Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom drugi/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom drugi

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zmiana, jaka zaszła w humorze i usposobieniu starego Szelawskiego, po odjeździe Kaliksta stała się widoczniejszą jeszcze...
Miał mu za złe i nie mógł przebaczyć tego, że chciał go Justyny pozbawić bez względu na to, jak mu była potrzebną.
— Mógłby poczekać, aż mnie pochowają, mówił w duchu — długo to przecież nie potrwa...
Dziwna rzecz, Szelawski teraz ze wszystkich swych dzieci również był niekontent, — bolał nad tem, że chwilę zaledwie wytrwawszy w zgodzie i porozumieniu, już znowu waśnić się rozpoczynali — i zupełnie rozprzęgli.
Żale swe i boleść codzień prawie powtarzał przed siostrzeńcem, który starego jak najczęściej nawiedzał.
— Niema już u nas rodziny, niema kochającego się rodzeństwa, mówił — egoizm rozbił społeczeństwo na jednostki bezbronne, które siły, jaką im dawało połączenie solidarne — wyrzekło się i idzie na zgubę. Gdy nie stanie rodziny — rozłoży się wszystko — przepadniemy. Ale cóż poradzić na to?
Widziałeś kochany ojcze, jak ja i nieboszczka wychowywaliśmy dzieci, ucząc je, aby się miłowały, trzymały razem, były sobie pomocą i podporą. Wszystko się to na nic nie zdało. Patrz co się z nich zrobiło? Ten do sasa, ten do lasa, każdy sobie...
Przez jedną króciuchną chwilę łudziłem się lepszem, gdy w chwili nieszczęścia, jakie spotkało Juliana, wszyscy przy nim stanęli, ale to była krótka chwila tylko, był to może ostatni wysiłek...
Póki jeszcze ja jako głowa familii trzymam się i — ich z sobą wiążę, póty jakkolwiek oni też czują się połączeni przezemnie... Nie stanie mnie — jutro się wszystko rozpadnie...
Julian już dziś wziął rozbrat z nimi, jutro może Bronisław z Kalikstem się poróżnić...
O Sabinie mówić niema co — idzie za mężem, a mąż stara się ją od nas wszystkich trzymać, jak najdalej. Stała się nam obcą!
Tam, gdzie rodzina straciła siłę jednoczącą — zkąd się ma wziąć ta, coby łączyła i skupiała całą społeczność? Interes będzie prowadził każdego w swoją stronę, a o godności, o powadze, o poszanowaniu tradycyi, o ofiarności mowy być nie może. Na czem je oprzeć, gdy miłości nie stanie.
Po całych tak dniach bolał stary Szelawski, — a ks. Zaręba usiłując go pocieszyć, niewiele mógł znaleźć oznak i symptomów, któreby coś lepszego zwiastowały.
Jakby na potwierdzenie złych przeczuć i przewidywania starego Szelawskiego — pomiędzy Bronisławem a Mecenasem w istocie przyszło niespodzianie do nowego nieporozumienia.
Mówiliśmy już o tem, iż Radca był w kłopotach pieniężnych, i zapowiedział bratu, że pomocy jego potrzebować może, na co milczeniem dwuznacznem odpowiedział pan Kalikst.
Radca poniósłszy straty na giełdzie, do których się nie przyznawał, coraz więcej się niecierpliwiąc, usiłując je powetować, brnął dalej a dalej. Starał się przed ludźmi ukryć istotne swe położenie — i wkrótce potem zwrócił się do Kaliksta o pożyczkę.
Mecenas czy w istocie jej mu ułatwić nie mógł, czy nie chciał, odpowiedział, że interesa własne nie pozwalają mu przyjść w pomoc.
Bronisław dowodził, że miał przyrzeczenie, — Mecenas przeczył. Od słowa do słowa posprzeczali się.
— Będę zmuszony w takim razie, rzekł Radca, na Juliana nastawać o zwrot pożyczki, choćby i do procesu przyjść miało...
— Mnie Julian winien także — odparł Mecenas, ale dopóki ojciec żyje — ja będę milczał..
— Rób dla siebie jak chcesz, dodał Radca, chociaż nie idąc razem ze mną, mnie na sztych wystawiasz... ale przecież sprawę moją z Julianem podejmiesz?
— Nie — rzekł Kalikst — nie mogę.
Weź sobie kogo innego do niej.
— To znaczy wprost potępienie mojego postępowania...
— Niekoniecznie, ale różnicę zdań — rzekł Kalikst. Ja czekam, ty nie chcesz, czy nie możesz — zatem...
— Zatem ze mną zrywasz? podchwycił Radca.
— Bynajmniej, ale w tem razem iść nie mogę.
— Tak! rozumiem — zawołał Bronisław — tobie wszystko jedno, choćbym ja zginął... zyskujesz tym sposobem ojca, który mi za złe weźmie wystąpienie przeciwko Julianowi, gdy wystąpię sam.
Mecenas się oburzył, sprzeczka coraz gwałtowniejszy przybrała charakter, Radca porwał za kapelusz, stuknął drzwiami i wyszedł.
Zerwali z sobą stosunki zupełnie, a w kilka dni potem, czy aby postawić na swojem, czy istotnie zmuszony Bronisław rozpoczął proces formalny przeciwko Julianowi, używszy innego prawnika do niego...
Wiadomość o tem doszła do Wólki i do rozpaczy niemal przyprowadziła starego Szelawskiego, który list z gwałtownemi wymówkami wyprawił do Bronisława... Odpowiedź Radcy nie naprawiła nic, a rozdrażnienie powiększyła...
Stary Szelawski ustawicznie teraz narzekając na dzieci, — całą swą czułość i potrzebę kochania, przywiązania się do kogoś, zlał na Justysię. Usiłował jej dać dowód jakiś tego, że i nieboszczka i on ją jakby za własne dziecko uważali. — Wiedział stary, że żona nie śmiała ze swojego majątku wyposażyć sieroty i wziął to do serca...
Testament jego był oddawna zrobiony, a o wychowance w nim także wzmianki żadnej nie było. Po naradzie z ks. Zarębą Sędzia postanowił nagle, kodycyl dołączyć do ostatniej swojej woli, sprowadził notaryusza i — nic nie mówiąc o tem Justynie, — zapisał jej sto tysięcy złotych.
— Mam zupełne prawo dorobkowym groszem rozporządzić — mówił do siostrzeńca. Ona była dla nas obojga dzieckiem, podporą, gdy nam własnych dzieci nie stało... nie chcę pozostać niewdzięcznym.
Jeżeli wyjdzie za Kaliksta — to familia nie straci, a nie — to niechże jej obcy nie wymawia, iż ją wziął bez grosza...
Stary raz to postanowiwszy, spieszył, naglił, jakby się obawiał przeszkody jakiejś, i nie miał spokoju, aż kodycyl wedle wszelkich prawnych form nie wykonał...
Jeden ks. Zaręba wiedział o nim.
Wkrótce potem nadszedł list Kunaszewskiego z przypiskiem archiwisty. Zląkł się czytając z początku stary Szelawski, aby ten stryj mu nie chciał zabrać Justyny, ale uważne odczytanie listów przekonało go, że się tego wcale obawiać nie potrzebował, i że Justynie oprócz tej pociechy, iż na świecie miała kogoś pokrewnego, nic się więcej nie obiecywało z owego wielkiego odkrycia...
Ochłonąwszy po pierwszem wrażeniu, Sędzia posłał po Justynę — uścisnął ją ze łzami — i dał jej odebrane pisma do przeczytania.
Na dziewczęciu uczyniły one nadzwyczajne wrażenie. Serce jej się poruszyło — chciała bodaj lecieć paść do nóg temu nieznanemu stryjowi... dopiero gdy raz i drugi z Podkomorzyną razem odczytała stryja przypisek — musiała ostygnąć — tak z niego sobie mało obiecywać było można...
Doznała przykrego zawodu i spłakała się po cichu... Miała wprawdzie rodzinę — ale ten jedyny człowiek, który ją reprezentował, nic nie mógł i nie chciał dla niej uczynić, nie spieszył nawet poznać ją, zobaczyć...
Niemniej jednak wdzięczną była Kunaszewskiemu, który dał dowód prawdziwego przywiązania i troskliwości o nią — wyszukując po latach tylu rodzinę sierocie...
Przez kilka dni zajmowano się tem w Wólce mocno, mówiono wiele... w końcu ostygli wszyscy... Stryj archiwista naglony przez pana Floryana, aby z nim razem pojechał do Wólki, zwłóczył i ociągał się.
Od lat podobno dwudziestu kilku nie wyjeżdżał on nigdy z miasta, nawet za rogatki — podróż dla niego była czemś tak strasznem i skomplikowanem, wybór w nią tak trudnym, iż skłonić go do niej, stało się dla pana Floryana prawie niemożliwem.
Dokuczał pomimo to i nie zrzekał się zamiaru namówienia Wolskiego... któremu wszelkie wydatki sam obiecywał załatwić tak, że nawet co do ubioru brakło, gotów był dostarczyć. Archiwista gniewał się, śmiał się czasem, niekiedy się obrażał, że go za skąpca lub nędzarza miano, w ostatku jednak oferty pana Floryana gotów był przyjąć.
Ale stary pan Krzysztof Leliwa-Wolski nie był bardzo zdrów, do powietrza nie nawykły, wiosna była opóźniona i zimna — odkładano tak, że Maj przeszedł cały, a pan Floryan uczepił się ostatniego środka — postanowił na św. Jan do Wólki pochwycić starego. — Raz się do tego dnia zobowiązawszy, nie mógł już cofnąć.
Niestety, ten niegdyś świetny, pamiętny wesołemi obchody św. Jan, w tym roku wcale się nie obiecywał być tym, jaki pamiętano za życia pani Sędzinej.
Synowie namyślali się nad tem, który z nich miał przybyć, aby się z drugim nie spotkać. Julian ani myślał jechać. Z żoną nie mógł, a bez żony — nie chciał, bo starcie się z Mecenasem i Bronisławem, było nieuchronne, a i ojcu trudno się było tłumaczyć. Postanowił wymawiać się chorobą. Chwilowo dla pozyskania łaski dziada myślano wysłać Chryzia z panem Des Jardins, ale Julian i od tego odstąpił. List z powinszowaniem miał zastąpić...
Mecenas bądź cobądź — jechał, bo ten się z nikim zetrzeć nie obawiał... — ledwie nie był rad przyspieszyć starcie — nie lubił dwuznacznych położeń.
Bronisław się wahał. Zatruć staremu ojcu dzień jego sporem i waśnią — nie godziło się, a z Kalikstem byli teraz tak, iż nie mówili do siebie — a gdy byli zmuszeni, to się kłócili tylko.
Z drugiej strony z nieobecności Bronisława mógł i musiał Mecenas korzystać — oczyścić mu plac, zostawić wolne pole nie walcząc — było uznać się zwyciężonym. Kto wie, co na starym ojcu mógł wymódz syn najmłodszy w niebytności starszych?
Wahał się tak do ostatniej godziny pan Radca, iż w wigilią postanowionego dnia sam jeszcze nie wiedział, czy wyśle list, czy wyruszy osobiście. Żona, która umiała nim kierować niepostrzeżenie, na ten raz niepewną była, co lepiej, i — nie chciała wywierać żadnego wpływu.
Zrobiła tylko uwagę tę, że Mecenas z faworytą obojga starych się żeni, ojca sobie pozyszcze, opanuje i może po nim wszystko zagarnąć...
Przyszło jej na myśl francuzkie przysłowie — Les absents ont tort, i kilka razy je powtórzyła od niechcenia. Mecenas był nadto dobrze wychowanym człowiekiem, aby przy obcych dopuścił się awantury — a w kącie choćby się powaśnili i starli — nicby znowu tak nadzwyczajnego nie było... ani bezprzykładnego.
Bronisław więc — jak się okazało, jechać musiał, chociaż tak skwaszony, niechętny, zły, chmurny, iż żona musiała go przestrzedz, aby przed Wólką starał się twarz rozpogodzić, bo się skompromituje.
Stary Kunaszewski wprost z Galicyi przez Drużkopol miał przybyć do swego przyjaciela, a młody tegoż dnia z Warszawy przywieść archiwistę stryja Leliwę-Wolskiego.
Gdyby pan Floryan obowiązanym był wysługiwać za żonę, — zarobiłby na nią tą jedną podróżą ze starym mólem, który był istotą najnudniejszą, jaką sobie wyobrazić można w ciągu drogi. — Nie miał nawyknienia, praktyki, znajomości najpierwszych warunków, nie umiał się do nich zastosować, dziwiło go wszystko, oburzało, wdawał się w nieskończone rozprawy i spory na pocztach, w rozmowy z arędarzami i wieśniakami, wyglądał jakby spadł z księżyca.
Pan Floryan i śmiał się i ziewał i niecierpliwił, ale dla miłości Justysi znosił najutrapieńszego ze stryjów.
Stary Sędzia dla przybywających gości pragnął twarz rozjaśnić i okazać im radość, ale ostatniemi czasy tak posmutniał, zgorzkniał, że na sobie wesela niepodobna mu wymódz było.
Nie wiedział, kto przybędzie, a ci, których się spodziewał, nie przywozili mu pociechy. Z bijącem sercem oczekiwała na obiecanego stryja panna Justyna, równie jak na Floryana, ale cóż potem? Mecenas miał zatruć wszystko — przybyciem swojem.
Jedyną obroną przeciwko niemu było po cichu uczynione przyrzeczenie starego Sędziego. — Dopóki ja żyję, nie puszczę cię ztąd, a przeciwko woli twej nikt cię nie weźmie... bądź spokojną.
Floryan jechał, mężne mając postanowienie, jeżeliby do ostateczności przyszło — wyzwać Mecenasa.
Znał słabą stronę takiego wybryku, ale mówił po cichu. — Tonący brzytwy się chwyta.
Trafiło się, iż wieczorem w wigilią pierwsi się zjawili. Pan Floryan i stary archiwista we fraku vicemundurowym, w butach ogromnych, bo mu nogi brzękły, łosiowych rękawiczkach, sztywny, śmieszny, i nawet wśród niewymagających wieśniaków, wyglądający karykaturalnie.
Perora, którą powitał Sędziego, komplement, i nauka moralna dana na wstępie synowicy rozpłakanej dały poznać człowieka, więcej z papierami obytego, niż z ludźmi i światem.
Justyna nic z niego oprócz ogólników dydaktycznych wydobyć nie mogła o ojcu, o matce, o rodzinie, których pan Krzysztof nie lubił, więc ich też chwalić nie mógł, a narzekać przed córką nie chciał.
Wieczorem, gdy ich na uboczu we dwoje pozostawiono, nie omieszkał stary archiwista przestrzedz, żeby wcale na niego nie rachowała, bo był ubogi, żył w pocie czoła, i t. p.
Z cicha i ostrożnie polecał jej Mecenasa, jako statecznego męża, który losem się jej chciał zająć, a sama wdzięczność powinna była skłonić, aby się nie wahała wyjść za niego.
Floryana, chociaż on go wyszukał i przywiózł, nie zalecał wcale..
Przekonał się w czasie podróży, jak powiadał, że był wiatrem podszyty...
Gdy potem Bronisław się zjawił... a nakoniec Mecenas, ożywiło się nieco i Sędzia nawet rozjaśnił czoło... Dwaj bracia z sobą tak byli, że widocznie spotkania rozmowy, i sprzeczki unikali. O Julianie, o Sabinie, nikt ani wspomniał. — Rozmowa toczyła się o rzeczach obojętnych... Pan Leliwa-Wolski dawał się bawić staremu Kunaszewskiemu...
Ponieważ Szelawski się cofnął z porady Frycza wcześniej do swego pokoju, rozebrał i położył dla wypoczęcia, — przyjmował u siebie gości po jednemu...
Z kolei przysiadali się na gawędkę synowie, ks. Zaręba, doktór, Floryan, komornik. Reszta gości z Podkomorzyną i panną Justyną zabawiała się w salonie.
Mecenas nadzwyczaj obcesowo i napastliwie oblegał pannę Justynę, która strwożona i zmięszana, nie wiedziała, jak się od niego uwolnić. Szło mu o to, aby go wszyscy widzieli w roli narzeczonego.
Floryan naówczas chodził po kątach pięści zaciskając, jakby miał ochotę zgnieść napastnika na gorżkie jabłko...
Nie uszła baczności Bronisława i Mecenasa gorycz i chłód, z jakim ojciec ich przyjmował, nie szczędząc nawet ostrych wymówek... Bronisław kwasił się tem, że mu o kodycylu dla panny Justyny doniesiono... Słowem nie było tu nikogo z twarzą zupełnie rozjaśnioną i spokojną. Szczęściem jedyny obcy świadek archiwista, nie był w możności ocenienia tego stanu umysłów i usposobień — nie rozumiał nic... — a zresztą było mu obojętnem wszystko...
Obyczaje domowe z wielu względów wydawały mu się dziwaczne, i najprędzej jak tylko mógł wyprosił się do swojego pokoju gościnnego, aby przywdziać berlacze i stary szlafrok...
Sędzia, że długo zasnąć nie mógł, więc przytrzymywał u siebie to jednego, to drugiego, rozpytując a kończąc jednostajnie narzekaniem i wymówkami.
Listy Juliusza i Sabiny rzucone na stole — ani słowa z ust jego nie dobyły...
— Ojciec jest dziwnie zmieniony — odezwał się, biorąc na stronę ks. Zarębę Bronisław... jestem niemal przestraszony...
Nie mówię o jego zdrowiu, — chociaż i ono mi się nie najlepszem wydaje, ale co za rozdrażnienie, — on, zwykle taki pobłażający, tak dla nas wylany. — Znalazłem go zniechęconym, wszystko widzącym czarno, narzekającym na ludzi — no — i z nas zdaje mi się wcale kontent nie jest.
Cóżeśmy przewinili?
Spojrzał w oczy wujowi.
— Uderzcie się w piersi — odparł powoli proboszcz... Jeżeliście nie przewinili wprost przeciwko niemu, całe postępowanie wasze, stosunki jako rodzeństwa tak się smutnie pogorszyły, że stary bez trwogi w przyszłość spojrzeć nie może...
Sto razy mi to powtórzył. — Szelawscy! Szelawscy! póty rodziny, póki mnie, — jutro panowie Julian, Bronisław, Kalikst i Sabina, rozejdą się podrapawszy przy testamencie każdy w swoją stronę... i gniazdo zostanie puste...
— Ale ja temu nie winienem! przerwał Radca
— Ty jeden nie — rzekł Zaręba — ale i ty nie jesteś bez winy. Do zgody nie przyczyniłeś się... — a niedawno poróżniłeś się z Mecenasem.
— Wina Kaliksta...
— Kalikst utrzymuje, że twoja...
— A głównie wszystkiego przyczyną Julian — dodał Radca...
— To pewna, że żaden z was nie stara się temu stanowi rzeczy zaradzić, a każdy z was myśli o sobie tylko — rzekł ks. Zaręba.
Nie dziwujecie się, że ojciec w innych pojęciach obowiązków familijnych wychowany — cierpi na tem.
— Gdyby to było w mojej mocy — dodał Bronisław, proszę mi wierzyć, że dla osłodzenia ojcu dni jego starości uczyniłbym — ofiarę z siebie — ale... cóż ja mogę?
— Trzeba, aby ojciec dał surowe napomnienie Julianowi — a i Mecenasowi by nie zaszkodziło...
Ks. Zaręba się uśmiechnął.
Następnego dnia niebo się nieco rozjaśniło. Zjechało się licznie sąsiedztwo, Sędziemu przypomniały dawne czasy, poruszyło mu się serce. Pomiędzy gośćmi stary Regent Busiatowski, który około akt i archiwów wiele w życiu chodził, raz się poznawszy z panem Wolskim, został wiernym jego towarzyszem i podjął się przy nim zastępować gospodarza. Dwa stare móle doskonale się z sobą zgadzały...
Panna Justyna z Podkomorzyną wyręczały też w wielu rzeczach Sędziego, który miał tę pociechę, że wszystko wypadło po staremu, że na niczem nie zbywało, porządek był wzorowy, a humory i usposobienie serdeczne. Szelawski trochę o swych troskach zapomniał.
Mecenasowi dnia tego mniej się powodziło, bo go odrywano od panny, a Floryan zuchwale go przy niej ciągle zastępował.
Justysia wyglądała tak zachwycająco piękną, pomimo, że twarzyczka miała wyraz smutku i cierpienia, iż jednym głosem uznawali ją wszyscy najpiękniejszą na całą prowincyą...
Nie potrzebowała tego wdzięku młodości podnosić żadnym strojem.
Zmuszona na ten dzień zrzucić żałobę, w blado niebieskawej sukience bez żadnych przyborów wymyślnych, miała coś tak powietrznego, idealnego w sobie, jakby jej tylko skrzydeł brakło — do ulecenia w powietrze...
Stryj Leliwa-Wolski, chociaż się tem powinien był cieszyć, zdawał się nawet nie widzieć nic i ledwie na nią kiedy rzucił okiem...
Powiedział tylko poufnie staremu Kunaszewskiemu, że mu matkę swą przypominała — co zdawało się nieosobliwą do serca jego rekomandacyą — bo powiedziawszy to skrzywił się. Ożenieniu brata przypisywał wszystkie jego niepowodzenia i koniec smutny.
Pod koniec dnia Szelawski nawet weselszym był i ożywionym.... a dla obu synów czulszym nieco...
W ciągu obiadu, gdy Justysia się pilno krzątała, biegała i gospodarowała, ciągle na nią wskazywał i powtarzał.
— To skarb jest... ta nieoszacowana moja gosposia!
Bronisław i Kalikst zarówno zamierzali z ojcem na osobności mówić — o własnych i ogólnych interesach — tak, ażeby mieć ostatnie słowo... Szło o to, kto tu kogo przesiedzi... nie okazując po sobie, iż to czyni z umysłu. Pan Floryan chętnie by był także dłużej tu pozostał dla Justysi, ale miał na barkach nieznośnego stryja, którego swoim kosztem zobowiązał się do Warszawy odwieść, a puścić go o własnych siłach nie było można, bo w podróży potrzebował niańki, i raz ze starych kolei życia wyrzucony, rady sobie z niczem dać nie umiał. Musiał się więc wyrzec tej myśli, i chciał sobie krótki pobyt wynagrodzić drugim nawrotem.
Gdy się sąsiedzi porozjeżdżali wieczorem i nikt oprócz Kunaszewskich i doktora Frycza nie pozostał, Szelawskiego zmuszono pójść spocząć, ale położywszy się w łóżko, nie przestawał niespokojnie ciągle powoływać kogoś do siebie i wznawiać rozmowę, to o Julianie, to o Sabinie, to o interesach Radcy i Mecenasa i stosunkach rodzeństwa.
Wszyscy począwszy od ks. Zaręby postrzegli, że dzień ten niezmiernie starego poruszył i niemal gorączkowo ożywił. Frycz brał go za puls razy kilka, przykładał mu rękę do czoła, zabraniał mówić wiele, chciał go poić to wodą, to proszkiem, nakłaniał do snu, — lecz starego to gniewało i niecierpliwiło.
— Dajże ty mi pokój — wołał — jam rad, że mi troszę życia wróciło, że mogę się wygadać z tem, com długo w sobie dusić musiał! Tyle mojego. Choćbyś mnie gwałtem położył i zamknął, spać nie będę...
Wszystko we mnie drga! tysiące wspomnień i myśli się rozbudziło i rozruszało...
— Ale potem będziesz Sędzia musiał opłacić to niezmiernem znużeniem, mówił Frycz — siły się wyczerpują, nie trzeba nadużywać.
Sędzia głową potrząsał.
— Nie mam już czego oszczędzać — mówił uparty. Godziny moje policzone doktorze, to co mam w sobie, radbym przekazać im (wskazywał na synów), a pamiętaj, że to pokolenie nowe, popsute, zarozumiale, które słuchać nie chce i na zgubę idzie...
Frycz nie potrafił nic wymódz na starym i z cicha szepnął ks. Zarębie.
— Stary ma gorączki trochę — nie jestem kontent — potrzeba mu spokoju...
Siostrzeniec starał się doktorowi dopomagać, ale mimo całej powolności dla niego, Szelawski opierał się i nie słuchał. Zaledwie Bronisław się oddalił, kazał wołać Mecenasa, po nim posyłał po Bronisława, wracał do tego, co im raz mówił, nacierał na nich — narzekał.
— Jakimkolwiek kosztem, mówił, powinniście przyjść do zgody i porozumienia... Zgubicie się kłócąc o rzeczy marne, miłość rodziny, to grunt... Nie stanie mnie, któż będzie głową... kto głową... Na Juliana z prawa starszeństwa spada naczelnictwo, a ten się nie zdał na nic...
Bronisław też pierwszy dał przykład gorszący procesu... Mecenas o sobie myśli — gdy tu periculum in mora, wszystko się rozleci i przepadnie.
Ks. Zaręba starał się uspokoić go tem, iż uczynił rozporządzenia, napisał ostatnią swą wolę, i mógł być pewnym, że ona święcie spełnioną zostanie.
— Tak — podchwycił stary — ale czyż ja sercami i duchem rozporządzać mogę, czy potrafię nakazać im zgodę i miłość! Chciałbym ją wlać żywem słowem... natchnąć — przekonać, że razem z sobą idąc, będą silni, a walcząc o lichotę — rozbiją się, pójdą na łup ludziom...
Odbić owcę od gromady... wilk ją porwie.
Około północy gorączka, którą Frycz już widział nadchodzącą, wzmogła się, usta zaschły, oczy nabrały blasku nienaturalnego, przyszło pragnienie, Sędzia się rzucał, a przeciw odpoczynkowi i pożegnaniu tych, co go otaczali, upierał się — nie wierząc w godzinę spóźnioną...
Doktór coraz był niespokojniejszy.
Nie mogąc nic sam wymódz na Szelawskim, posłał po Justynę, i polecił jej, aby Sędziego nakłoniła koniecznie do spoczynku i wzięcia uspokajającego napoju, który przygotował. — Stary w istocie widząc ją wchodzącą, trochę się ułożył; obiecał wkrótce pójść spać — uśmiechnął się do niej i zabrał niby w istocie do spoczynku, ale zażądał, aby — póki nie zaśnie, ktoś przy nim posiedział.
Doktór wybrał ks. Zarębę.
W godzinę potem proboszcz przyszedł rozbudzić Frycza tem, że Szelawski zdaje się — jeśli nie od rzeczy mówić, to przynajmniej nadto gorączkowo, a do snu niema najmniejszej ochoty, — rzuca się i słuchać nie chce. Frycz pobiegł natychmiast z wymówkami, ale za puls wziąwszy, bardzo się zaniepokoił.
Gorączka jakaś niewytłumaczona zmęczeniem i pobudzeniem zbytniem dnia — wzmagała się... Szelawski miał wprawdzie przytomność zupełną i mówił logicznie — ale w starym rozognienie takie było znakiem niedobrym. Lekarstwo uspokajające nie działało. Rozdrażnienie rosło. Frycz sam już siadł przy łóżku, nowy napój przyrządził, zmusił do wypicia go, wszystkich oddalił i pozostał na straży.
Sędzia zmuszony do posłuszeństwa, przeżegnał się, zmówił ostatnią modlitewkę zwykłą, zamknął oczy.
Lecz po krótkiej chwili usta mu się otwarły, począł żywo mówić, jakby sam do siebie, a Frycza nakazującego milczenie, słyszeć się nie zdawał, ani słuchać.
Jedno miał na myśli — i ciągle mu to na usta powracało, — rodzina.
— Zginą biedne robaki — rozlazłszy się — powtarzał boleściwie... ale słuchać nie chcą... ślepi są — nie widzą, co ich czeka...
Julian nie przyjechał — ale coby pomogło przybycie jego, kiedy serce ma zamknięte... Żona ta go zgubiła, oderwała od nas — osamotniła... Od naszego szlacheckiego świata odstał, panowie go nie przyjęli — marnie przepadnie.
Bronisław także poszedł drogą fałszywą... — pieniędzy, pieniędzy żądał i po kolana w błoto gotów iść po nie... Chwilę miał tylko poczciwą — a teraz...
Mecenas... choćby chciał, nie wyratuje ich... a i ten wykolejony... trzeba im było na zagonie siedzieć, na wsi — w mieście się na mieszczuchów poprzerabiali.
Przepadną Szelawscy — przepadną! Sabina za mężem pociągnęła, ale to kobieta — jej przebaczone...
Wola twoja Panie... ale smutny zamknę oczy.
Ks. Zaręba... tenby chciał przejąć po mnie posłannictwo zgody i jedności — ale czy oni jego posłuchają, gdy rodzonego ojca słuchać nie chcieli!
Frycz słuchając, odzywał się niekiedy... ale Szelawski ogłuchł — nie słyszał. Doktór schylał mu się do ucha, podnosił głos... Na chwilę zmuszony milknął stary, lecz zaledwie Frycz odstąpił — zaczynał znowu jęczeć, wzdychać i narzekać.
Dzień się już robił, a Frycz znużony drzymał — Szelawski ani na moment się nie uspokoił. Puls badając wiedział doktór, że gorączka nie ustawała... Nie było wątpliwem już dla niego, że choroba jakaś się rozwijała — a w wieku Szelawskiego każda była groźną.
Frycz w ostatku zmuszonym był z podróżnej apteczki dobyć silniejsze medykamenta, aby spróbować uśmierzyć podrażnienie, i bodaj sztucznie wywołać sen i spoczynek...
Jak zawsze w takich razach bywa, ciało się zwyciężyć dało — duch oparł i walczył. Sędzia usnął, lecz rzucał się we śnie, wyrazy z ust mu się wyrywające świadczyły, że to co wprzódy głośno wypowiadał, snuło się dalej w duszy jego marzeniem.
Nad rankiem, zostawiwszy rozbudzonego umyślnie Kunaszewskiego na straży przy łóżku, doktór Frycz poszedł do pokoju Bronisława i nie wahał się sen mu przerwać.
Przestraszony chwycił się z ciężkiego uśpienia Radca.
— Słuchaj no — panie Bronisławie, odezwał się Frycz — nie chciałbym was napróżno trwożyć — ale ojciec jest chory — obawiam się o niego. Jeżeli w ciągu dnia polepszenia nie będzie, rzecz groźna.
— Cóż począć mamy? przerwał Radca.
— Przygotować się do poddania woli Bożej — rzekł Frycz. Wiek i w ostatnich czasach doznane przykrości wyczerpały starego. Powtarzam wam — zobaczemy w ciągu dnia, jakie zajdą zmiany i symptomata się okażą. Jeżeli mu się nie polepszy, obowiązany jestem przestrzedz, możebyście posłali dać znać Julianowi.
Skrzywił się pan Radca.
— Nie wiem czy zechce i będzie mógł przyjechać — odparł zimno, a spieszyć się z tem nie widzę potrzeby, dopóki jest nadzieja...
Wątpię, żeby Kalikst odjechał, ja jestem i nie ruszę się... możemy się obejść bez Juliana.
Frycz obojętnie poruszył ramionami, i po krótkiej rozmowie odszedł.
Bronisław już nie kładnąc się napowrót, wstał, gotując się być na usługi. W domu też dnia tego raniej poruszyli się wszyscy, a Justyna wcale się spać nie kładła i co godzina chodziła do drzwi starego się dowiadywać lub szukać Frycza, który drzymał w krześle...
Floryan nie spał także, a Mecenasa obudził ruch wczesny. Służba już była przez doktora zaniepokojona — powtarzano po cichu...
— Pan chory?
W Wólce choroba Szelawskiego znaczyła tożsamo — co obawa o byt jej, o istnienie tego domu, w którym on był już jeden. Ze śmiercią starego kończyło się tu wszystko...
Pan Floryan byłby się krokiem nie ruszył ztąd teraz, czując się potrzebnym dla drugich i dla siebie — ale nielitościwy Leliwa-Wolski dopominał się powrotu, a sam jechać nie chciał i nie mógł. Musiał więc Kunaszewski wybierać się w podróż, ale z tem, aby natychmiast powrócić...
Archiwista ani czekać, ani się żegnać nie myślał, popłoch, jaki tu panował, przestraszał go, ubrany z torbą w ręku, gwałtownie dopominał się jechać. — Nie było sposobu, młody Kunaszewski musiał być posłusznym.
Na wyjezdnem zaledwie mu się udało pochwycić przebiegającą przez dziedziniec pannę Justynę i oznajmić jej, że stryja odstawiwszy do archiwów natychmiast na posterunek, i służbę powróci.
Niespokojny sen starego Sędziego trwał do godziny dziewiątej. Obudzony żądał napoju, skarżył się na pragnienie — osłabł mocno.
Frycz badając go, nie powiedział nic, lecz twarz mu się nie rozjaśniła.
Szelawski zwolna sobie przypomniawszy dzień upłyniony i położenie swe, chciał wstać — ale o tem mowy być nie mogło. Sam poruszywszy się uczuł, iż to było niepodobieństwem...
Gdy pozostali z Fryczem sami, kazał mu się zbliżyć do siebie.
— Stary, rzekł — mnie się widzi, że ze mną być może niedobrze. Mów ty mi prawdę całą. Potrzebuję i z Bogiem się pojednać, a przygotować stanąć przed nim, i z dziećmi rozmówić. Nie uwodź mnie. Śmierci się nie boję, życia nie pragnę, tylko obowiązki bym chciał spełnić.
— Niebezpieczeństwa dotąd niema — odparł Frycz po namyśle, ale Sędzia jesteś chory i znużony. Staraj się uspokoić.
Jeżeli co pilnego masz do uczynienia — a niezbyt utrudzającego — rób — może tosamo cię potrafi uspokoić...
Sędzia popatrzył mu w oczy i nic nie odpowiedział.
W godzinę potem kazał zawołać Bronisława.
— Czuję się niedobrze, rzekł mu, osłabłem bardzo — dajcie znać o tem od siebie Julianowi na wszelki przypadek...
Radca chciał zaprotestować.
— Rób co ci mówię — przerwał Sędzia, nic nie zaszkodzi, że ja go zobaczę i powiem mu to, cobym rad wam po stokroć powtórzyć i wpoić w umysł i serca... Dajcie mu znać, żem chory...
Około południa Frycz żądał posłańca i wysłał go do miasteczka, napisawszy kilka słów do młodego lekarza wojskowego, który się tam przy pułku znajdował. Żądał jego przybycia.
Mecenas dowiedziawszy się o tem, przybiegł nastraszony.
— Ojciec gorzej? zapytał.
— Nie lepiej — rzekł Frycz zasępiony — obawiam się na noc gorączki.
Stan chorego był dziwny jakiś, gdyż chwilami zdawał się lepiej, umysł był przytomny, mowa nie zdradzała gorączkowego usposobienia, — ale te interwale przerywały jakby paroksyzmy chorobliwe... w ciągu których mówił niewyraźnie, szybko i niezupełnie przytomnie. Lekarstwa dawane niewiele skutkowały, pragnienie było ciągłe, apetytu żadnego...
Wojskowy lekarz, młody i zdolny, nadjechał wkrótce, a Frycz go wprowadził po krótkiej naradzie do chorego... Wyszli potem razem smutni, szepcząc coś między sobą — a przybyły, który koniom odchodzić nie dozwolił, bo mu pilno było nazad do szpitala — wymknął się... niepostrzeżony. Frycz nie odchodził z pokoju Sędziego. Wieczorem gorączka widocznie się zwiększyła. Znak był niepomyślny.
Sam Sędzia w chwili spokojniejszej, od ks. Zaręby zażądał nazajutrz spowiedzi i na śmierć przygotowania.
Wyobrazić sobie łatwo popłoch, jaki to sprawiło. Zmuszona pomimo łez i obawy ciągle być na służbie, Justyna chodziła jak obłąkana, zmuszając się wydołać wszystkiemu, co spadło na nią. Przychodzili do niej po rozkazy, potraciwszy głowy ludzie — musiała rozstrzygać, dysponować, biegać, zaglądając zarazem do chorego, który się o nią dopominał, i wielekroć wołać ją kazał — rozmaite dając polecenia.
Z tych widać było, że on sam gotował się do końca, który przeczuwał.
— Chciałbym tylko Juliana doczekać — szeptał Justynie. Zawsze żywe słowo umierającego ma większą siłę, niż jego wola na papierze...
Gdy Mecenas w ciągu dnia usiadł przy łóżku, a Sędzia go poznał, kazał mu się zbliżyć.
— Jeżeli masz cokolwiek przywiązania do mnie, rzekł, chwytając go za rękę — jeżeli chcesz, abym spokojnie w grobie odpoczął — pamiętaj, nie zmuszaj Justyny, nie zadawaj jej gwałtu, pod pozorem, iż masz jej słowo. Niech będzie swobodną, niech sercem i ręką rozporządza... Żądam tego od ciebie — nakazuję ci to...
Mecenas chciał coś odpowiedzieć — Szelawski nakazał milczenie.
— Powiadam ci wolę moją — rzekł, słuchać nic nie chcę. Rób, co ci sumienie podyktuje...
Kalikst odszedł zmięszany mocno, ale w duchu mówiąc sobie — ojciec chory podrażniony — w gorączce! Niepodobna, aby żądał odemnie tego, co się przeciwi woli matki!
Upierał się przy swojem.
Wieczorem stan Szelawskiego znacznie się pogorszył, Frycz już nie ukrywał, że nie miał najmniejszej nadziei utrzymania go przy życiu.
— Jak się to długo przeciągnie — rzekł Bronisławowi — nie wiem, ale cudu potrzeba, chybaby stary to przebył i przeżył. Siły wyczerpane...
Zdaje się, że i stan ducha wpłynął na to, nadto ciągle w ostatnich czasach był podrażniony.
Starajcie się teraz go tem uspokoić, że woli jego we wszystkiem posłuszni będziecie.
Z gorączką powróciły teżsame narzekania i nauki, które powtarzał Szelawski, jak gdyby dzieci miał przy łożu, przed sobą...
Frycz słuchając go, łzy miał na oczach. Nadchodzący to Bronisław, to Mecenas przysłuchiwali się także, ale z widocznem podrażnieniem i jakby żalem do ojca, poruszając ramionami.
To jeden to drugi mieniali się tu przy łożu, a potem wracali mierzyć niespokojnemi krokami pokoje, wysyłając listy, — dowiadując do doktora... Bronisław nie śmiał się sprzeciwić ojcu, i do Juliana suchy — z rozkazu list napisał — oświadczając, że stan ojca jest groźny, a doktór Frycz mało robi nadziei. Podobne pismo Mecenas czuł się w obowiązku wyprawić do Sabiny.
Noc ta była znacznie gorszą od poprzedzającej, nad rankiem przyszedł sen, i prawdziwie cudowną jakąś siłą dźwignął się chory, gdy nadjechał ks. Zaręba z sakramentami, jak gdyby na nie oczekiwał, i wiedział, że o tej godzinie się go ma spodziewać.
Odzyskał na ten czas zupełną przytomność, spokój ducha, trochę siły nawet, a po spełnieniu obowiązków religijnych, — wypogodzony na twarzy zażądał posiłku, napił się trochę bulionu i zasnął.
Doktór Frycz oświadczył, iż to było dobrym znakiem. Sen znaczną część dnia trwał... ale ku wieczorowi przebudził się stary, skarżąc na pragnienie — gorączka wracała... — Doktór posmutniał znowu.
Napiwszy się wody, Szelawski leżał dosyć długo milczący z oczyma zamkniętemi, spokojnie — synowie, ks. Zaręba, Justyna, Kunaszewski siedzieli i stali do koła. Nagle podniósł się Sędzia o swej sile z twarzą wypogodzoną, ale tak dziwnego wyrazu, że doktór był przerażony i zdumiony. Nie było to oblicze człowieka w zwykłych życia warunkach — nawet obcy byłby poznał w nim jakąś siłą nieznaną dźwigniętego, spotęgowanego człowieka, rozpromienionego, jakby widzeniem — będącego pod władzą hallucynacyi. Oczy miały blask i wyraz nowy, wszystkie rysy zdawały się odmłodzone, przywrócone do jakiejś formy idealnej, — coś natchnionego w nim było...
Począł od obejrzenia się do koła...
— Nie wszyscy są koło mnie, rzekł głosem dosyć silnym, ale brzmiącym nie tak, jak Sędzia zwykł się był odzywać — nie wszystkich was będę mógł pożegnać i pobłogosławić.
Spuścił głowę na piersi i po chwili mówił znowu...
— Juliana niema, Sabina poszła za mężem... oddacie im moje błogosławieństwo... ale nikt i nic już nie potrafi skupić was do tej jednej gromadki, do tego gniazda, z którego wyszliście... a dziś się nie czujecie nawet do niego.
Co się z Wólką stanie? Pustka... ruina... wróble na strzesze, sowy na poddaszu, najemny włodarz gospodarzem, a te ścieżki, któremi ona święta moja niewiasta chodziła przez tyle lat — zatrą stopy obcych ludzi... Grób — grób — groby.
Mniejsza o gniazdo... ale co z wami, co z wami się stanie, jeżeli mnie nie posłuchacie. — Zginą marnie Szelawscy!
Mówicie sobie w duchu, stary nieprzytomny bredzi...! a ja powtarzam wam, że gdy Bóg chce naród ukarać, to mu rodzinę rozbija... bo bez rodziny niema społeczeństwa ani narodu, a wy tego rozumieć nie chcecie. Każdy z was chce być samoistną głową — i niech nią będzie w domu, ale z domów tych złóżcie jednotę, zakon, całość, poczuwajcie się do braterstwa, miłujcie się, szanujcie — chrońcie od upadku... brońcie od niesławy.
Łzy mu się potoczyły po twarzy.
— Zaklinam was, niech się serca otworzą — posłuchajcie mnie...
Jeden ks. Zaręba był mocno poruszony i Justyna płakała... Bronisław miał twarz w osobliwy sposób skrzywioną, lecz widać było, że go to męczyło, a nie rozczulało, Mecenas słuchał z głową na piersi opuszczoną, twarzy nie odkrywając. Szelawski potoczył oczyma... i skinął na Bronisława.
— Słowa moje powtórz Julianowi, powiedz mu, że to ostatnia wola ojca, prośba, żądanie pod błogosławieństwem... Sabinie, że ją i dzieci jej błogosławię — i męża...
Mecenas spojrzał do ojca, który uścisnąwszy Bronisława, ucałował go, i kazał się zbliżyć Justynie...
— Tyś także dziecko moje — niech cię za twe serce dobre Bóg błogosławi i da ci szczęście... Zasłużyłaś na nie. Módl się za nas dwoje, myśmy cię kochali...
Na wpół omdlałą ledwie od łóżka odprowadzono Wolskę, gdy Frycz przystąpił i począł się domagać, aby Sędzia przestał mówić i odpoczął...
Stary się uśmiechnął — i głowę położył na poduszkach. Chwila była uroczystego milczenia... Twarz zmieniona Szelawskiego wróciła do zwykłego swego stanu, ślady cierpienia wyryły się na niej, oddech się stał cięższym, powieki zwolna zawarły, na znak dany przez doktora wszyscy powoli się wysuwać zaczęli, pozostał tylko on i stary Kunaszewski u progu.
Szelawski zdawał się usypiać.
Nikt nie śmiał pytać doktora, jaką z tego wróżbę było można wyciągnąć. Ks. Zaręba, Radca, Mecenas — poszli w ganek i siedzieli milczący i przybici. Milczenie panowało dokoła uroczyste.
Od czasu do czasu przechodził ktoś podsłuchać pod drzwi sypialni, i powracał z niczem. Szelawski odpoczywał, doktór drzymał, nic się nie zmieniło...
Nadeszła noc... Oprócz kilku kropel wody kilka razy przebudzony na krótko Sędzia zażądał wody i usypiał znowu.
Dopytywać chciano Frycza, ale ten tylko niecierpliwe dawał znaki, że odpowiedzieć nie może. Wnosząc z jego fiziognomii nic się dobrego nie można było spodziewać.
Całą noc tak czuwano przy łożu... gdy nad rankiem już przywołał spiesznie Kunaszewski ks. Zarębę... Sędzia konał, ale oddał ducha tak spokojnie, z uśmiechem na ustach, jakby się cieszył poczciwemu życiu dokończonemu szczęśliwie...
Nie upłynęło pół godziny, a spokojny dworek, w którym nie stało jednego człowieka, zmienił się zupełnie. Bronisław i Mecenas oba się zaczęli zajmować natychmiast przygotowaniami pogrzebowemi — Podkomorzyna chciała znużoną nad wyraz wszelki Justynę położyć do łóżka, ale bez niej nikt nie wiedział, gdzie czego szukać... jak się rozporządzić.
Ksiądz Zaręba zmuszony był odjechać na probostwo, Radca i Mecenas pozostali sami. Nieuchronnem się zdawało — że się teraz musieli zbliżyć do siebie, naradzić, rozmówić i coś przedsiębrać za wspólną zgodą — ale ani jeden ani drugi pierwszego kroku uczynić nie chciał, i napomnienia a prośby ojca przebrzmiały napróżno.
Radzi byli dowiedzieć się od Justyny, że na wszelki wypadek rozporządzenia były poczynione zawczasu i niewiele mieli do obmyślenia, bo pogrzeb był przewidziany i sam Sędzia mówił o nim z proboszczem.
Wiedzieli także, iż Sędzia zostawił testament pisany, przerabiany, poprawiany oddawna, w którym przewidzieć się starał wszystko i zapobiedz nieporozumieniom.
Co do szczegółów jego, żaden z synów, a nawet ks. Zaręba ich nie znał — co więcej, stanu majątkowego Szelawskich nikt dokładnie obrachować nie umiał. Najlepiej może obeznany był z nim Bronisław, ale i ten pewnym się nie czuł pochwytanych z ust starego skazówek w czasie pobytu w Warszawie.
Życzeniem było Sędziego, aby testament z powodu rozporządzeń tyczących się pogrzebu natychmiast po śmierci otworzono. Regent, który był o tem uwiadomiony, około południa nadjechał.
Spodziewano się przybycia Juliana, ale czekać na niego nie potrzebowano.
Stary Szelawski nie miał zwyczaju taić się z niczem, spowiadać się zaś i wywnętrzać również nie lubił, testament obiecywał się być niespodzianką dla dzieci.
Wedle przypuszczeń Bronisława, oprócz Wólki którą ceniono na pięćkroć sto tysięcy złotych — można się było spodziewać jakie trzykroć kapitału.
Z tych już Bronisław dostał część ciepłą ręką, pożyczył stary Julianowi — niewiele więc gotowego zostać mogło. Zdumieli się wszyscy, gdy wykaz dokładny, oprócz należności na Julianie i zapisu stu tysięcy dla Justysi, jeszcze blizko czterechkroć sto tysięcy kapitału wykazał.
Wólka oceniona nizko, miała się dostać najmłodszemu, Mecenasowi, a jeżeliby on jej objąć nie chciał lub nie mógł, jednemu z braci starszych. Sędzia prosił i zaklinał, ażeby jej nie sprzedawano.
Drobnych legatów było wiele, bo o żadnym ze starych sług nie zapomniał Szelawski, — zapewnił utrzymanie Podkomorzynie, zostawił pamiątkę siostrzeńcowi i t. p.
Sędzia chciał być pochowanym we wspólnym grobie z żoną, bez żadnej okazałości, starym obyczajem gospodarzy wiejskich, — rozkazując, aby go para czarnych wołów prostym wozem na cmentarz zawiozła...
W milczeniu wysłuchano czytania testamentu długiego, opatrzonego kilku kodycylami i anneksami.
Z twarzy dwóch spadkobierców, stojących z oczyma spuszczonemi niepodobna się było domyślać, jakie na nich wrażenie uczyniła ostatnia wola ojca.
W spisie funduszów należność na Julianie została wciągniętą i miała mu być na jego schedę zaliczoną. Podział zresztą pomiędzy rodzeństwo miał być równy, i ten tylko, który przy Wólce z pewnemi ciężarami pozostawał korzystniej, był wyposażony. — Część inwentarza przychodziła mu bezpłatnie, wioska była tanio ocenioną. — Srebra, kosztowniejsze ruchomości, precyoza w niewielkiej ilości podzielone być miały.
Mecenas bez namysłu oświadczył zaraz, że do woli ojca się zastosowując, chociaż posiadłość wiejska przy jego powołaniu nie była dogodną, Wólkę zatrzymuje i ciężary na niej...
Bronisław stojący zdala, szepnął na ucho Kunaszewskiemu z przekąsem pewnym.
— Spodziewam się, że Wólki nie puści! Lekko licząc półtorakroć weźmie więcej, niż my...
Poczęli się rozchodzić wszyscy, doktór Frycz znużony i smutny spieszył do miasteczka, ks. Zaręba musiał się zająć pogrzebem. Oczekiwano jeszcze Juliana, a może i Sabiny, ale na tę mało liczono.
W istocie trzeciego dnia pan Julian z synem nadjechał i zajął mieszkanie w oficynie. Żaden z braci nie wyszedł naprzeciw niego, ani on też do nich spieszył.
Przebrawszy się, razem z synem udali się naprzód pomodlić u zwłok ojca, — weszli potem do pustego i smutnego saloniku, w którym znalazło się kilka osób z sąsiedztwa, starych przyjaciół domu.
Wpośród rodziny — dumna, pańska, sztywna postać pana Juliana wydawała się, jakby obcą. Ci, co go dawno nie widzieli, znaleźli zestarzałym, strudzonym — kwaśnym. Wzmogła się w nim duma, chłód, nieprzystępność. Elegancya przesadzona jak dawniej, tak i teraz i jego syna odznaczała.
Ks. Zaręba po przywitaniu opowiedział mu treść testamentu. — Julian słuchając, mocno się zarumienił — ale nie odezwał ani słowa...
Zapis Justysi uczyniony, wywołał uśmiech ironiczny.
Po chwili szepnął tonem lekceważenia.
— Mecenas najlepiej z nas jest wyposażonym, — ja najskromniej — ale ojciec miał prawo czynić, co mu się podobało. Ponieważ Kalikst, jak słyszałem, żeni się z Justysią, więc i zapis jej na jego korzyść wypada, a Wólka oceniona bardzo nizko...
Dotknęło przykro ks. Zarębę, że zamiast dopytywać o ojca, Julian chłodno zajął się zaraz interesami. — Dał mu to uczuć zamiast odpowiedzi, rozpoczynając opowiadanie o chwilach ostatnich, z naleganiem na to, że stary zgodę i miłość rodzinie zalecał...
Pan Julian uczuwszy, że mu dano naukę, nadął się i stał sztywniejszym jeszcze.
W ciągu rozmowy z ks. Zarębą, naprzód Bronisław, potem Mecenas weszli do salonu, Julian obu ich przywitał zdaleka ukłonem, nie okazując ochoty zbliżyć się, podniósł głowę do góry i patrzył w drugą stronę, oni też nie spieszyli do niego.
Nie przemówili do siebie ani słowa. Wuj, który się spodziewał, że u zwłok ojca, przemówiwszy do braci, pojedna ich z sobą, musiał to do sposobniejszej odłożyć chwili.
Tegoż dnia od Sabiny przyszedł list z przypiskiem męża, tłumaczący ją, że dla choroby na pogrzeb przybyć nie może, a u siebie w kościele nabożeństwo żałobne za dusze rodziców odprawić każe, na które oboje państwo Słupscy rodzinę zapraszali.
Zwłoki jeszcze leżały na katafalku, gdy skutki śmierci głowy rodu w całym domu się czuć dały i zmieniły jego fiziognomię.
Rodzina zamiast połączyć się u tego grobu, rozbitą się zdawała niepowrotnie.
Przeciwko testamentowi, który na żaden sposób naruszonym być nie mógł, nikt wystąpić nie chciał, ale wszyscy z niego byli niekontenci, wyjąwszy może Mecenasa, chociaż i ten znajdował, że Wólka była dla niego ciężarem. — Utrzymanie Podkomorzynej, gracyalistów licznych, legata, rozmaite służebności przywiązane do majątku, czyniły w istocie posiadanie jego dosyć kłopotliwem. — Mecenas umiał tak wytłumaczyć rozporządzenie ojca, iż korzyści żadnych z ocenienia taniego nie miał wyciągnąć.
Julian skarżył się przed wujem, że ojciec mu najmniejszej folgi nie uczynił i zbyt ściśle go obrachował... Bronisław powtarzał, że on Wólkę by wziął chętnie w tych warunkach...
Mecenas wygadał się z tem, iż wiedział o datku ciepłą ręką Radcy uczynionym za życia, i dowodził, że on wyszedł najlepiej i t. p.
Pogrzeb, w myśl nieboszczyka, pod dozorem siostrzeńca odbył się skromnie, ale tłumy przyjaciół, sąsiadów, znajomych z dalszych okolic ściągnęły się do kościółka i dowiodły, że starego cenić, szanować i kochać umiano.
Na chleb żałobny, ową tradycyjną stypę ksiądz zaprosił, chcących pozostać, do siebie na probostwo, ale oprócz duchowieństwa mało kto się tu znalazł... Wszyscy natychmiast się rozjechali.
Uczta owa na probostwie milcząca była i smutna, przypominano Szelawskiego, stary Porkowski płakał... — o nowego dziedzica Wólki nikt nawet nie spytał — młodzi byli już tu obcymi.
Obojętnie dowiedziano się, iż Mecenas miał tu gospodarzyć i Podkomorzyna zostawała, — dla wszystkich Wólka już pustką była.
Co się działo z biedną Justyną w ciągu tych pierwszych dni, co w jej duszy i sercu przeleciało i zabłysło i zniknęło, jakiemi się myślami karmiła — opowiedzieć trudno. Strach przemagał nad innemi uczuciami. Uspokoiło ją nieco, że Floryan odwiózłszy w całości archiwistę, powrócił, i na pogrzeb podążył.
On i Mecenas zdala spoglądali na siebie wyzywająco — ale nie rozpoczynając rozmowy — Kunaszewski nie zabierał się do wyjazdu — czekał.
W testamencie Sędziego opieka nad Justyną nie Mecenasowi, ale ks. Zarębie powierzoną była. Gniewało go to... Nie tajnem zresztą nikomu było, że Szelawski napominał Kaliksta, aby mniemanych swych praw do ręki Justyny nie dochodził, a sierocie zostawił swobodę rozporządzania sobą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.