Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom drugi/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom drugi

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wieczorem po pogrzebie bezpańska Wólka była obrazem nieładu i rozprzężenia — tego stanu, który u nas dawniej bezkrólewiem nazywano.
W istocie nikt tu jeszcze nie objął rządów, nikt nie wydawał rozkazów — oczekiwano na coś... Bracia, którzy na pogrzeb wyjechali, każdy osobno, wracali taksamo, i nie zeszli się dnia tego do pokojów we dworze, — siedzieli w mieszkaniach...
W kątku cicho rozmawiając z sobą i popłakując, Podkomorzyną i Justysia czekały jakiegoś rozwiązania.
Około oficyn, przy dworze, w podwórzu stali kupkami pozbierani starzy słudzy, oficyaliści, wieśniacy szepcząc, rozpytując, domyślając się, kto tu obejmie rządy, do kogo się trzeba będzie zwrócić, aby sobie coś wyjednać.
Tłumaczono tu testament, — domyślano się niebywałych rzeczy, opowiadano o ostatnich godzinach nieboszczyka i o powaśnionych braciach, którzy prawie nie mówili z sobą.
Z młodych Szelawskich żaden tu bardzo lubionym nie był, a najmniej Julian, choć go szczodrość zalecała, — której żaden dowód uczucia i serca nie towarzyszył.
Po pogrzebie wieczorem zaraz niespokojny Mecenas chciał spróbować, czyby się nie mógł widzieć z panną Justyną, ale nie znalazł jej w mieszkaniu, nie spotkał u Podkomorzynej, dopytać się nie umiał i na jutro odłożył rozmowę.
On sam uważał się już tu za dziedzica i gospodarza, ludzie go nim nie uznawali. Słuchano wszystkich zarówno.
Następnego dnia rano zapowiedział przybycie swe ks. Zaręba, oświadczywszy, że miał od umierającego zlecenie i posłannictwo zbliżenia do siebie rodzeństwa i zaszczepienia zgody.
Jako blizki krewny, jako kapłan brał to do serca i przybył w istocie bardzo rano, po kolei zachodząc do każdego z Szelawskich, wzywając, aby się razem zeszli i po bratersku przystąpili do stanowczego załatwienia interesów.
Julian ze swą dumą i chłodem pańskim przyjął wuja grzecznie a zimno, utrzymując, że on nigdy przyczyną niezgody nie był i nic sobie nie miał do wyrzucenia.
— W interesach ułożemy się łatwo, dodał, bo nieboszczyk ojciec przewidział i rozporządził wszystkiem — ale wątpię, ażebyśmy z braćmi żyć mogli w serdeczniejszych stosunkach, za daleko stojemy od siebie pod wielu względami.
Ks. Zaręba długo jeszcze usiłował przekonać o potrzebie i obowiązku pojednania, Julian ciągle zimno i dumnie powtarzał. Ja się nie kłócę...
Bronisław równie obojętnie przyjął napomnienia — kładnąc na pierwszym planie porozumienie się i uregulowanie rachunków. Chwalił się z tem, że pierwszym był do ofiary dla Juliana, który źle się za to wywdzięczył.
Na ostatek Mecenas wysłuchał w milczeniu nauki wuja, ani słowa nie odpowiadając, roztargniony i zasępiony. Razem z ks. Zarębą wychodząc, zamruczał tylko, gdy już byli na progu.
— Nie mamy z sobą o czem długo rozprawiać — testament wszystko zawiera, a nikt nie myśli się wyłamywać z woli nieboszczyka ojca..
— Spełnijcież ją nietylko w rachunkach, rzekł ks. Zaręba, które są rzeczą podrzędną, ale w pojednaniu serdecznem, którego ojciec nad wszystko pragnął.
— A! co się tyczy serc — rozśmiał się Mecenas — tym nakazywać trudno. Są rany, które się nie goją.
Wkrótce potem zeszli się wszyscy w salonie pustym, ale każdy z braci zajął stanowisko jak najdalsze i odosobnione od drugich, — ks. Zaręba rozpoczął nawracanie na nowo — przyjęte znaczącem milczeniem.
Gorące jego zachęty do zgody nie zdawały się najmniejszego czynić wrażenia. Julian siadłszy na kanapie, pilno się przypatrywał końcom swych lakierowanych bucików, Mecenas zajął miejsce za stołem i niecierpliwie przewracał karty kopii testamentu, Bronisław stanął przy oknie i patrzył w ogród bezmyślnie.
Gdy Zaręba dokończył wreszcie, wyraźnie zniechęcony, przemówienie, które goryczą zapłynęło, Mecenas podniósł głos pierwszy i wskazał, że naprzód należało rachunki między rodzeństwem uregulować, zapobiegając nieporozumieniom...
Wziął arkusz papieru i ołówek, i głośno czytając z testamentu naprzód pozostałość ogólną po rodzicach, potem ciężary, legata, długi, podział sum i t. p, na prędce bilans ułożył...
Odczytał go raz i drugi — wśród uroczystego milczenia. Julian podniósł się z kanapy, przyszedł do stołu, popatrzył na cyfry i wrócił nic nie mówiąc... Radca nie sprawdzał nic, pozostał u okna. Nie było o nie sporu i kwestyj.
Mecenas powtórnie oświadczał, że Wólkę w warunkach przez ojca oznaczonych na swoją schedę przyjmował.
Wywołało to lekki uśmiech na usta pana Bronisława.
— Zdaje mi się, rzekł cicho, iż każdy z nas mógłby ten ciężar wziąć chętnie na ramiona, nie skarżąc się, ale Kalikst wedle tenoru testamentu ma pierwszeństwo.
Mecenas podniósł głowę, chciał coś odpowiedzieć — zmilczał.
O rozdział kapitałów, z których żaden nie był wątpliwym, sporu nie wszczęto... Zdawali się wszyscy tylko chcieć jak najprędzej być wolni.
Ks. Zaręba słuchał, milczące to, bierne posłuszeństwo wcale go nie zaspakajało — żadna struna serdeczna nie zadrgała, o zbliżeniu się mowy nie było...
Szczególniej pan Kalikst niecierpliwym się okazywał, aby usunąć trudności formy, — uzyskać milczącą zgodę, i skutkiem jej w Wólce się już rozgospodarować.
Spieszono ze szczegółami. Bronisław zażądał inwentarza dla podziału sreber i ruchomości kosztowniejszych, a Julian z pańską obojętnością natychmiast dodał, iż co do tego, umocowuje ks. Zarębę i przyjmie co mu przypadnie...
Tak, dopełniwszy — wedle swego przekonania wszystkiego, do czego był powołanym, wstał żywo z kanapy i zabierał się do wyjścia. Zatrzymał go wuj.
— Mój Julianie, rzekł, cieszę się, że tak zgodnie i łatwo kończycie interesa, ale ojciec spodziewał się i wymagał więcej od was, pragnął zbliżenia się braterskiego i miłości braterskiej. Uczyńcie zadość i woli nieboszczyka i obowiązkom...
Dziwny, sardoniczny uśmiech przebiegł usta pana Juliana.
— Zdaje się, kochany wuju — rzekł, że na teraz więcej po nas wymagać nie można. Stosunki, położenie nasze, zajęcia oddalają od siebie.
Żyjemy każdy w innem kole, w innej stronie...
Zmięszał się, nie dokończył, ukłonił sztywnie i wyszedł pospiesznie.
Bronisław, ciągle zdala trzymający się u okna, nie mówił nic.
Mecenas zajęty był notowaniem i rachunkami, ks. Zaręba przekonawszy się, iż wszelkie z jego strony usiłowania próżnemi będą — z wyrazem boleści na twarzy — zamilkł i podparty na ręku, zadumał się.
Dokończywszy notować, pan Kalikst począł ściągać i układać papiery, spojrzał na zegarek, zamruczał, że ma bardzo wiele do czynienia i oddalił się, skłoniwszy Zarębie zdaleka.
Pozostawszy sam na sam z milczącym Bronisławem, ksiądz załamał ręce i wybuchnął narzekaniem.
— Ja nic a nic się winnym nie czuję — odparł Radca. Widzi wuj, że Julian jak dawniej, tak i teraz nas z wysokości swojego urojonego państwa traktuje, jako istoty jakieś poślednie. On się nie zmieni, a ja się przed nim płaszczyć nie myślę. Zrobiłem dosyć dla niego.
Spór, kłótnię, zawikłanie jakieś można było pośrednictwem łagodzącem przywieść do porozumienia i zgody; — przeciwko tej obojętności zimnej, która się tu objawiała — ks. Zaręba był bezsilnym, działać nie mógł.
Nikt mu się nie opierał, ale każdy szedł w swoją stronę, i rodzeństwo dowodziło tem postępowaniem, że chciało sobie nadal obcem pozostać.
Miłość się nie nakazuje.
Przez okno wychodzące na podwórze, dostrzegł ks. Zaręba, iż pan Julian opuściwszy salon, natychmiast zawołał kamerdynera i wydał rozkazy do podróży. Powóz w chwilę potem przyciągnięto dla pakowania, a Chryzio ukazał się w stroju podróżnym z torebką, krzątano się już około waliz i tłumoków.
Mecenas wybiegłszy z salonu, papiery rzucił na stół w swoim pokoju i pospieszył szukać panny Justyny, z którą pilno mu było rozmówić się stanowczo. Nie znalazłszy jej w pokoju, wpadł do Podkomorzynej, która przyjęła go bardzo ceremonialnie i zimno.
Nie zastawszy i tu panny Justyny, o którą spytał w progu, niespokojny wyszedł już obejmować rządy i wydawać rozkazy, gdy pod samym dworem, niespodzianie się zetknął z Floryanem Kunaszewskim — uniknąć go nie było sposobu, gdyż witając się grzecznie, prosił o chwilkę rozmowy.
— Szukałem właśnie pana Mecenasa.
Służę mu — odparł sucho i kwaśno Kalikst.
Rywale ostro się zmierzyli oczyma.
— Czuję się w obowiązku oświadczyć panu Mecenasowi, począł rzeźko Kunaszewski — że jestem pretendentem do ręki panny Justyny Wolskiej — i sądzę, że ona mi jej nie odmówi.
— Szkoda tylko, że pan z tem przychodzisz za późno — odparł Mecenas. Powinno być panu wiadomem, że panna Justyna oddawna była i jest mi przyrzeczoną. Dała nawet słowo nieboszczce opiekunce swojej iż wyjdzie za mnie. Ja — uważam się za jej narzeczonego, i — wcale się tego tytułu zrzekać nie myślę.
Kunaszewski nie zdawał się tą kategoryczną odpowiedzią zmięszanym.
— Zwracam uwagę pana Mecenasa — rzekł, iż nieboszczyk Sędzia oświadczył głośno, iż wymagał tego, aby panna Justyna miała zupełną swobodę rozporządzania ręką swoją, nie wiążąc się przyrzeczeniem danem dla uspokojenia umierającej.
Odwołuję się w tem do świadectwa ks. Zaręby.
— Ja nie potrzebuję żadnych świadectw — przerwał gwałtownie Mecenas.
Mam słowo panny Justyny — i nie wiem o niczem więcej, wiedzieć nie chcę.
Cofnął się parę kroków pan Kalikst, jak gdyby myślał odchodzić, ale pan Floryan przystąpił bliżej, nie dając mu się oddalić.
— Sądzę, że wchodząc w słuszne żądania nieboszczyka Sędziego, rzekł szorstko, pan zechcesz zmienić postanowienie. Gwałtu zadawać się nie godzi...
— Dobrowolnie przyrzekła panna Justyna — zamruczał Mecenas gniewnie. Nie widzę racyi, abym zmieniał przekonanie. Dla czego?
— Dla tego, że pan nie zechcesz jej i siebie uczynić nieszczęśliwym — rzekł Kunaszewski.
— Nie przyjmuję nauk od nikogo — wtrącił opryskliwie Mecenas...
— Ja też tylko radę przyjacielską przynoszę — ciągnął dalej pan Floryan. Idzie o szczęście panny Justyny... Jest sierotą, nikt tu się za nią nie ujmie ja więc zmuszony jestem domagać się od pana, abyś ją uwolnił od zobowiązania...
— Pan się domaga? rozśmiał się Kalikst — a ja opieram się stanowczo. Cóż dalej?
Kunaszewski spojrzał mu w oczy.
— Nie pozostałoby więc nic — odparł rzeźko, nad rozstrzygnięcie kwestyi w najsmutniejszy sposób... Czuję się w konieczności wyzwania pana Mecenasa, nie na pojedynek dla formy, ale na bój o śmierć lub życie!
Ostatnie słowa wyrzekł bardzo gwałtownie.
— Tak — dodał poruszony — jeden z nas polegnie — ale gwałt się nie stanie...
— Czy pan sądzisz, że ja się tego ulęknę? po małej chwili namysłu głosem zniżonym i niezbyt śmiało, odezwał się Mecenas...
Kunaszewski się skłonił.
— Nie pozostaje więc — dodał — nic nad umówienie się o czas i o warunki... Czemprędzej, tem lepiej. Dziś jeszcze postaram się o sekundantów.
Mecenas stał przybity, gniewny, zburzony — nie wiedząc jeszcze, co ma odpowiedzieć. — Floryan już miał odchodzić, gdy po namyśle odezwał się.
— Nie odmawiam satysfakcyi, jeżeli będzie potrzebną — nie odmawiam, ale przynajmniej się wprzód z panną Justyną rozmówić muszę...
Kunaszewski powtórzył ukłon.
— Będę czekał na rozkazy, rzekł, odchodząc.
Mecenasowi w głowie się kręciło... do wyzwania nie przywięzywał wagi, ale zły był wściekle.
Zawrócił się natychmiast do Podkomorzynej, którą znalazł siedzącą w krześle z koronką w ręku.
— Tego jeszcze brakło — począł od progu, Kunaszewski po szalonemu wyzywa mnie na rękę, domagając się, abym panny Justyny nie zmuszał... Ja ją przecież siłą brać nie myślałem...
Potrzebuję widzieć się z nią natychmiast i rozmówić. Proszę po nią posłać. — Raz to skończyć potrzeba...
Głos mu drżał, padł na krzesło u drzwi i pot z czoła mrucząc ocierał.
Po chwili blada, niepewnym krokiem wsunęła się Justyna i stanęła na progu. Kalikst zobaczywszy ją, powstał szybko...
— Nie mogę dłużej pozostać w tej niepewności — odezwał się zmienionym głosem... Dałaś pani uroczyste słowo nieboszczce matce mojej, że wyjdziesz za mnie... Dotrzymasz go czy nie? Proszę mówić otwarcie!
— Jeżeli pan wymagać będziesz, abym była posłuszną — rzekła Justyna cicho... — muszę.. muszę...
— Z musu tylko! przerwał Kalikst.
Nie było odpowiedzi. Upłynęła długa chwila, sierocie oczy zaszły łzami.
— Nie czuję się zdolną zapewnić panu szczęścia — rzekła na ostatek...
Mam dla pana Kaliksta szacunek, wdzięczność, ale się obawiam.
Nie dokończyła — bo jej łkanie przerwało.
Mecenas mruczeć począł, rzucając się gniewnie po pokoju.
— Jeżeli tak, rzekł, wybuchając — jeżeli pani tylko z musu masz wyjść za mnie, — ja oczywiście prawa mojego do jej ręki wyrzec się też jestem zmuszony.
— Ale, pozwól sobie pani powiedzieć — (uniósł się nierozważnie pan Kalikst), że rodzicom moim, matce, co ją wychowała, ojcu, który ją wyposażył — nie taka się od niej należała wdzięczność..
Justyna zakryła sobie oczy i głosem pełnym łez krzyknęła.
— Dziękuję panu za uwolnienie mnie — ale zarazem oświadczam, że wyposażenia nie przyjmuję — grosza nie wezmę! Nie — nie!
To mówiąc ręką drżącą zaczęła szukać klamki, otworzyła drzwi i wybiegła szlochając.
Mecenas stał zmięszany.
— Pozwól sobie powiedzieć, panie Mecenasie — odezwała się, podnosząc zwolna z krzesła Podkomorzyna — że choćby przez zemstę nad biedną sierotą, rzucić jej tak w oczy dobrodziejstwem, jak kamieniem... nie godziło się! nie godziło...
Oburzona tylko, co nie dodała więcej jeszcze Podkomorzyną — ale zagryzła usta i padła na krzesło, odwracając się od pana Kaliksta. — Ten stał w pośrodku pokoju — trzęsąc się z gniewu przeciw wszystkim, nie wyjmując siebie...
Nie odpowiadając nic, gwałtownie rzucił się ku drugim drzwiom i wybiegł do salonu, w którym samego jednego zastał ks. Zarębę.
Ten trzymał przed sobą brewiarz otwarty i modlił się.
Około oficyn pakowali się na wszelki wypadek Kunaszewscy, gdyż Floryan chciał, choćby do karczmy się wynieść, aby tu dłużej nie pozostać, w pokoiku swoim na łóżku leżąc, płakała Justysia, Podkomorzyna dzwoniła prosząc, aby do niej wezwano ks. Zarębę. Ale tego nie puszczał Mecenas.
— We własnym domu, wyzwany zostałem na pojedynek przez tego przybłędę, młokosa — wołał przerywanym głosem. Chciał mnie zmusić do zrzeczenia się ręki Justyny... — ja nie dla niego, ale dla siebie — słowo jej zwracam.
Z Panem Bogiem!
Ofiarowałem rękę moją sierocie, śmiało to mogę nazwać dobrodziejstwem... nie chce jej... Z Panem Bogiem! Z Panem Bogiem!
Powtarzał jeszcze bezmyślnie — z Panem Bogiem, gdy we drzwiach ukazała się tragiczna postać Podkomorzynej.
— Ks. Zaręba? spytała poruszona.
— Jestem tu — rzekł, zbliżając się ku niej proboszcz.
— Moja kochana Justyna — odezwała się staruszka, zobowiązała mnie, abym w jej imieniu oświadczyła wam, jako egzekutorowi testamentu, że zapisu, który jej nieboszczyk uczynił, nie przyjmuje.
Pan Mecenas go jej wyrzucał, dowodząc niewdzięczności — dodała Podkomorzyną... gdyby z głodu miała umrzeć, ofiary tej przyjąć się jej teraz nie godzi. Zna swą godność — ma słuszność.
Ks. Zaręba ostro spojrzał na Mecenasa, który oczy spuścił... Staruszka sparta o uszak drzwi, stała drżąca ze wzruszenia.
— I Justyna i ja — i ja — dorzuciła, zmuszone będziemy Wólkę opuścić. Ja też ciężarem być nie chcę... Mogłaby i mnie kiedy spotkać podobna wymówka. Dobrodziejstw, zwłaszcza cudzych, się nie wypomina!
Kalikst chciał się zbliżyć do Podkomorzynej — ale ta spiesznie zawróciła się i wyszła.
— Niema co mówić — odezwał się z goryczą ks. Zaręba — rozpoczynasz gospodarstwo na Wólce w dobry sposób Kalikście...
— Cóżem ja tu zawinił? zawołał Mecenas. Justynie słowo jej zwróciłem, a Podkomorzyna wzięła do serca, co się wcale do niej nie stosowało... Nikogo przecie nie wypędzam i domu nie wymawiam.
Pochwycił się za głowę.
— Proszę wuja — bądź łaskaw uspokoić Podkomorzynę — zapewnić pannę Justynę... — ja już nie wiem sam, co mam czynić i mówić.
Zdaję to na pośrednictwo wasze...
W dodatku jeszcze z Kunaszewskim się rozprawić trzeba.
Ulitował się nad nim ks. Zaręba, i poważnie a chłodno zapewnił, że będzie się starał złagodzić podrażnienie i porozumienie się lepsze wyjednać. To mówiąc, wyszedł z pokoju...
Z najgorętszą chęcią złagodzenia rozdrażnionych przez Mecenasa, ks. Zaręba znalazł naprzód opór stanowczy ze strony ociemniałej Podkomorzynej, — która brała stronę sieroty... a razem obawiała się o siebie.
— Jeżeli pan Kalikst temu dziecku, które domowi rodziców jego służyło przez lat tyle i odsłużyło pewnie za to, co dla niego uczyniono — podarek, jaki Sędzia jej zostawił, wyrzuca — czegóż ja się mam spodziewać, która byłam i jestem tylko ciężarem?
Wolę się wynieść do klasztoru, do miasteczka, do karczmy, cierpieć głód, ale na upokorzenie takie narażać się nie mogę. Zresztą Justyna się musi gdzie schronić, nim wyjdzie za mąż, a ja nie mogę jej porzucić samę.
Po długich a długich rozprawach, przekonywaniach, prośbach, zaklęciach, udało się w końcu proboszczowi wmówić w Podkomorzynę, że Mecenas w Wólce mieszkać nie będzie, i że z nim żadnych mieć stosunków nie potrzebuje, — osobny dla siebie dworek zająć może... Uprosił ją, aby dla pamięci starych swych przyjaciół nie zrywała nagle z ich rodziną, i nie potępiała Kaliksta.
Pod warunkiem więc wyniesienia się ze dworu, staruszka zgodziła się na pobyt w Wólce aż do rozpatrzenia się w stosunkach.
Floryana łatwo było uspokoić oświadczeniem, że Mecenas się zrzekł ręki Justyny, ale co do zapisu Sędziego, Kunaszewski też stałe i mocne objawił postanowienie, iż go nie przyjmie. Błagał ks. Zarębę o jak najprędszy ślub, gdyż potrzebował tylko pojechać po papiery, zresztą wszystko było w gotowości, i dom na przyjęcie młodej pani — stał otworem, a dziadunio miał się zająć tem, co jeszcze było do zrobienia.
Wieczorem dnia tego nikogo już w Wólce nie było, oprócz w kątku, który zajmowała Podkomorzyna z Justysią — obie w żałobie, we łzach, milczące i smutne.
Mecenas już był na drodze do Warszawy, dokąd go powoływały interesa biura, bo te musiał komuś powierzyć, nimby się zajął urządzeniem na nowej posiadłości — Bronisław poprzedził go o kilka godzin, bo nie miał już tu co robić, a i jemu spieszno było do domu.
Julian przespał całą drogę do Chrzanowa.
Nazajutrz ks. Zaręba po namyśle pisał list do biskupa, proszący o przemieszczenie na inne probostwo, tak tu smutne wspomnienia serce mu ściskały, a nikomu się nie czuł potrzebnym.
Wszystkie węzły wiążące jeszcze rodzinę, pękły w jednej chwili — rozprzęgły się — zapomniane zostały, nikt z nich nie czuł się do żadnej wspólności z braćmi, z siostrą. Bronisław chmurny, powróciwszy do domu, usiłował w żonę i w siebie wmówić, że tak było lepiej, bo człowiek był zupełnie swobodnym, na nic, i na nikogo nie potrzebując się oglądać.
Julian obudziwszy się po długim śnie przed gankiem w Chrzanowie, oświadczył żonie, że teraz dopiero wyzwolony jest z pod kontroli i kurateli ojca i braci, które mu ciężyły nieznośnie.
Wyrzekł to bluźnierstwo głośno, chociaż, w duszy czuł, że teraz będzie bezbronnym, pastwą żony i jej sługą, a ta niewola straszniejszą była, niż czuła troskliwość i opieka ojcowska.
Z początku chcąc się okazać energicznym i samoistnym, pan Julian się tak zaplątał w interesach, przerachował, obciążył, zadłużył, iż była chwila, w której z rozpaczy tajemnie się zwrócił o pomoc i ratunek do Mecenasa, ale pan Kalikst śmiechem homerycznym list powitawszy, odpisał nań z nielitościwem szyderstwem. Musiał więc pokornie zdać się na łaskę żony, powtórzyła się separacya funduszów i wygnanie do Płoski.
Nowo nabyty majątek padł ofiarą. Sprzedać go musiano ze stratą.
Od zgonu Sędziego fatalizm jakiś zdawał się ścigać Szelawskich. Wkrótce i Radca zmuszony został zbyć swe piękne domy dokończone i rozpoczęte, a żyć z dochodów kamienic na powiślu, które do żony należały.
Chcąc się całkiem poświęcić interesom, podał się do emerytury, ale w spekulacyach tak mu się teraz nie wiodło, że gdyby nie żona, która swoich funduszów dotknąć nie dawała i broniła ich jak lwica, straciłby był wszystko i zrujnował się doszczętnie. To niepowodzenie wprawiło Radcę w humor okropny, który starał się zalać czemś, aby zapomnieć licha, i nabrał nałogu przesiadywania po restauracyach, w których znaczną część dnia na narzekaniach przepędzał.
Żona patrzała na niego z pogardą...
Mecenasowi w początku świetnie się zdawało powodzić. — Chcąc pokazać, że gdy tylko zechce, łatwo mu się będzie ożenić, nawet żałoby po ojcu nie donosiwszy, pan Kalikst poślubił córkę blizkiego Wólki sąsiada, pannę Kornelię Zubrzycką, panieneczkę cichą, skromną, z oczkami spuszczonemi, którą spodziewał się kierować, jak sam zechce.
W pół roku jednak siedział już tak fundamentalnie w pantofelku swojej pani, iż się nawet wydobywać z niego nie próbował.
Panna Kornelia wychowana na wsi, właśnie może dlatego spragniona życia miejskiego, nie dopuściła mężowi przenieść się do Wólki, i zamieszkała w Warszawie.
Nie sprzedano Wólki wprawdzie, ale ją puszczono dzierżawą, a w rękach posesora zmieniło się tu wszystko do niepoznania.
Porkowski przejeżdżając koło wrót, po odmówieniu Anioł Pański za duszę Szelawskich, zwykł był powtarzać.
Nec locus ubi Troja fuit.
Justyna z mężem wyjechała do Galicyi, zabierając z sobą Podkomorzynę; z nią jakaś cząstka tego ducha, który ożywiał niegdyś Wólkę, przeszła na gniazdo nowe, tu żyło wspomnienie Szelawskich i wiele z ich obyczajów się zachowało.
Ks. Zaręba o mil dwadzieścia dostał nową prebendę.
W lat kilkanaście potem żaden z Szelawskich nie mógł się pochwalić ani dostatkiem, za którym tak gonili, ani szczęściem domowem. W długach, kłopotach, na los i ludzi narzekali.
Najniżej, najsmutniej może upadł Radca, posiwiały przed czasem, przygarbiony, drżący, a pod wieczór nadto ożywiony sztucznie...
Znalazł się on raz potem, niby przypadkowo na nowem probostwie u ks. Zaręby.
Wuj nie mógł go poznać z początku, tak się wydawał straszliwie złamany, nagle zwiędły i przybity, — gdy na księdzu lata ubiegłe prawie żadnego nie pozostawiły śladu, tak się trzymał zdrowo i krzepko.
Wpatrzywszy się dopiero w przybyłego, nagle wybuchnął ks. Zaręba.
— Na Boga! To Bronisław!
— A tak! tak, kochany wuju! ja to jestem... ale quantum mutatus ab illo.
I uśmiechnął się boleśnie...
— Chorowałem, dodał cicho głosem ochrypłym.
Ks. Zaręba mało teraz wiedział o Szelawskich, bo oni się do niego nie zgłaszali, wiedząc, że po nim nic się spodziewać nie mogli.
Po przywitaniu, śniadaniu, — zaczęła się rozmowa, rozpytywania o rodzinę, dzieci, żonę. Radca nie taił tego, że ze śmiercią ojca, jak nożem uciął, wszystkim im zaczęło się wieść źle... On — przyznał się, że był bez mała czego zrujnowany.
Dodał tylko spuszczając oczy i sobie z tego czyniąc zasługę, że żony majątek pozostał nietknięty.
— Mecenas, rzekł w końcu wzdychając, wiedział doskonale o mojem położeniu, mógłby był mnie uratować, ale i Julianowi i mnie dał paść, nie chcąc ani palcem kiwnąć. Teraz Pan Bóg go skarał, nadszarpnął i on majątku dobrze, bo żona kosztuje dużo i kaprysi. — Cienko śpiewać zaczyna...
— Julian także źle w interesach? zapytał ks. Zaręba.
— Siedzi na swojej Płosce i zabawia się czytaniem starych francuskich romansów — odparł Radca — żona panuje na Chrzanowie... a vice-gospodarzem Chryzio... Mówią, że Julian astmę ma czy suchoty, i niedługo pociągnie.
— A o Sabinie nie wiecie?
Radca odpowiedział po namyśle.
— Niewiele wiem o Słupskich, słyszałem tylko, że ją mąż zaniedbuje... a sam majątek za granicą traci...
Dwie ciche łzy potoczyły się księdzu po twarzy.
— Każdy sobie! każdy sobie! szepnął cicho... Palec Boży...

Magdeburg, 6 Lipca 1884 r.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.