bądź cobądź — jechał, bo ten się z nikim zetrzeć nie obawiał... — ledwie nie był rad przyspieszyć starcie — nie lubił dwuznacznych położeń.
Bronisław się wahał. Zatruć staremu ojcu dzień jego sporem i waśnią — nie godziło się, a z Kalikstem byli teraz tak, iż nie mówili do siebie — a gdy byli zmuszeni, to się kłócili tylko.
Z drugiej strony z nieobecności Bronisława mógł i musiał Mecenas korzystać — oczyścić mu plac, zostawić wolne pole nie walcząc — było uznać się zwyciężonym. Kto wie, co na starym ojcu mógł wymódz syn najmłodszy w niebytności starszych?
Wahał się tak do ostatniej godziny pan Radca, iż w wigilią postanowionego dnia sam jeszcze nie wiedział, czy wyśle list, czy wyruszy osobiście. Żona, która umiała nim kierować niepostrzeżenie, na ten raz niepewną była, co lepiej, i — nie chciała wywierać żadnego wpływu.
Zrobiła tylko uwagę tę, że Mecenas z faworytą obojga starych się żeni, ojca sobie pozyszcze, opanuje i może po nim wszystko zagarnąć...
Przyszło jej na myśl francuzkie przysłowie — Les absents ont tort, i kilka razy je powtórzyła od niechcenia. Mecenas był nadto dobrze wychowanym człowiekiem, aby przy obcych dopuścił się awantury — a w kącie choćby się powaśnili i starli — nicby znowu tak nadzwyczajnego nie było... ani bezprzykładnego.
Bronisław więc — jak się okazało, jechać musiał, chociaż tak skwaszony, niechętny, zły, chmurny, iż żona musiała go przestrzedz, aby przed Wólką starał się twarz rozpogodzić, bo się skompromituje.
Stary Kunaszewski wprost z Galicyi przez Drużkopol miał przybyć do swego przyjaciela, a młody tegoż dnia z Warszawy przywieść archiwistę stryja Leliwę-Wolskiego.
Gdyby pan Floryan obowiązanym był wysługiwać za żonę, — zarobiłby na nią tą jedną podróżą ze starym mólem, który był istotą najnudniejszą, jaką sobie wyobrazić można w ciągu drogi. — Nie miał nawyknienia, praktyki, znajomości najpierwszych warunków, nie umiał się do nich zastosować, dziwiło go wszystko, oburzało, wdawał się w nieskończone rozprawy i spory na pocztach, w rozmowy z arędarzami i wieśniakami, wyglądał jakby spadł z księżyca.
Pan Floryan i śmiał się i ziewał i niecierpliwił, ale dla miłości Justysi znosił najutrapieńszego ze stryjów.
Stary Sędzia dla przybywających gości pragnął twarz rozjaśnić i okazać im radość, ale ostatniemi czasy tak posmutniał, zgorzkniał, że na sobie wesela niepodobna mu wymódz było.
Nie wiedział, kto przybędzie, a ci, których się spodziewał, nie przywozili mu pociechy. Z bijącem sercem oczekiwała na obiecanego stryja panna Justyna, równie jak na Floryana, ale cóż potem? Mecenas miał zatruć wszystko — przybyciem swojem.
Jedyną obroną przeciwko niemu było po cichu uczynione przyrzeczenie starego Sędziego. — Dopóki ja żyję, nie puszczę cię ztąd, a przeciwko woli twej nikt cię nie weźmie... bądź spokojną.
Floryan jechał, mężne mając postanowienie, jeżeliby do ostateczności przyszło — wyzwać Mecenasa.
Znał słabą stronę takiego wybryku, ale mówił po cichu. — Tonący brzytwy się chwyta.
Trafiło się, iż wieczorem w wigilią pierwsi się zjawili. Pan Floryan i stary archiwista we fraku vicemundurowym, w butach ogromnych, bo mu nogi brzękły, łosiowych rękawiczkach, sztywny, śmieszny, i nawet wśród niewymagających wieśniaków, wyglądający karykaturalnie.
Perora, którą powitał Sędziego, komplement, i nauka moralna dana na wstępie synowicy rozpłakanej dały poznać człowieka, więcej z papierami obytego, niż z ludźmi i światem.
Justyna nic z niego oprócz ogólników dydaktycznych wydobyć nie mogła o ojcu, o matce, o rodzinie, których pan Krzysztof nie lubił, więc ich też chwalić nie mógł, a narzekać przed córką nie chciał.
Wieczorem, gdy ich na uboczu we dwoje pozostawiono, nie omieszkał stary archiwista przestrzedz, żeby wcale na niego nie rachowała, bo był ubogi, żył w pocie czoła, i t. p.
Z cicha i ostrożnie polecał jej Mecenasa, jako statecznego męża, który losem się jej chciał zająć, a sama wdzięczność powinna była skłonić, aby się nie wahała wyjść za niego.
Floryana, chociaż on go wyszukał i przywiózł, nie zalecał wcale..
Przekonał się w czasie podróży, jak powiadał, że był wiatrem podszyty...
Gdy potem Bronisław się zjawił... a nakoniec Mecenas, ożywiło się nieco i Sędzia nawet rozjaśnił czoło... Dwaj bracia z sobą tak byli, że widocznie spotkania rozmowy, i sprzeczki unikali. O Julianie, o Sabinie, nikt ani wspomniał. — Rozmowa toczyła się o rzeczach obojętnych... Pan Leliwa-Wolski dawał się bawić staremu Kunaszewskiemu...
Ponieważ Szelawski się cofnął z porady Frycza wcześniej do swego pokoju, rozebrał i położył dla wypoczęcia, — przyjmował u siebie gości po jednemu...
Z kolei przysiadali się na gawędkę synowie, ks. Zaręba, doktór, Floryan, komornik. Reszta gości z Podkomorzyną i panną Justyną zabawiała się w salonie.
Mecenas nadzwyczaj obcesowo i napastliwie oblegał pannę Justynę, która strwożona i zmięszana, nie wiedziała, jak się od niego uwolnić. Szło mu o to, aby go wszyscy widzieli w roli narzeczonego.
Floryan naówczas chodził po kątach pięści zaciskając, jakby miał ochotę zgnieść napastnika na gorżkie jabłko...
Nie uszła baczności Bronisława i Mecenasa gorycz i chłód, z jakim ojciec ich przyjmował, nie szczędząc nawet ostrych wymówek... Bronisław kwasił się tem, że mu o kodycylu dla panny Justyny doniesiono... Słowem nie było tu nikogo z twarzą zupełnie rozjaśnioną i spokojną. Szczęściem jedyny obcy świadek archiwista, nie był w możności ocenienia tego stanu umysłów i usposobień — nie rozumiał nic... — a zresztą było mu obojętnem wszystko...
Obyczaje domowe z wielu względów wydawały mu się dziwaczne, i najprędzej jak tylko mógł wyprosił się do swojego pokoju gościnnego, aby przywdziać berlacze i stary szlafrok...
Sędzia, że długo zasnąć nie mógł, więc przytrzymywał u siebie to jednego, to drugiego, rozpytując a kończąc jednostajnie narzekaniem i wymówkami.
Listy Juliusza i Sabiny rzucone na stole — ani słowa z ust jego nie dobyły...
— Ojciec jest dziwnie zmieniony — odezwał się, biorąc na stronę ks. Zarębę Bronisław... jestem niemal przestraszony...
Nie mówię o jego zdrowiu, — chociaż i ono mi się nie najlepszem wydaje, ale co za rozdrażnienie, — on, zwykle taki pobłażający, tak dla nas wylany. — Znalazłem go zniechęconym, wszystko widzącym czarno, narzekającym na ludzi — no — i z nas zdaje mi się wcale kontent nie jest.
Cóżeśmy przewinili?
Spojrzał w oczy wujowi.
— Uderzcie się w piersi — odparł powoli proboszcz... Jeżeliście nie przewinili wprost przeciwko niemu, całe postępowanie wasze, stosunki jako rodzeństwa tak się smutnie pogorszyły, że stary bez trwogi w przyszłość spojrzeć nie może...
Sto razy mi to powtórzył. — Szelawscy! Szelawscy! póty rodziny, póki mnie, — jutro panowie Julian, Bronisław, Kalikst i Sabina, rozejdą się podrapawszy przy testamencie każdy w swoją stronę... i gniazdo zostanie puste...
— Ale ja temu nie winienem! przerwał Radca
— Ty jeden nie — rzekł Zaręba — ale i ty nie jesteś bez winy. Do zgody nie przyczyniłeś się... — a niedawno poróżniłeś się z Mecenasem.
— Wina Kaliksta...
— Kalikst utrzymuje, że twoja...
— A głównie wszystkiego przyczyną Julian — dodał Radca...
— To pewna, że żaden z was nie stara się temu stanowi rzeczy zaradzić, a każdy z was myśli o sobie tylko — rzekł ks. Zaręba.
Nie dziwujecie się, że ojciec w innych pojęciach obowiązków familijnych wychowany — cierpi na tem.
— Gdyby to było w mojej mocy — dodał Bronisław, proszę mi wierzyć, że dla osłodzenia ojcu dni jego starości uczyniłbym — ofiarę z siebie — ale... cóż ja mogę?
— Trzeba, aby ojciec dał surowe napomnienie Julianowi — a i Mecenasowi by nie zaszkodziło...
Ks. Zaręba się uśmiechnął.
Następnego dnia niebo się nieco rozjaśniło. Zjechało się licznie sąsiedztwo, Sędziemu przypomniały dawne czasy, poruszyło mu się serce. Pomiędzy gośćmi stary Regent Busiatowski, który około akt i archiwów wiele w życiu chodził, raz się poznawszy z panem Wolskim, został wiernym jego towarzyszem i podjął się przy nim zastępować gospodarza. Dwa stare móle doskonale się z sobą zgadzały...
Panna Justyna z Podkomorzyną wyręczały też w wielu rzeczach Sędziego, który miał tę pociechę, że wszystko wypadło po staremu, że na niczem nie zbywało, porządek był wzorowy, a humory i usposobienie serdeczne. Szelawski trochę o swych troskach zapomniał.
Mecenasowi dnia tego mniej się powodziło, bo go odrywano od panny, a Floryan zuchwale go przy niej ciągle zastępował.
Justysia wyglądała tak zachwycająco piękną, pomimo, że twarzyczka miała wyraz smutku i cierpienia, iż jednym głosem uznawali ją wszyscy najpiękniejszą na całą prowincyą...
Nie potrzebowała tego wdzięku młodości podnosić żadnym strojem.
Zmuszona na ten dzień zrzucić żałobę, w blado niebieskawej sukience bez żadnych przyborów wymyślnych, miała coś tak powietrznego, idealnego w sobie, jakby jej tylko skrzydeł brakło — do ulecenia w powietrze...
Stryj Leliwa-Wolski, chociaż się tem powinien był cieszyć, zdawał się nawet nie widzieć nic i ledwie na nią kiedy rzucił okiem...
Powiedział tylko poufnie staremu Kunaszewskiemu, że mu matkę swą przypominała — co zdawało się nieosobliwą do serca jego rekomandacyą — bo powiedziawszy to skrzywił się. Ożenieniu brata przypisywał wszystkie jego niepowodzenia i koniec smutny.
Pod koniec dnia Szelawski nawet weselszym był i ożywionym.... a dla obu synów czulszym nieco...
W ciągu obiadu, gdy Justysia się pilno krzątała, biegała i gospodarowała, ciągle na nią wskazywał i powtarzał.
— To skarb jest... ta nieoszacowana moja gosposia!
Bronisław i Kalikst zarówno zamierzali z ojcem na osobności mówić — o własnych i ogólnych interesach — tak, ażeby mieć ostatnie słowo... Szło o to, kto tu kogo przesiedzi... nie okazując po sobie, iż to czyni z umysłu. Pan Floryan chętnie by był także dłużej tu pozostał dla Justysi, ale miał na barkach nieznośnego stryja, którego swoim kosztem zobowiązał się do Warszawy odwieść, a puścić go o własnych siłach nie było można, bo w podróży potrzebował niańki, i raz ze starych kolei życia wyrzucony, rady sobie z niczem dać nie umiał. Musiał się więc wyrzec tej myśli, i chciał sobie krótki pobyt wynagrodzić drugim nawrotem.
Gdy się sąsiedzi porozjeżdżali wieczorem i nikt oprócz Kunaszewskich i doktora Frycza nie pozostał, Szelawskiego zmuszono pójść spocząć, ale położywszy się w łóżko, nie przestawał niespokojnie ciągle powoływać kogoś do siebie i wznawiać rozmowę, to o Julianie, to o Sabinie, to o interesach Radcy i Mecenasa i stosunkach rodzeństwa.
Wszyscy począwszy od ks. Zaręby postrzegli, że dzień ten niezmiernie starego poruszył i niemal gorączkowo ożywił. Frycz brał go za puls razy kilka, przykładał mu rękę do czoła, zabraniał mówić wiele, chciał go poić to wodą, to proszkiem, nakłaniał do snu, — lecz starego to gniewało i niecierpliwiło.
— Dajże ty mi pokój — wołał — jam rad, że mi troszę życia wróciło, że mogę się wygadać z tem, com długo w sobie dusić musiał! Tyle mojego. Choćbyś mnie gwałtem położył i zamknął, spać nie będę...
Wszystko we mnie drga! tysiące wspomnień i myśli się rozbudziło i rozruszało...
— Ale potem będziesz Sędzia musiał opłacić to niezmiernem znużeniem, mówił Frycz — siły się wyczerpują, nie trzeba nadużywać.
Sędzia głową potrząsał.
— Nie mam już czego oszczędzać — mówił uparty. Godziny moje policzone doktorze, to co mam w sobie, radbym przekazać im (wskazywał na synów), a pamiętaj, że to pokolenie nowe, popsute, zarozumiale, które słuchać nie chce i na zgubę idzie...
Frycz nie potrafił nic wymódz na starym i z cicha szepnął ks. Zarębie.
— Stary ma gorączki trochę — nie jestem kontent — potrzeba mu spokoju...
Siostrzeniec starał się doktorowi dopomagać, ale mimo całej powolności dla niego, Szelawski opierał się i nie słuchał. Zaledwie Bronisław się oddalił, kazał wołać Mecenasa, po nim posyłał po Bronisława, wracał do tego, co im raz mówił, nacierał na nich — narzekał.
— Jakimkolwiek kosztem, mówił, powinniście przyjść do zgody i porozumienia... Zgubicie się kłócąc o rzeczy marne, miłość rodziny, to grunt... Nie stanie mnie, któż będzie głową... kto głową... Na Juliana z prawa starszeństwa spada naczelnictwo, a ten się nie zdał na nic...
Bronisław też pierwszy dał przykład gorszący procesu... Mecenas o sobie myśli — gdy tu periculum in mora, wszystko się rozleci i przepadnie.
Ks. Zaręba starał się uspokoić go tem, iż uczynił rozporządzenia, napisał ostatnią swą wolę, i mógł być pewnym, że ona święcie spełnioną zostanie.
— Tak — podchwycił stary — ale czyż ja sercami i duchem rozporządzać mogę, czy potrafię nakazać im zgodę i miłość! Chciałbym ją wlać żywem słowem... natchnąć — przekonać, że razem z sobą idąc, będą silni, a walcząc o lichotę — rozbiją się, pójdą na łup ludziom...
Odbić owcę od gromady... wilk ją porwie.
Około północy gorączka, którą Frycz już widział nadchodzącą, wzmogła się, usta zaschły, oczy nabrały blasku nienaturalnego, przyszło pragnienie, Sędzia się rzucał, a przeciw odpoczynkowi i pożegnaniu tych, co go otaczali, upierał się — nie wierząc w godzinę spóźnioną...
Doktór coraz był niespokojniejszy.
Nie mogąc nic sam wymódz na Szelawskim, posłał po Justynę, i polecił jej, aby Sędziego nakłoniła koniecznie do spoczynku i wzięcia uspokajającego napoju, który przygotował. — Stary w istocie widząc ją wchodzącą, trochę się ułożył; obiecał wkrótce pójść spać — uśmiechnął się do niej i zabrał niby w istocie do spoczynku, ale zażądał, aby — póki nie zaśnie, ktoś przy nim posiedział.
Doktór wybrał ks. Zarębę.
W godzinę potem proboszcz przyszedł rozbudzić Frycza tem, że Szelawski zdaje się — jeśli nie od rzeczy mówić, to przynajmniej nadto gorączkowo, a do snu niema najmniejszej ochoty, — rzuca się i słuchać nie chce. Frycz pobiegł natychmiast z wymówkami, ale za puls wziąwszy, bardzo się zaniepokoił.
Gorączka jakaś niewytłumaczona zmęczeniem i pobudzeniem zbytniem dnia — wzmagała się... Szelawski miał wprawdzie przytomność zupełną i mówił logicznie — ale w starym rozognienie takie było znakiem niedobrym. Lekarstwo uspokajające nie działało. Rozdrażnienie rosło. Frycz sam już siadł przy łóżku, nowy napój przyrządził, zmusił do wypicia go, wszystkich oddalił i pozostał na straży.
Sędzia zmuszony do posłuszeństwa, przeżegnał się, zmówił ostatnią modlitewkę zwykłą, zamknął oczy.
Lecz po krótkiej chwili usta mu się otwarły, począł żywo mówić, jakby sam do siebie, a Frycza nakazującego milczenie, słyszeć się nie zdawał, ani słuchać.
Jedno miał na myśli — i ciągle mu to na usta powracało, — rodzina.
— Zginą biedne robaki — rozlazłszy się — powtarzał boleściwie... ale słuchać nie chcą... ślepi są — nie widzą, co ich czeka...
Julian nie przyjechał — ale coby pomogło przybycie jego, kiedy serce ma zamknięte... Żona ta go zgubiła, oderwała od nas — osamotniła... Od naszego szlacheckiego świata odstał, panowie go nie przyjęli — marnie przepadnie.
Bronisław także poszedł drogą fałszywą... — pieniędzy, pieniędzy żądał i po kolana w błoto gotów iść po nie... Chwilę miał tylko poczciwą — a teraz...
Mecenas... choćby chciał, nie wyratuje ich... a i ten wykolejony... trzeba im było na zagonie siedzieć, na wsi — w mieście się na mieszczuchów poprzerabiali.
Przepadną Szelawscy — przepadną! Sabina za mężem pociągnęła, ale to kobieta — jej przebaczone...
Wola twoja Panie... ale smutny zamknę oczy.
Ks. Zaręba... tenby chciał przejąć po mnie posłannictwo zgody i jedności — ale czy oni jego posłuchają, gdy rodzonego ojca słuchać nie chcieli!
Frycz słuchając, odzywał się niekiedy... ale Szelawski ogłuchł — nie słyszał. Doktór schylał mu się do ucha, podnosił głos... Na chwilę zmuszony milknął stary, lecz zaledwie Frycz odstąpił — zaczynał znowu jęczeć, wzdychać i narzekać.
Dzień się już robił, a Frycz znużony drzymał — Szelawski ani na moment się nie uspokoił. Puls badając wiedział doktór, że gorączka nie ustawała... Nie było wątpliwem już dla niego, że choroba jakaś się rozwijała — a w wieku Szelawskiego każda była groźną.
Frycz w ostatku zmuszonym był z podróżnej apteczki dobyć silniejsze medykamenta, aby spróbować uśmierzyć podrażnienie, i bodaj sztucznie wywołać sen i spoczynek...
Jak zawsze w takich razach bywa, ciało się zwyciężyć dało — duch oparł i walczył. Sędzia usnął, lecz rzucał się we śnie, wyrazy z ust mu się wyrywające świadczyły, że to co wprzódy głośno wypowiadał, snuło się dalej w duszy jego marzeniem.
Nad rankiem, zostawiwszy rozbudzonego umyślnie Kunaszewskiego na straży przy łóżku, doktór Frycz poszedł do pokoju Bronisława i nie wahał się sen mu przerwać.
Przestraszony chwycił się z ciężkiego uśpienia Radca.
— Słuchaj no — panie Bronisławie, odezwał się Frycz — nie chciałbym was napróżno trwożyć — ale ojciec jest chory — obawiam się o niego. Jeżeli w ciągu dnia polepszenia nie będzie, rzecz groźna.
— Cóż począć mamy? przerwał Radca.
— Przygotować się do poddania woli Bożej — rzekł Frycz. Wiek i w ostatnich czasach doznane przykrości wyczerpały starego. Powtarzam wam — zobaczemy w ciągu dnia, jakie zajdą zmiany i symptomata się okażą. Jeżeli mu się nie polepszy, obowiązany jestem przestrzedz, możebyście posłali dać znać Julianowi.
Skrzywił się pan Radca.
— Nie wiem czy zechce i będzie mógł przyjechać — odparł zimno, a spieszyć się z tem nie widzę potrzeby, dopóki jest nadzieja...
Wątpię, żeby Kalikst odjechał, ja jestem i nie ruszę się... możemy się obejść bez Juliana.
Frycz obojętnie poruszył ramionami, i po krótkiej rozmowie odszedł.
Bronisław już nie kładnąc się napowrót, wstał, gotując się być na usługi. W domu też dnia tego raniej poruszyli się wszyscy, a Justyna wcale się spać nie kładła i co godzina chodziła do drzwi starego się dowiadywać lub szukać Frycza, który drzymał w krześle...
Floryan nie spał także, a Mecenasa obudził ruch wczesny. Służba już była przez doktora zaniepokojona — powtarzano po cichu...
— Pan chory?
W Wólce choroba Szelawskiego znaczyła tożsamo — co obawa o byt jej, o istnienie tego domu, w którym on był już jeden. Ze śmiercią starego kończyło się tu wszystko...
Pan Floryan byłby się krokiem nie ruszył ztąd teraz, czując się potrzebnym dla drugich i dla siebie — ale nielitościwy Leliwa-Wolski dopominał się powrotu, a sam jechać nie chciał i nie mógł. Musiał więc Kunaszewski wybierać się w podróż, ale z tem, aby natychmiast powrócić...
Archiwista ani czekać, ani się żegnać nie myślał, popłoch, jaki tu panował, przestraszał go, ubrany z torbą w ręku, gwałtownie dopominał się jechać. — Nie było sposobu, młody Kunaszewski musiał być posłusznym.
Na wyjezdnem zaledwie mu się udało pochwycić przebiegającą przez dziedziniec pannę Justynę i oznajmić jej, że stryja odstawiwszy do archiwów natychmiast na posterunek, i służbę powróci.
Niespokojny sen starego Sędziego trwał do godziny dziewiątej. Obudzony żądał napoju, skarżył się na pragnienie — osłabł mocno.
Frycz badając go, nie powiedział nic, lecz twarz mu się nie rozjaśniła.
Szelawski zwolna sobie przypomniawszy dzień upłyniony i położenie swe, chciał wstać — ale o tem mowy być nie mogło. Sam poruszywszy się uczuł, iż to było niepodobieństwem...
Gdy pozostali z Fryczem sami, kazał mu się zbliżyć do siebie.
— Stary, rzekł — mnie się widzi, że ze mną być może niedobrze. Mów ty mi prawdę całą. Potrzebuję i z Bogiem się pojednać, a przygotować stanąć przed nim, i z dziećmi rozmówić. Nie uwodź mnie. Śmierci się nie boję, życia nie pragnę, tylko obowiązki bym chciał spełnić.
— Niebezpieczeństwa dotąd niema — odparł Frycz po namyśle, ale Sędzia jesteś chory i znużony. Staraj się uspokoić.
Jeżeli co pilnego masz do uczynienia — a niezbyt utrudzającego — rób — może tosamo cię potrafi uspokoić...
Sędzia popatrzył mu w oczy i nic nie odpowiedział.
W godzinę potem kazał zawołać Bronisława.
— Czuję się niedobrze, rzekł mu, osłabłem bardzo — dajcie znać o tem od siebie Julianowi na wszelki przypadek...
Radca chciał zaprotestować.
— Rób co ci mówię — przerwał Sędzia, nic nie zaszkodzi, że ja go zobaczę i powiem mu to, cobym rad wam po stokroć powtórzyć i wpoić w umysł i serca... Dajcie mu znać, żem chory...
Około południa Frycz żądał posłańca i wysłał go do miasteczka, napisawszy kilka słów do młodego lekarza wojskowego, który się tam przy pułku znajdował. Żądał jego przybycia.
Mecenas dowiedziawszy się o tem, przybiegł nastraszony.
— Ojciec gorzej? zapytał.
— Nie lepiej — rzekł Frycz zasępiony — obawiam się na noc gorączki.
Stan chorego był dziwny jakiś, gdyż chwilami zdawał się lepiej, umysł był przytomny, mowa nie zdradzała gorączkowego usposobienia, — ale te interwale przerywały jakby paroksyzmy chorobliwe... w ciągu których mówił niewyraźnie, szybko i niezupełnie przytomnie. Lekarstwa dawane niewiele skutkowały, pragnienie było ciągłe, apetytu żadnego...
Wojskowy lekarz, młody i zdolny, nadjechał wkrótce, a Frycz go wprowadził po krótkiej naradzie do chorego... Wyszli potem razem smutni, szepcząc coś między sobą — a przybyły, który koniom odchodzić nie dozwolił, bo mu pilno było nazad do szpitala — wymknął się... niepostrzeżony. Frycz nie odchodził z pokoju Sędziego. Wieczorem gorączka widocznie się zwiększyła. Znak był niepomyślny.
Sam Sędzia w chwili spokojniejszej, od ks. Zaręby zażądał nazajutrz spowiedzi i na śmierć przygotowania.
Wyobrazić sobie łatwo popłoch, jaki to sprawiło. Zmuszona pomimo łez i obawy ciągle być na służbie, Justyna chodziła jak obłąkana, zmuszając się wydołać wszystkiemu, co spadło na nią. Przychodzili do niej po rozkazy, potraciwszy głowy ludzie — musiała rozstrzygać, dysponować, biegać, zaglądając zarazem do chorego, który się o nią dopominał, i wielekroć wołać ją kazał — rozmaite dając polecenia.
Z tych widać było, że on sam gotował się do końca, który przeczuwał.
— Chciałbym tylko Juliana doczekać — szeptał Justynie. Zawsze żywe słowo umierającego ma większą siłę, niż jego wola na papierze...
Gdy Mecenas w ciągu dnia usiadł przy łóżku, a Sędzia go poznał, kazał mu się zbliżyć.
— Jeżeli masz cokolwiek przywiązania do mnie, rzekł, chwytając go za rękę — jeżeli chcesz, abym spokojnie w grobie odpoczął — pamiętaj, nie zmuszaj Justyny, nie zadawaj jej gwałtu, pod pozorem, iż masz jej słowo. Niech będzie swobodną, niech sercem i ręką rozporządza... Żądam tego od ciebie — nakazuję ci to...
Mecenas chciał coś odpowiedzieć — Szelawski nakazał milczenie.
— Powiadam ci wolę moją — rzekł, słuchać nic nie chcę. Rób, co ci sumienie podyktuje...
Kalikst odszedł zmięszany mocno, ale w duchu mówiąc sobie — ojciec chory podrażniony — w gorączce! Niepodobna, aby żądał odemnie tego, co się przeciwi woli matki!
Upierał się przy swojem.
Wieczorem stan Szelawskiego znacznie się pogorszył, Frycz już nie ukrywał, że nie miał najmniejszej nadziei utrzymania go przy życiu.
— Jak się to długo przeciągnie — rzekł Bronisławowi — nie wiem, ale cudu potrzeba, chybaby stary to przebył i przeżył. Siły wyczerpane...
Zdaje się, że i stan ducha wpłynął na to, nadto ciągle w ostatnich czasach był podrażniony.
Starajcie się teraz go tem uspokoić, że woli jego we wszystkiem posłuszni będziecie.
Z gorączką powróciły teżsame narzekania i nauki, które powtarzał Szelawski, jak gdyby dzieci miał przy łożu, przed sobą...
Frycz słuchając go, łzy miał na oczach. Nadchodzący to Bronisław, to Mecenas przysłuchiwali się także, ale z widocznem podrażnieniem i jakby żalem do ojca, poruszając ramionami.
To jeden to drugi mieniali się tu przy łożu, a potem wracali mierzyć niespokojnemi krokami pokoje, wysyłając listy, — dowiadując do doktora... Bronisław nie śmiał się sprzeciwić ojcu, i do Juliana suchy — z rozkazu list napisał — oświadczając, że stan ojca jest groźny, a doktór Frycz mało robi nadziei. Podobne pismo Mecenas czuł się w obowiązku wyprawić do Sabiny.
Noc ta była znacznie gorszą od poprzedzającej, nad rankiem przyszedł sen, i prawdziwie cudowną jakąś siłą dźwignął się chory, gdy nadjechał ks. Zaręba z sakramentami, jak gdyby na nie oczekiwał, i wiedział, że o tej godzinie się go ma spodziewać.
Odzyskał na ten czas zupełną przytomność, spokój ducha, trochę siły nawet, a po spełnieniu obowiązków religijnych, — wypogodzony na twarzy zażądał posiłku, napił się trochę bulionu i zasnął.
Doktór Frycz oświadczył, iż to było dobrym znakiem. Sen znaczną część dnia trwał... ale ku wieczorowi przebudził się stary, skarżąc na pragnienie — gorączka wracała... — Doktór posmutniał znowu.
Napiwszy się wody, Szelawski leżał dosyć długo milczący z oczyma zamkniętemi, spokojnie — synowie, ks. Zaręba, Justyna, Kunaszewski siedzieli i stali do koła. Nagle podniósł się Sędzia o swej sile z twarzą wypogodzoną, ale tak dziwnego wyrazu, że doktór był przerażony i zdumiony. Nie było to oblicze człowieka w zwykłych życia warunkach — nawet obcy byłby poznał w nim jakąś siłą nieznaną dźwigniętego, spotęgowanego człowieka, rozpromienionego, jakby widzeniem — będącego pod władzą hallucynacyi. Oczy miały blask i wyraz nowy, wszystkie rysy zdawały się odmłodzone, przywrócone do jakiejś formy idealnej, — coś natchnionego w nim było...
Począł od obejrzenia się do koła...
— Nie wszyscy są koło mnie, rzekł głosem dosyć silnym, ale brzmiącym nie tak, jak Sędzia zwykł się był odzywać — nie wszystkich was będę mógł pożegnać i pobłogosławić.
Spuścił głowę na piersi i po chwili mówił znowu...
— Juliana niema, Sabina poszła za mężem... oddacie im moje błogosławieństwo... ale nikt i nic już nie potrafi skupić was do tej jednej gromadki, do tego gniazda, z którego wyszliście... a dziś się nie czujecie nawet do niego.
Co się z Wólką stanie? Pustka... ruina... wróble na strzesze, sowy na poddaszu, najemny włodarz gospodarzem, a te ścieżki, któremi ona święta moja niewiasta chodziła przez tyle lat — zatrą stopy obcych ludzi... Grób — grób — groby.
Mniejsza o gniazdo... ale co z wami, co z wami się stanie, jeżeli mnie nie posłuchacie. — Zginą marnie Szelawscy!
Mówicie sobie w duchu, stary nieprzytomny bredzi...! a ja powtarzam wam, że gdy Bóg chce naród ukarać, to mu rodzinę rozbija... bo bez rodziny niema społeczeństwa ani narodu, a wy tego rozumieć nie chcecie. Każdy z was chce być samoistną głową — i niech nią będzie w domu, ale z domów tych złóżcie jednotę, zakon, całość, poczuwajcie się do braterstwa, miłujcie się, szanujcie — chrońcie od upadku... brońcie od niesławy.
Łzy mu się potoczyły po twarzy.
— Zaklinam was, niech się serca otworzą — posłuchajcie mnie...
Jeden ks. Zaręba był mocno poruszony i Justyna płakała... Bronisław miał twarz w osobliwy sposób skrzywioną, lecz widać było, że go to męczyło, a nie rozczulało, Mecenas słuchał z głową na piersi opuszczoną, twarzy nie odkrywając. Szelawski potoczył oczyma... i skinął na Bronisława.
— Słowa moje powtórz Julianowi, powiedz mu, że to ostatnia wola ojca, prośba, żądanie pod błogosławieństwem... Sabinie, że ją i dzieci jej błogosławię — i męża...
Mecenas spojrzał do ojca, który uścisnąwszy Bronisława, ucałował go, i kazał się zbliżyć Justynie...
— Tyś także dziecko moje — niech cię za twe serce dobre Bóg błogosławi i da ci szczęście... Zasłużyłaś na nie. Módl się za nas dwoje, myśmy cię kochali...
Na wpół omdlałą ledwie od łóżka odprowadzono Wolskę, gdy Frycz przystąpił i począł się domagać, aby Sędzia przestał mówić i odpoczął...
Stary się uśmiechnął — i głowę położył na poduszkach. Chwila była uroczystego milczenia... Twarz zmieniona Szelawskiego wróciła do zwykłego swego stanu, ślady cierpienia wyryły się na niej, oddech się stał cięższym, powieki zwolna zawarły, na znak dany przez doktora wszyscy powoli się wysuwać zaczęli, pozostał tylko on i stary Kunaszewski u progu.
Szelawski zdawał się usypiać.
Nikt nie śmiał pytać doktora, jaką z tego wróżbę było można wyciągnąć. Ks. Zaręba, Radca, Mecenas — poszli w ganek i siedzieli milczący i przybici. Milczenie panowało dokoła uroczyste.
Od czasu do czasu przechodził ktoś podsłuchać pod drzwi sypialni, i powracał z niczem. Szelawski odpoczywał, doktór drzymał, nic się nie zmieniło...
Nadeszła noc... Oprócz kilku kropel wody kilka razy przebudzony na krótko Sędzia zażądał wody i usypiał znowu.
Dopytywać chciano Frycza, ale ten tylko niecierpliwe dawał znaki, że odpowiedzieć nie może. Wnosząc z jego fiziognomii nic się dobrego nie można było spodziewać.
Całą noc tak czuwano przy łożu... gdy nad rankiem już przywołał spiesznie Kunaszewski ks. Zarębę... Sędzia konał, ale oddał ducha tak spokojnie, z uśmiechem na ustach, jakby się cieszył poczciwemu życiu dokończonemu szczęśliwie...
Nie upłynęło pół godziny, a spokojny dworek, w którym nie stało jednego człowieka, zmienił się zupełnie. Bronisław i Mecenas oba się zaczęli zajmować natychmiast przygotowaniami pogrzebowemi — Podkomorzyna chciała znużoną nad wyraz wszelki Justynę położyć do łóżka, ale bez niej nikt nie wiedział, gdzie czego szukać... jak się rozporządzić.
Ksiądz Zaręba zmuszony był odjechać na probostwo, Radca i Mecenas pozostali sami. Nieuchronnem się zdawało — że się teraz musieli zbliżyć do siebie, naradzić, rozmówić i coś przedsiębrać za wspólną zgodą — ale ani jeden ani drugi pierwszego kroku uczynić nie chciał, i napomnienia a prośby ojca przebrzmiały napróżno.
Radzi byli dowiedzieć się od Justyny, że na wszelki wypadek rozporządzenia były poczynione zawczasu i niewiele mieli do obmyślenia, bo pogrzeb był przewidziany i sam Sędzia mówił o nim z proboszczem.
Wiedzieli także, iż Sędzia zostawił testament pisany, przerabiany, poprawiany oddawna, w którym przewidzieć się starał wszystko i zapobiedz nieporozumieniom.
Co do szczegółów jego, żaden z synów, a nawet ks. Zaręba ich nie znał — co więcej, stanu majątkowego Szelawskich nikt dokładnie obrachować nie umiał. Najlepiej może obeznany był z nim Bronisław, ale i ten pewnym się nie czuł pochwytanych z ust starego skazówek w czasie pobytu w Warszawie.
Życzeniem było Sędziego, aby testament z powodu rozporządzeń tyczących się pogrzebu natychmiast po śmierci otworzono. Regent, który był o tem uwiadomiony, około południa nadjechał.
Spodziewano się przybycia Juliana, ale czekać na niego nie potrzebowano.
Stary Szelawski nie miał zwyczaju taić się z niczem, spowiadać się zaś i wywnętrzać również nie lubił, testament obiecywał się być niespodzianką dla dzieci.
Wedle przypuszczeń Bronisława, oprócz Wólki którą ceniono na pięćkroć sto tysięcy złotych — można się było spodziewać jakie trzykroć kapitału.
Z tych już Bronisław dostał część ciepłą ręką, pożyczył stary Julianowi — niewiele więc gotowego zostać mogło. Zdumieli się wszyscy, gdy wykaz dokładny, oprócz należności na Julianie i zapisu stu tysięcy dla Justysi, jeszcze blizko czterechkroć sto tysięcy kapitału wykazał.
Wólka oceniona nizko, miała się dostać najmłodszemu, Mecenasowi, a jeżeliby on jej objąć nie chciał lub nie mógł, jednemu z braci starszych. Sędzia prosił i zaklinał, ażeby jej nie sprzedawano.
Drobnych legatów było wiele, bo o żadnym ze starych sług nie zapomniał Szelawski, — zapewnił utrzymanie Podkomorzynie, zostawił pamiątkę siostrzeńcowi i t. p.
Sędzia chciał być pochowanym we wspólnym grobie z żoną, bez żadnej okazałości, starym obyczajem gospodarzy wiejskich, — rozkazując, aby go para czarnych wołów prostym wozem na cmentarz zawiozła...
W milczeniu wysłuchano czytania testamentu długiego, opatrzonego kilku kodycylami i anneksami.
Z twarzy dwóch spadkobierców, stojących z oczyma spuszczonemi niepodobna się było domyślać, jakie na nich wrażenie uczyniła ostatnia wola ojca.
W spisie funduszów należność na Julianie została wciągniętą i miała mu być na jego schedę zaliczoną. Podział zresztą pomiędzy rodzeństwo miał być równy, i ten tylko, który przy Wólce z pewnemi ciężarami pozostawał korzystniej, był wyposażony. — Część inwentarza przychodziła mu bezpłatnie, wioska była tanio ocenioną. — Srebra, kosztowniejsze ruchomości, precyoza w niewielkiej ilości podzielone być miały.
Mecenas bez namysłu oświadczył zaraz, że do woli ojca się zastosowując, chociaż posiadłość wiejska przy jego powołaniu nie była dogodną, Wólkę zatrzymuje i ciężary na niej...
Bronisław stojący zdala, szepnął na ucho Kunaszewskiemu z przekąsem pewnym.
— Spodziewam się, że Wólki nie puści! Lekko licząc półtorakroć weźmie więcej, niż my...
Poczęli się rozchodzić wszyscy, doktór Frycz znużony i smutny spieszył do miasteczka, ks. Zaręba musiał się zająć pogrzebem. Oczekiwano jeszcze Juliana, a może i Sabiny, ale na tę mało liczono.
W istocie trzeciego dnia pan Julian z synem nadjechał i zajął mieszkanie w oficynie. Żaden z braci nie wyszedł naprzeciw niego, ani on też do nich spieszył.
Przebrawszy się, razem z synem udali się naprzód pomodlić u zwłok ojca, — weszli potem do pustego i smutnego saloniku, w którym znalazło się kilka osób z sąsiedztwa, starych przyjaciół domu.
Wpośród rodziny — dumna, pańska, sztywna postać pana Juliana wydawała się, jakby obcą. Ci, co go dawno nie widzieli, znaleźli zestarzałym, strudzonym — kwaśnym. Wzmogła się w nim duma, chłód, nieprzystępność. Elegancya przesadzona jak dawniej, tak i teraz i jego syna odznaczała.
Ks. Zaręba po przywitaniu opowiedział mu treść testamentu. — Julian słuchając, mocno się zarumienił — ale nie odezwał ani słowa...
Zapis Justysi uczyniony, wywołał uśmiech ironiczny.
Po chwili szepnął tonem lekceważenia.
— Mecenas najlepiej z nas jest wyposażonym, — ja najskromniej — ale ojciec miał prawo czynić, co mu się podobało. Ponieważ Kalikst, jak słyszałem, żeni się z Justysią, więc i zapis jej na jego korzyść wypada, a Wólka oceniona bardzo nizko...
Dotknęło przykro ks. Zarębę, że zamiast dopytywać o ojca, Julian chłodno zajął się zaraz interesami. — Dał mu to uczuć zamiast odpowiedzi, rozpoczynając opowiadanie o chwilach ostatnich, z naleganiem na to, że stary zgodę i miłość rodzinie zalecał...
Pan Julian uczuwszy, że mu dano naukę, nadął się i stał sztywniejszym jeszcze.
W ciągu rozmowy z ks. Zarębą, naprzód Bronisław, potem Mecenas weszli do salonu, Julian obu ich przywitał zdaleka ukłonem, nie okazując ochoty zbliżyć się, podniósł głowę do góry i patrzył w drugą stronę, oni też nie spieszyli do niego.
Nie przemówili do siebie ani słowa. Wuj, który się spodziewał, że u zwłok ojca, przemówiwszy do braci, pojedna ich z sobą, musiał to do sposobniejszej odłożyć chwili.
Tegoż dnia od Sabiny przyszedł list z przypiskiem męża, tłumaczący ją, że dla choroby na pogrzeb przybyć nie może, a u siebie w kościele nabożeństwo żałobne za dusze rodziców odprawić każe, na które oboje państwo Słupscy rodzinę zapraszali.
Zwłoki jeszcze leżały na katafalku, gdy skutki śmierci głowy rodu w całym domu się czuć dały i zmieniły jego fiziognomię.
Rodzina zamiast połączyć się u tego grobu, rozbitą się zdawała niepowrotnie.
Przeciwko testamentowi, który na żaden sposób naruszonym być nie mógł, nikt wystąpić nie chciał, ale wszyscy z niego byli niekontenci, wyjąwszy może Mecenasa, chociaż i ten znajdował, że Wólka była dla niego ciężarem. — Utrzymanie Podkomorzynej, gracyalistów licznych, legata, rozmaite służebności przywiązane do majątku, czyniły w istocie posiadanie jego dosyć kłopotliwem. — Mecenas umiał tak wytłumaczyć rozporządzenie ojca, iż korzyści żadnych z ocenienia taniego nie miał wyciągnąć.
Julian skarżył się przed wujem, że ojciec mu najmniejszej folgi nie uczynił i zbyt ściśle go obrachował... Bronisław powtarzał, że on Wólkę by wziął chętnie w tych warunkach...
Mecenas wygadał się z tem, iż wiedział o datku ciepłą ręką Radcy uczynionym za życia, i dowodził, że on wyszedł najlepiej i t. p.
Pogrzeb, w myśl nieboszczyka, pod dozorem siostrzeńca odbył się skromnie, ale tłumy przyjaciół, sąsiadów, znajomych z dalszych okolic ściągnęły się do kościółka i dowiodły, że starego cenić, szanować i kochać umiano.
Na chleb żałobny, ową tradycyjną stypę ksiądz zaprosił, chcących pozostać, do siebie na probostwo, ale oprócz duchowieństwa mało kto się tu znalazł... Wszyscy natychmiast się rozjechali.
Uczta owa na probostwie milcząca była i smutna, przypominano Szelawskiego, stary Porkowski płakał... — o nowego dziedzica Wólki nikt nawet nie spytał — młodzi byli już tu obcymi.
Obojętnie dowiedziano się, iż Mecenas miał tu gospodarzyć i Podkomorzyna zostawała, — dla wszystkich Wólka już pustką była.
Co się działo z biedną Justyną w ciągu tych pierwszych dni, co w jej duszy i sercu przeleciało i zabłysło i zniknęło, jakiemi się myślami karmiła — opowiedzieć trudno. Strach przemagał nad innemi uczuciami. Uspokoiło ją nieco, że Floryan odwiózłszy w całości archiwistę, powrócił, i na pogrzeb podążył.
On i Mecenas zdala spoglądali na siebie wyzywająco — ale nie rozpoczynając rozmowy — Kunaszewski nie zabierał się do wyjazdu — czekał.
W testamencie Sędziego opieka nad Justyną nie Mecenasowi, ale ks. Zarębie powierzoną była. Gniewało go to... Nie tajnem zresztą nikomu było, że Szelawski napominał Kaliksta, aby mniemanych swych praw do ręki Justyny nie dochodził, a sierocie zostawił swobodę rozporządzania sobą.






Wieczorem po pogrzebie bezpańska Wólka była obrazem nieładu i rozprzężenia — tego stanu, który u nas dawniej bezkrólewiem nazywano.
W istocie nikt tu jeszcze nie objął rządów, nikt nie wydawał rozkazów — oczekiwano na coś... Bracia, którzy na pogrzeb wyjechali, każdy osobno, wracali taksamo, i nie zeszli się dnia tego do pokojów we dworze, — siedzieli w mieszkaniach...
W kątku cicho rozmawiając z sobą i popłakując, Podkomorzyną i Justysia czekały jakiegoś rozwiązania.
Około oficyn, przy dworze, w podwórzu stali kupkami pozbierani starzy słudzy, oficyaliści, wieśniacy szepcząc, rozpytując, domyślając się, kto tu obejmie rządy, do kogo się trzeba będzie zwrócić, aby sobie coś wyjednać.
Tłumaczono tu testament, — domyślano się niebywałych rzeczy, opowiadano o ostatnich godzinach nieboszczyka i o powaśnionych braciach, którzy prawie nie mówili z sobą.
Z młodych Szelawskich żaden tu bardzo lubionym nie był, a najmniej Julian, choć go szczodrość zalecała, — której żaden dowód uczucia i serca nie towarzyszył.
Po pogrzebie wieczorem zaraz niespokojny Mecenas chciał spróbować, czyby się nie mógł widzieć z panną Justyną, ale nie znalazł jej w mieszkaniu, nie spotkał u Podkomorzynej, dopytać się nie umiał i na jutro odłożył rozmowę.
On sam uważał się już tu za dziedzica i gospodarza, ludzie go nim nie uznawali. Słuchano wszystkich zarówno.
Następnego dnia rano zapowiedział przybycie swe ks. Zaręba, oświadczywszy, że miał od umierającego zlecenie i posłannictwo zbliżenia do siebie rodzeństwa i zaszczepienia zgody.
Jako blizki krewny, jako kapłan brał to do serca i przybył w istocie bardzo rano, po kolei zachodząc do każdego z Szelawskich, wzywając, aby się razem zeszli i po bratersku przystąpili do stanowczego załatwienia interesów.
Julian ze swą dumą i chłodem pańskim przyjął wuja grzecznie a zimno, utrzymując, że on nigdy przyczyną niezgody nie był i nic sobie nie miał do wyrzucenia.
— W interesach ułożemy się łatwo, dodał, bo nieboszczyk ojciec przewidział i rozporządził wszystkiem — ale wątpię, ażebyśmy z braćmi żyć mogli w serdeczniejszych stosunkach, za daleko stojemy od siebie pod wielu względami.
Ks. Zaręba długo jeszcze usiłował przekonać o potrzebie i obowiązku pojednania, Julian ciągle zimno i dumnie powtarzał. Ja się nie kłócę...
Bronisław równie obojętnie przyjął napomnienia — kładnąc na pierwszym planie porozumienie się i uregulowanie rachunków. Chwalił się z tem, że pierwszym był do ofiary dla Juliana, który źle się za to wywdzięczył.
Na ostatek Mecenas wysłuchał w milczeniu nauki wuja, ani słowa nie odpowiadając, roztargniony i zasępiony. Razem z ks. Zarębą wychodząc, zamruczał tylko, gdy już byli na progu.
— Nie mamy z sobą o czem długo rozprawiać — testament wszystko zawiera, a nikt nie myśli się wyłamywać z woli nieboszczyka ojca..
— Spełnijcież ją nietylko w rachunkach, rzekł ks. Zaręba, które są rzeczą podrzędną, ale w pojednaniu serdecznem, którego ojciec nad wszystko pragnął.
— A! co się tyczy serc — rozśmiał się Mecenas — tym nakazywać trudno. Są rany, które się nie goją.
Wkrótce potem zeszli się wszyscy w salonie pustym, ale każdy z braci zajął stanowisko jak najdalsze i odosobnione od drugich, — ks. Zaręba rozpoczął nawracanie na nowo — przyjęte znaczącem milczeniem.
Gorące jego zachęty do zgody nie zdawały się najmniejszego czynić wrażenia. Julian siadłszy na kanapie, pilno się przypatrywał końcom swych lakierowanych bucików, Mecenas zajął miejsce za stołem i niecierpliwie przewracał karty kopii testamentu, Bronisław stanął przy oknie i patrzył w ogród bezmyślnie.
Gdy Zaręba dokończył wreszcie, wyraźnie zniechęcony, przemówienie, które goryczą zapłynęło, Mecenas podniósł głos pierwszy i wskazał, że naprzód należało rachunki między rodzeństwem uregulować, zapobiegając nieporozumieniom...
Wziął arkusz papieru i ołówek, i głośno czytając z testamentu naprzód pozostałość ogólną po rodzicach, potem ciężary, legata, długi, podział sum i t. p, na prędce bilans ułożył...
Odczytał go raz i drugi — wśród uroczystego milczenia. Julian podniósł się z kanapy, przyszedł do stołu, popatrzył na cyfry i wrócił nic nie mówiąc... Radca nie sprawdzał nic, pozostał u okna. Nie było o nie sporu i kwestyj.
Mecenas powtórnie oświadczał, że Wólkę w warunkach przez ojca oznaczonych na swoją schedę przyjmował.
Wywołało to lekki uśmiech na usta pana Bronisława.
— Zdaje mi się, rzekł cicho, iż każdy z nas mógłby ten ciężar wziąć chętnie na ramiona, nie skarżąc się, ale Kalikst wedle tenoru testamentu ma pierwszeństwo.
Mecenas podniósł głowę, chciał coś odpowiedzieć — zmilczał.
O rozdział kapitałów, z których żaden nie był wątpliwym, sporu nie wszczęto... Zdawali się wszyscy tylko chcieć jak najprędzej być wolni.
Ks. Zaręba słuchał, milczące to, bierne posłuszeństwo wcale go nie zaspakajało — żadna struna serdeczna nie zadrgała, o zbliżeniu się mowy nie było...
Szczególniej pan Kalikst niecierpliwym się okazywał, aby usunąć trudności formy, — uzyskać milczącą zgodę, i skutkiem jej w Wólce się już rozgospodarować.
Spieszono ze szczegółami. Bronisław zażądał inwentarza dla podziału sreber i ruchomości kosztowniejszych, a Julian z pańską obojętnością natychmiast dodał, iż co do tego, umocowuje ks. Zarębę i przyjmie co mu przypadnie...
Tak, dopełniwszy — wedle swego przekonania wszystkiego, do czego był powołanym, wstał żywo z kanapy i zabierał się do wyjścia. Zatrzymał go wuj.
— Mój Julianie, rzekł, cieszę się, że tak zgodnie i łatwo kończycie interesa, ale ojciec spodziewał się i wymagał więcej od was, pragnął zbliżenia się braterskiego i miłości braterskiej. Uczyńcie zadość i woli nieboszczyka i obowiązkom...
Dziwny, sardoniczny uśmiech przebiegł usta pana Juliana.
— Zdaje się, kochany wuju — rzekł, że na teraz więcej po nas wymagać nie można. Stosunki, położenie nasze, zajęcia oddalają od siebie.
Żyjemy każdy w innem kole, w innej stronie...
Zmięszał się, nie dokończył, ukłonił sztywnie i wyszedł pospiesznie.
Bronisław, ciągle zdala trzymający się u okna, nie mówił nic.
Mecenas zajęty był notowaniem i rachunkami, ks. Zaręba przekonawszy się, iż wszelkie z jego strony usiłowania próżnemi będą — z wyrazem boleści na twarzy — zamilkł i podparty na ręku, zadumał się.
Dokończywszy notować, pan Kalikst począł ściągać i układać papiery, spojrzał na zegarek, zamruczał, że ma bardzo wiele do czynienia i oddalił się, skłoniwszy Zarębie zdaleka.
Pozostawszy sam na sam z milczącym Bronisławem, ksiądz załamał ręce i wybuchnął narzekaniem.
— Ja nic a nic się winnym nie czuję — odparł Radca. Widzi wuj, że Julian jak dawniej, tak i teraz nas z wysokości swojego urojonego państwa traktuje, jako istoty jakieś poślednie. On się nie zmieni, a ja się przed nim płaszczyć nie myślę. Zrobiłem dosyć dla niego.
Spór, kłótnię, zawikłanie jakieś można było pośrednictwem łagodzącem przywieść do porozumienia i zgody; — przeciwko tej obojętności zimnej, która się tu objawiała — ks. Zaręba był bezsilnym, działać nie mógł.
Nikt mu się nie opierał, ale każdy szedł w swoją stronę, i rodzeństwo dowodziło tem postępowaniem, że chciało sobie nadal obcem pozostać.
Miłość się nie nakazuje.
Przez okno wychodzące na podwórze, dostrzegł ks. Zaręba, iż pan Julian opuściwszy salon, natychmiast zawołał kamerdynera i wydał rozkazy do podróży. Powóz w chwilę potem przyciągnięto dla pakowania, a Chryzio ukazał się w stroju podróżnym z torebką, krzątano się już około waliz i tłumoków.
Mecenas wybiegłszy z salonu, papiery rzucił na stół w swoim pokoju i pospieszył szukać panny Justyny, z którą pilno mu było rozmówić się stanowczo. Nie znalazłszy jej w pokoju, wpadł do Podkomorzynej, która przyjęła go bardzo ceremonialnie i zimno.
Nie zastawszy i tu panny Justyny, o którą spytał w progu, niespokojny wyszedł już obejmować rządy i wydawać rozkazy, gdy pod samym dworem, niespodzianie się zetknął z Floryanem Kunaszewskim — uniknąć go nie było sposobu, gdyż witając się grzecznie, prosił o chwilkę rozmowy.
— Szukałem właśnie pana Mecenasa.
Służę mu — odparł sucho i kwaśno Kalikst.
Rywale ostro się zmierzyli oczyma.
— Czuję się w obowiązku oświadczyć panu Mecenasowi, począł rzeźko Kunaszewski — że jestem pretendentem do ręki panny Justyny Wolskiej — i sądzę, że ona mi jej nie odmówi.
— Szkoda tylko, że pan z tem przychodzisz za późno — odparł Mecenas. Powinno być panu wiadomem, że panna Justyna oddawna była i jest mi przyrzeczoną. Dała nawet słowo nieboszczce opiekunce swojej iż wyjdzie za mnie. Ja — uważam się za jej narzeczonego, i — wcale się tego tytułu zrzekać nie myślę.
Kunaszewski nie zdawał się tą kategoryczną odpowiedzią zmięszanym.
— Zwracam uwagę pana Mecenasa — rzekł, iż nieboszczyk Sędzia oświadczył głośno, iż wymagał tego, aby panna Justyna miała zupełną swobodę rozporządzania ręką swoją, nie wiążąc się przyrzeczeniem danem dla uspokojenia umierającej.
Odwołuję się w tem do świadectwa ks. Zaręby.
— Ja nie potrzebuję żadnych świadectw — przerwał gwałtownie Mecenas.
Mam słowo panny Justyny — i nie wiem o niczem więcej, wiedzieć nie chcę.
Cofnął się parę kroków pan Kalikst, jak gdyby myślał odchodzić, ale pan Floryan przystąpił bliżej, nie dając mu się oddalić.
— Sądzę, że wchodząc w słuszne żądania nieboszczyka Sędziego, rzekł szorstko, pan zechcesz zmienić postanowienie. Gwałtu zadawać się nie godzi...
— Dobrowolnie przyrzekła panna Justyna — zamruczał Mecenas gniewnie. Nie widzę racyi, abym zmieniał przekonanie. Dla czego?
— Dla tego, że pan nie zechcesz jej i siebie uczynić nieszczęśliwym — rzekł Kunaszewski.
— Nie przyjmuję nauk od nikogo — wtrącił opryskliwie Mecenas...
— Ja też tylko radę przyjacielską przynoszę — ciągnął dalej pan Floryan. Idzie o szczęście panny Justyny... Jest sierotą, nikt tu się za nią nie ujmie ja więc zmuszony jestem domagać się od pana, abyś ją uwolnił od zobowiązania...
— Pan się domaga? rozśmiał się Kalikst — a ja opieram się stanowczo. Cóż dalej?
Kunaszewski spojrzał mu w oczy.
— Nie pozostałoby więc nic — odparł rzeźko, nad rozstrzygnięcie kwestyi w najsmutniejszy sposób... Czuję się w konieczności wyzwania pana Mecenasa, nie na pojedynek dla formy, ale na bój o śmierć lub życie!
Ostatnie słowa wyrzekł bardzo gwałtownie.
— Tak — dodał poruszony — jeden z nas polegnie — ale gwałt się nie stanie...
— Czy pan sądzisz, że ja się tego ulęknę? po małej chwili namysłu głosem zniżonym i niezbyt śmiało, odezwał się Mecenas...
Kunaszewski się skłonił.
— Nie pozostaje więc — dodał — nic nad umówienie się o czas i o warunki... Czemprędzej, tem lepiej. Dziś jeszcze postaram się o sekundantów.
Mecenas stał przybity, gniewny, zburzony — nie wiedząc jeszcze, co ma odpowiedzieć. — Floryan już miał odchodzić, gdy po namyśle odezwał się.
— Nie odmawiam satysfakcyi, jeżeli będzie potrzebną — nie odmawiam, ale przynajmniej się wprzód z panną Justyną rozmówić muszę...
Kunaszewski powtórzył ukłon.
— Będę czekał na rozkazy, rzekł, odchodząc.
Mecenasowi w głowie się kręciło... do wyzwania nie przywięzywał wagi, ale zły był wściekle.
Zawrócił się natychmiast do Podkomorzynej, którą znalazł siedzącą w krześle z koronką w ręku.
— Tego jeszcze brakło — począł od progu, Kunaszewski po szalonemu wyzywa mnie na rękę, domagając się, abym panny Justyny nie zmuszał... Ja ją przecież siłą brać nie myślałem...
Potrzebuję widzieć się z nią natychmiast i rozmówić. Proszę po nią posłać. — Raz to skończyć potrzeba...
Głos mu drżał, padł na krzesło u drzwi i pot z czoła mrucząc ocierał.
Po chwili blada, niepewnym krokiem wsunęła się Justyna i stanęła na progu. Kalikst zobaczywszy ją, powstał szybko...
— Nie mogę dłużej pozostać w tej niepewności — odezwał się zmienionym głosem... Dałaś pani uroczyste słowo nieboszczce matce mojej, że wyjdziesz za mnie... Dotrzymasz go czy nie? Proszę mówić otwarcie!
— Jeżeli pan wymagać będziesz, abym była posłuszną — rzekła Justyna cicho... — muszę.. muszę...
— Z musu tylko! przerwał Kalikst.
Nie było odpowiedzi. Upłynęła długa chwila, sierocie oczy zaszły łzami.
— Nie czuję się zdolną zapewnić panu szczęścia — rzekła na ostatek...
Mam dla pana Kaliksta szacunek, wdzięczność, ale się obawiam.
Nie dokończyła — bo jej łkanie przerwało.
Mecenas mruczeć począł, rzucając się gniewnie po pokoju.
— Jeżeli tak, rzekł, wybuchając — jeżeli pani tylko z musu masz wyjść za mnie, — ja oczywiście prawa mojego do jej ręki wyrzec się też jestem zmuszony.
— Ale, pozwól sobie pani powiedzieć — (uniósł się nierozważnie pan Kalikst), że rodzicom moim, matce, co ją wychowała, ojcu, który ją wyposażył — nie taka się od niej należała wdzięczność..
Justyna zakryła sobie oczy i głosem pełnym łez krzyknęła.
— Dziękuję panu za uwolnienie mnie — ale zarazem oświadczam, że wyposażenia nie przyjmuję — grosza nie wezmę! Nie — nie!
To mówiąc ręką drżącą zaczęła szukać klamki, otworzyła drzwi i wybiegła szlochając.
Mecenas stał zmięszany.
— Pozwól sobie powiedzieć, panie Mecenasie — odezwała się, podnosząc zwolna z krzesła Podkomorzyna — że choćby przez zemstę nad biedną sierotą, rzucić jej tak w oczy dobrodziejstwem, jak kamieniem... nie godziło się! nie godziło...
Oburzona tylko, co nie dodała więcej jeszcze Podkomorzyną — ale zagryzła usta i padła na krzesło, odwracając się od pana Kaliksta. — Ten stał w pośrodku pokoju — trzęsąc się z gniewu przeciw wszystkim, nie wyjmując siebie...
Nie odpowiadając nic, gwałtownie rzucił się ku drugim drzwiom i wybiegł do salonu, w którym samego jednego zastał ks. Zarębę.
Ten trzymał przed sobą brewiarz otwarty i modlił się.
Około oficyn pakowali się na wszelki wypadek Kunaszewscy, gdyż Floryan chciał, choćby do karczmy się wynieść, aby tu dłużej nie pozostać, w pokoiku swoim na łóżku leżąc, płakała Justysia, Podkomorzyna dzwoniła prosząc, aby do niej wezwano ks. Zarębę. Ale tego nie puszczał Mecenas.
— We własnym domu, wyzwany zostałem na pojedynek przez tego przybłędę, młokosa — wołał przerywanym głosem. Chciał mnie zmusić do zrzeczenia się ręki Justyny... — ja nie dla niego, ale dla siebie — słowo jej zwracam.
Z Panem Bogiem!
Ofiarowałem rękę moją sierocie, śmiało to mogę nazwać dobrodziejstwem... nie chce jej... Z Panem Bogiem! Z Panem Bogiem!
Powtarzał jeszcze bezmyślnie — z Panem Bogiem, gdy we drzwiach ukazała się tragiczna postać Podkomorzynej.
— Ks. Zaręba? spytała poruszona.
— Jestem tu — rzekł, zbliżając się ku niej proboszcz.
— Moja kochana Justyna — odezwała się staruszka, zobowiązała mnie, abym w jej imieniu oświadczyła wam, jako egzekutorowi testamentu, że zapisu, który jej nieboszczyk uczynił, nie przyjmuje.
Pan Mecenas go jej wyrzucał, dowodząc niewdzięczności — dodała Podkomorzyną... gdyby z głodu miała umrzeć, ofiary tej przyjąć się jej teraz nie godzi. Zna swą godność — ma słuszność.
Ks. Zaręba ostro spojrzał na Mecenasa, który oczy spuścił... Staruszka sparta o uszak drzwi, stała drżąca ze wzruszenia.
— I Justyna i ja — i ja — dorzuciła, zmuszone będziemy Wólkę opuścić. Ja też ciężarem być nie chcę... Mogłaby i mnie kiedy spotkać podobna wymówka. Dobrodziejstw, zwłaszcza cudzych, się nie wypomina!
Kalikst chciał się zbliżyć do Podkomorzynej — ale ta spiesznie zawróciła się i wyszła.
— Niema co mówić — odezwał się z goryczą ks. Zaręba — rozpoczynasz gospodarstwo na Wólce w dobry sposób Kalikście...
— Cóżem ja tu zawinił? zawołał Mecenas. Justynie słowo jej zwróciłem, a Podkomorzyna wzięła do serca, co się wcale do niej nie stosowało... Nikogo przecie nie wypędzam i domu nie wymawiam.
Pochwycił się za głowę.
— Proszę wuja — bądź łaskaw uspokoić Podkomorzynę — zapewnić pannę Justynę... — ja już nie wiem sam, co mam czynić i mówić.
Zdaję to na pośrednictwo wasze...
W dodatku jeszcze z Kunaszewskim się rozprawić trzeba.
Ulitował się nad nim ks. Zaręba, i poważnie a chłodno zapewnił, że będzie się starał złagodzić podrażnienie i porozumienie się lepsze wyjednać. To mówiąc, wyszedł z pokoju...
Z najgorętszą chęcią złagodzenia rozdrażnionych przez Mecenasa, ks. Zaręba znalazł naprzód opór stanowczy ze strony ociemniałej Podkomorzynej, — która brała stronę sieroty... a razem obawiała się o siebie.
— Jeżeli pan Kalikst temu dziecku, które domowi rodziców jego służyło przez lat tyle i odsłużyło pewnie za to, co dla niego uczyniono — podarek, jaki Sędzia jej zostawił, wyrzuca — czegóż ja się mam spodziewać, która byłam i jestem tylko ciężarem?
Wolę się wynieść do klasztoru, do miasteczka, do karczmy, cierpieć głód, ale na upokorzenie takie narażać się nie mogę. Zresztą Justyna się musi gdzie schronić, nim wyjdzie za mąż, a ja nie mogę jej porzucić samę.
Po długich a długich rozprawach, przekonywaniach, prośbach, zaklęciach, udało się w końcu proboszczowi wmówić w Podkomorzynę, że Mecenas w Wólce mieszkać nie będzie, i że z nim żadnych mieć stosunków nie potrzebuje, — osobny dla siebie dworek zająć może... Uprosił ją, aby dla pamięci starych swych przyjaciół nie zrywała nagle z ich rodziną, i nie potępiała Kaliksta.
Pod warunkiem więc wyniesienia się ze dworu, staruszka zgodziła się na pobyt w Wólce aż do rozpatrzenia się w stosunkach.
Floryana łatwo było uspokoić oświadczeniem, że Mecenas się zrzekł ręki Justyny, ale co do zapisu Sędziego, Kunaszewski też stałe i mocne objawił postanowienie, iż go nie przyjmie. Błagał ks. Zarębę o jak najprędszy ślub, gdyż potrzebował tylko pojechać po papiery, zresztą wszystko było w gotowości, i dom na przyjęcie młodej pani — stał otworem, a dziadunio miał się zająć tem, co jeszcze było do zrobienia.
Wieczorem dnia tego nikogo już w Wólce nie było, oprócz w kątku, który zajmowała Podkomorzyna z Justysią — obie w żałobie, we łzach, milczące i smutne.
Mecenas już był na drodze do Warszawy, dokąd go powoływały interesa biura, bo te musiał komuś powierzyć, nimby się zajął urządzeniem na nowej posiadłości — Bronisław poprzedził go o kilka godzin, bo nie miał już tu co robić, a i jemu spieszno było do domu.
Julian przespał całą drogę do Chrzanowa.
Nazajutrz ks. Zaręba po namyśle pisał list do biskupa, proszący o przemieszczenie na inne probostwo, tak tu smutne wspomnienia serce mu ściskały, a nikomu się nie czuł potrzebnym.
Wszystkie węzły wiążące jeszcze rodzinę, pękły w jednej chwili — rozprzęgły się — zapomniane zostały, nikt z nich nie czuł się do żadnej wspólności z braćmi, z siostrą. Bronisław chmurny, powróciwszy do domu, usiłował w żonę i w siebie wmówić, że tak było lepiej, bo człowiek był zupełnie swobodnym, na nic, i na nikogo nie potrzebując się oglądać.
Julian obudziwszy się po długim śnie przed gankiem w Chrzanowie, oświadczył żonie, że teraz dopiero wyzwolony jest z pod kontroli i kurateli ojca i braci, które mu ciężyły nieznośnie.
Wyrzekł to bluźnierstwo głośno, chociaż, w duszy czuł, że teraz będzie bezbronnym, pastwą żony i jej sługą, a ta niewola straszniejszą była, niż czuła troskliwość i opieka ojcowska.
Z początku chcąc się okazać energicznym i samoistnym, pan Julian się tak zaplątał w interesach, przerachował, obciążył, zadłużył, iż była chwila, w której z rozpaczy tajemnie się zwrócił o pomoc i ratunek do Mecenasa, ale pan Kalikst śmiechem homerycznym list powitawszy, odpisał nań z nielitościwem szyderstwem. Musiał więc pokornie zdać się na łaskę żony, powtórzyła się separacya funduszów i wygnanie do Płoski.
Nowo nabyty majątek padł ofiarą. Sprzedać go musiano ze stratą.
Od zgonu Sędziego fatalizm jakiś zdawał się ścigać Szelawskich. Wkrótce i Radca zmuszony został zbyć swe piękne domy dokończone i rozpoczęte, a żyć z dochodów kamienic na powiślu, które do żony należały.
Chcąc się całkiem poświęcić interesom, podał się do emerytury, ale w spekulacyach tak mu się teraz nie wiodło, że gdyby nie żona, która swoich funduszów dotknąć nie dawała i broniła ich jak lwica, straciłby był wszystko i zrujnował się doszczętnie. To niepowodzenie wprawiło Radcę w humor okropny, który starał się zalać czemś, aby zapomnieć licha, i nabrał nałogu przesiadywania po restauracyach, w których znaczną część dnia na narzekaniach przepędzał.
Żona patrzała na niego z pogardą...
Mecenasowi w początku świetnie się zdawało powodzić. — Chcąc pokazać, że gdy tylko zechce, łatwo mu się będzie ożenić, nawet żałoby po ojcu nie donosiwszy, pan Kalikst poślubił córkę blizkiego Wólki sąsiada, pannę Kornelię Zubrzycką, panieneczkę cichą, skromną, z oczkami spuszczonemi, którą spodziewał się kierować, jak sam zechce.
W pół roku jednak siedział już tak fundamentalnie w pantofelku swojej pani, iż się nawet wydobywać z niego nie próbował.
Panna Kornelia wychowana na wsi, właśnie może dlatego spragniona życia miejskiego, nie dopuściła mężowi przenieść się do Wólki, i zamieszkała w Warszawie.
Nie sprzedano Wólki wprawdzie, ale ją puszczono dzierżawą, a w rękach posesora zmieniło się tu wszystko do niepoznania.
Porkowski przejeżdżając koło wrót, po odmówieniu Anioł Pański za duszę Szelawskich, zwykł był powtarzać.
Nec locus ubi Troja fuit.
Justyna z mężem wyjechała do Galicyi, zabierając z sobą Podkomorzynę; z nią jakaś cząstka tego ducha, który ożywiał niegdyś Wólkę, przeszła na gniazdo nowe, tu żyło wspomnienie Szelawskich i wiele z ich obyczajów się zachowało.
Ks. Zaręba o mil dwadzieścia dostał nową prebendę.
W lat kilkanaście potem żaden z Szelawskich nie mógł się pochwalić ani dostatkiem, za którym tak gonili, ani szczęściem domowem. W długach, kłopotach, na los i ludzi narzekali.
Najniżej, najsmutniej może upadł Radca, posiwiały przed czasem, przygarbiony, drżący, a pod wieczór nadto ożywiony sztucznie...
Znalazł się on raz potem, niby przypadkowo na nowem probostwie u ks. Zaręby.
Wuj nie mógł go poznać z początku, tak się wydawał straszliwie złamany, nagle zwiędły i przybity, — gdy na księdzu lata ubiegłe prawie żadnego nie pozostawiły śladu, tak się trzymał zdrowo i krzepko.
Wpatrzywszy się dopiero w przybyłego, nagle wybuchnął ks. Zaręba.
— Na Boga! To Bronisław!
— A tak! tak, kochany wuju! ja to jestem... ale quantum mutatus ab illo.
I uśmiechnął się boleśnie...
— Chorowałem, dodał cicho głosem ochrypłym.
Ks. Zaręba mało teraz wiedział o Szelawskich, bo oni się do niego nie zgłaszali, wiedząc, że po nim nic się spodziewać nie mogli.
Po przywitaniu, śniadaniu, — zaczęła się rozmowa, rozpytywania o rodzinę, dzieci, żonę. Radca nie taił tego, że ze śmiercią ojca, jak nożem uciął, wszystkim im zaczęło się wieść źle... On — przyznał się, że był bez mała czego zrujnowany.
Dodał tylko spuszczając oczy i sobie z tego czyniąc zasługę, że żony majątek pozostał nietknięty.
— Mecenas, rzekł w końcu wzdychając, wiedział doskonale o mojem położeniu, mógłby był mnie uratować, ale i Julianowi i mnie dał paść, nie chcąc ani palcem kiwnąć. Teraz Pan Bóg go skarał, nadszarpnął i on majątku dobrze, bo żona kosztuje dużo i kaprysi. — Cienko śpiewać zaczyna...
— Julian także źle w interesach? zapytał ks. Zaręba.
— Siedzi na swojej Płosce i zabawia się czytaniem starych francuskich romansów — odparł Radca — żona panuje na Chrzanowie... a vice-gospodarzem Chryzio... Mówią, że Julian astmę ma czy suchoty, i niedługo pociągnie.
— A o Sabinie nie wiecie?
Radca odpowiedział po namyśle.
— Niewiele wiem o Słupskich, słyszałem tylko, że ją mąż zaniedbuje... a sam majątek za granicą traci...
Dwie ciche łzy potoczyły się księdzu po twarzy.
— Każdy sobie! każdy sobie! szepnął cicho... Palec Boży...

Magdeburg, 6 Lipca 1884 r.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.