Rodzina de Presles/Tom I/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
WIECZERZA.

Podczas gdy Gontron de Presles galopował, drogą do Tulonu, gdzie go oczekiwała wcale nie wieczerza z oficerami marynarki, lecz orgia w towarzystwie kolegów rozpusty i kobiet złych obyczajów; podczas gdy generał, jego żona i piękna prowansalka, jechali do willi Salbert, zobaczmy co się dzieje w wiejskim domu, w którym zostawiliśmy Marcela de La bardès, Jerzego Herberta i gości tego ostatniego.
Kamerdyner wszedł oznajmić, że wieczerza jest zastawioną, współbiesiadnicy w liczbie dwunastu, licząc w tem i gospodarza domu, przeszli do sali jadalnej.
Sala ta, prawdziwie była uderzającą i dowodziła, że Jerzy Herbert miał w wysokim stopniu rozwinięte poczucie artystyczne, a tem samem zasługuj na zaszczyt opisania jej w kilku wierszach.
Cztery wspaniale kwatery, makaty haftowane z czasów Henryka III, oprawne były w boazerye że starego dębu rzeźbionego dłutem, pochodzące zapewne ze starego refektarza jakiego bogatego opactwa.
Przedmiot haftu każdej kwatery był w prostym stosunku do przeznaczenia pokoju, w jakim się znajdował.
Pierwsza przedstawiała, z całą możliwą naiwnością kostiumów i ruchów, żniwiarki związujące bogate snopy zboża, mającego przekształcić się na chleb.
Druga, okazywała winobranie: dziewczyny wkładały winogrona w kadzie, z których popłynie szlachetne wino, mające zapełnić piwnice.
Na trzeciej wyhaftowani byli myśliwi, zabijający zające i bażanty, dumę wystawnych stołów.
Czwarta nakoniec, przedstawiała rybaków, wyciągających ze swych sieci, karpie, węgorze, szczupaki, mające służyć do uczty.
Dębowe boazerye, służące za ramy, dzieło cierpliwości nie jednego pokolenia mnichów, oddawały w wypukłorzeźbie wszelkie narzędzia rolnictwa, powiązane z grupami owoców, jarzyn, ryb i zwierzyny.
Dwa przepyszne kredensy z tego samego drzewa i tej samej epoki co boazerye stały naprzeciw siebie; ich półki okryte szybami ze szkła weneckiego, zawierały skarby, które nie jedno muzeum mogłoby pozazdrościć.
Były to misy Bernarda Palissy, fajanse z Limoge, całe pokryte wypukłemi owocami i kwiatami, tak wybornie naśladowane i emaliowane, że naśladując naturę, oszukiwały oko.
Były tam kompletne zastawy cudownej chińskiej porcelany. Później stosy sreber, pucharów cyzelowanych przez złotników XVI wieku, tych wielkich artystów!! karafki i kielichy ze szkła czeskiego, ze złotemi gwiazdkami i delikatnemi arabeskami.
Firanki i portyery stanowiły makaty haftowane, podobne do tych, któremi ściany były obite, przedstawiające tegoż samego stylu przedmioty.
Krzesła rzeźbione z Wysokiem oparciem, pokryte były kordobańską skórą złoconą i ze złotemi frendzlami, cokolwiek przez czas zczerniałemi.
Pająk z żółtej miedzi, o dwudziestu czterech gałęziach, zawieszony był u sufitu.
Stół dębowy o kręconych nogach, prawie kwadratowy, pokryty przepysznym obrusem z fryzyjskiego płótna, którego desenie przedstawiały polowanie z jastrzębiem, dźwigał cudowne srebra i mnóstwo kryształów, na które padało oślepiające światło świec pająka i czterech kandelabrów, każdy o dziesięciu gałęziach.
Przez otwarte okna ciepły powiew wieczornego wiatru wchodził do sali, przynosząc od czasu do czasu, jakby jakiś niewyraźny szmer, melodye orkiestry balowej z willi Salbert.
Marcel siedział pomiędzy gospodarzem domu a jednym z oficerów kawaleryi, podporucznikiem, zaledwie dwadzieścia lat liczącym, nazwiskiem Edgar de Saint-Pons.
Rzadko się zdarza, żeby początek uczty nie był milczącym, choćby nawet współbiesiadnicy byli młodymi ludźmi.
Potrzeba, aby pierwszy apetyt był zaspokojony, gdy wesołość obiegała w około z pełnemi puharami, rozmowa się zawiązuje, wesoła i chałaśliwa, ożywiona i iskrząca się wybuchem dowcipnych słów, łączących się z wybuchami i iskrzeniem wina Aï.
Dopóki prąd jakiś magnetyczny nie powstanie pomiędzy współbiesiadnikami, nastrajając wszystkie umysły unissmo i rozwiązując języki, każdy bezwiednie trzyma się na ostrożności, oczekując aby ta iskra elektryczna, nie wiadomo skąd powstająca, zapaliła ogólną wesołość i złamała lody chłodu pojedynczych osób.
Uczta Jerzego Herberta, nie stanowiła wyjątku od tej ogólnej reguły. — Przez ciąg pierwszych kilku minut milczenie przerwało tylko czasem kilka słów, wymówionych pocichu i brzęk nożów i widelców.
Pragnąc jaknajprędzej położyć koniec temu stanowi rzeczy, gospodarz domu dał znak lokajom, którzy poczęli rozlewać w kieliszki mocne wina hiszpańskie, których działanie było szybkie i stanowcze.
Przewidziany rezultat, nie dał długo na siebie oczekiwać... obiecujące ożywienie odmalowało się na wszystkich twarzach i przerywane dyalogi zamienione z jednego końca stołu na drugi, zapowiadały, że rozmowa wkrótce stanie się ogólną.
Jerzy Herbert dawał przykład dobrego humoru, rozrzucając na wszystkie strony skarby dowcipu i werwy południowej.
Już kilka wybuchów śmiechu rozległo się po sali, a jak wiadomo, co do wesołości, pierwszy tylko krok jest trudny.
Kieliszki napełniały się i wypróżniały, aby się znowu znowu napełnić z szybkością godną wszelkiego uznania. Jeden Marcel nie złamał swego nałogu wstrzemięźliwości, z trudnością dającej się znosić w podobnej okoliczności.
Kilkakrotnie lokaje zbliżali się do niego, szepcząc mu na ucho uświęconą formułę:
— Madera, czy Porto?...
Poczem zmieniając tytuły, pytali:
— Johanisberg, czy Xeres?...
A nakoniec:
— Sauterne, czy Montruchet?...
Za każdą podobną prowokacyą, porucznik odpowiadał odmownym gestem, pozostawiając próżnemi cztery czy pięć kieliszków różnych kształtów i wielkości, dzielnie tylko wychyliwszy szklankę czystej wody.
Kiedy po raz drugi zabierał się do swego ulubionego napoju, Jerzy Herbert, spostrzegłszy dziwną wstrzemięźliwość swego sąsiada, kładąc mu rękę na ramieniu, niedopuścił wypicia wody i zawołał z komicznym zapałem.
— Panowie, mamy pomiędzy nami wielkiego przestępcę!... zdrajcę!... fałszywego kolegę!...
— Któż to taki? — zapytali wszyscy.
— Mój niegodny przyjaciel, Marcel de Labardès, siedzący tu przy mnie!
— Czegóż się dopuści!?...
— Niegodziwości nie do przebaczenia!! czynu bezecnego i dla którego wzywam was wszystkich, abyście się okazali bez litości!...
— Tak! takt... — zawołali współbiesiadnicy, — będziemy go sądzić, potępiemy go, wykonamy wyrok!... Ale zbrodnia... zbrodnia?...
— A więc, jeżeli chcecie wiedzieć (i drżę z oburzenia, mówiąc wam o tem), wychylił pierwszą szklankę wody i gdybym nie widział nie u wierzyłbym nigdy!! chciał wypić drugą!! Zgroza!!!...
— Zgroza!! — powtórzyli jednogłośnie grobowym głosem młodzi ludzie, zakrywając sobie obiema rękami twarz, jak gdyby nie czuli się w możności znieść widoku tak przerażającego zbrodniarza.
— Panowie, — rzekł Jerzy Herbert, — czy zechcecie ukonstytuować trybunał, aby sądzić w najwyższej instancyi i bez apelacyi Marcela de Labardès, tu obecnego, oskarżonego o spełnienie z rozmysłem i recydywą podwójnego zamachu, picia dwóch szklanek wody, nawet nie zaczerwienionej... za co powinien sam się zaczerwienić!!
— Tak! tak!... — odpowiedzieli biesiadnicy, oklaskując przytem, szkaradną grę słów amfitryona.
— Czy podobałoby się wam, panowie, zamianować mnie prezydentem tego honorowego trybunału?...
— Podoba się nam to.
— Przyjmuję więc ten urząd ze słuszną dumą i natychmiast przystępuję do badaniu!... Oskarżony Marcel de Labardès, obrona jest dozwoloną! Możesz jeżeli sobie życzysz, chociaż zostałeś schwytany na gorącym uczynku, co czyni zbyt łatwem zadanie oskarżyciela publicznego, — możesz, powtarzam, zaprzeć się zbrodni! — Zaprzeczasz?...
— Bynajmniej, — odpowiedział, śmiejąc się Marcel.
Proh pudor!... — mruknął Jerzy z bolesnym wyrazem, — dziwna zatwardziałość!... fatalny i niepodobny do prawdy cynizm!!... nowy i straszliwy dowód zepsucia młodego łotra!! wyznaje i śmieje się!!... — Śmiech ten godny jest człowieka, o którym powiada to mściwe przysłowie: pijący wodę są źli!!
W tem miejscu żywe wrażenie w audytorium i nowe oklaski? Kilka głosów zauważyło, że fizyonomia zbrodniarza okazywała ciągle usposobienie do śmiechu. — Dreszcz skandalu i oburzenia!
Jerzy zabrał głos:
— Oskarżony, co masz do powiedzenia na twoją obronę?
— Nic.
— A zatem, uznajesz się winnym? — winnym picia wody czystej i świeżej?...
— Tak jest i z częstszą recydywą aniżeli się wam wydaje!...
— Co znaczą te słowa, wydające się prowokacyą rzuconą naszej sprawiedliwości? — co chcesz powiedzieć, mówiąc o recydywie?...
— Chcę powiedzieć, że oddawna nie piłem ani jednej kropli wina....
— Oskarżony, byłbyś więc człowiekiem jakiego towarzystwa wstrzemięźliwości?...
— Na honor, nie... Pozostawiam towarzystwa wstrzemięźliwości mglistej Anglii! Niech żyje Francya!
— Oskarżony, odpowiedź ta przynosi zaszczyt twemu patryotyzmowi i dowodzi, że twe zepsucie nie jest jeszcze kompletne!... Będzie to powodem pewnego pobłażania ze strony twych sędziów.... Wytłómacz się więc bez obawy.... Czy dla tego pijasz tylko wodę, że nienawidzisz wina?...
— Nie nienawidzę wina? Bynajmniej...
— Jeżeli tak, dla czego okazujesz tak obraźliwsi pogardę boskiemu temu trunkowi?...
— Nie czuję dla niego ani pogardy, ani nienawiści.... Uczucie, które we mnie wywołuje, innej jest natury....
— Powiedz więc jakiego rodzaju jest to uczucie....
— Przestrach! — odpowiedział Marcel, u uśmiech zagasi na jego twarzy.
Ten wyraz: przestrach został wymówiony przez młodego człowieka z wyrazem tak poważnym, ze wzruszeniem tak widocznem, że Jerzy i biesiadnicy, w jednej chwili zapomnieli o granej przez siebie komedyi.
— Kochany mój przyjacielu, — rzekł gospodarz domu, porzucając parodyę urzędu prokuratora królewskiego, — wybacz, że pragniemy zadowolnić naszą ciekawość wywołaną twemi słowami.... Cóż ci uczyniło wino, ten przyjaciel bogatych, dobroczynny trunek, ożywiający i podtrzymujący słabych i wlewający trochę ciepła w ochłodłą krew starców?... Cóż ci ono zrobiło, że mówisz o niem z takiem przerażeniem?...
— Co mi zrobiło? — wyjąknął porucznik głuchym głosem.... — Doprowadziło mnie do popełnia zbrodni!
— Zbrodni! — powtórzyli współbiesiadnicy w osłupieniu.
— Tak jest! — mówił dalej młody człowiek, — jednej z tych zbrodni, których prawa ludzkie nie mogłyby dochodzić ani karać, jednej z tych zbrodni, które pozostawiają na życiu plamę nie do zmazania, a w sumieniu wieczny wyrzut, którego nic wygasić nie jest w stanie.
Ponure milczenie, zapanowało po ostatnich słowach Marcela, poczem młody człowiek mówił dalej: — Zbyt wiele już powiedziałem, aby resztę zamilczeć... — ponieważ spowiedź rozpocząłem, powinna być ona zupełną.... — Posłuchajcie mnie więc, a zrozumiecie dla czego, przed chwilą mówiłem, że wino nabawia mię przestrachu!...
Zapanowało głębokie milczenie. Wszyscy wytężyli uwagę, z największą ciekawością, Spodziewając się jakiegoś dziwnego zwierzenia.
— Niezawodnie słyszeliście panowie, — mówił porucznik, — o dziwnych halucynacyach, niewytóómaczonych upojeniach, w które wprawia mieszkańców Wschodu dym opium. Znacie przynajmniej z imienia, haczysz, ten produkt roślinny, niemal cudowny, przychodzący do nas, jak sądzę, z Azyi, a którego użycie powoduje chwilowe pomieszanie umysłu, przenoszące duszę i wyobraźnię w sferę fantastyczną nieprawdopobnego świata? Zapytacie zapewne, do czego zmierzam?... Oto do tego, że wino wywiera na mnie takiż sam wpływ, jaki opium i haczysz; nie upaja mnie, ale czyni mnie obłąkanym, a szaleństwo moje jest wtedy straszne! Charakter mój jest łagodny, ale kiedy wino pomięsza się z krwią mych żył i zamieni ją w płomienną lawę, cała moja natura ulega metamorfozie nie do pojęcia!... Z człowieka, którego w tej chwili macie przed oczami, nic nie pozostaje.... Złe instynktu, które, przysięgam wam, obce są mej naturze w zwykłem życiu, rozwijają się nagle!... Szał mnie ogarnia, wszystko co sprawiało mi słuszną odrazę, wydaje mi się dobrem, a natomiast wszelkie złe, przestaje mnie przerażać!... szatan, który mnie opanował, popycha mnie do złego, tak, że niemożliwem jest dla mnie stawić mu najlżejszy choćby opór, wola moja przestaje być moją własnością... dusza moja i ciało stają się biernemi niewolnikami upojenia i szaleństwa!! — Wiecie teraz, co wino ze mnie robi... — dowiecie się co mi ono uczynić kazało....
Przez kilka chwil Marcel znowu milczał. Pochylił głowę i wsparł ją na ręku. Lekkie drżenie ust wskazywało całą gorycz myśli, jakie wspomnienia te w nim wywoływały.
Nakoniec podniósł głowę i mówił dalej:
— Trzy lata temu, stałem garnizonem w małem departamentalnem miasteczku w północnej Francyi. Byłem wtedy podporucznikiem i należałem do innego pułku, aniżeli ten, w którym teraz służyć mam zaszczyt. Miałem za przyjaciela, a raczej za protektora, doradcę, przewodnika, — gdyż wielka różnica wieku i stopnia była między nami, — wyższego oficera, dla którego uczuwałem tyle uwielbienia, ile szacunku i sympatyi. Oficer ten, o którego prawdziwe nazwisko, proszę was, nie pytajcie i którego nazwę poprostu hrabią Raulem, był, o dwadzieścia lat starszym odemnie i w stopniu szefa batalionu. Był żonatym i ojcem młodego chłopczyka, mającego lat dziesięć, którego kochał z całej duszy, lecz ja rodziny jego nie znałem, ponieważ ani jego żona, ani syn nietowarzyszyli mu w garnizonach. Nie potrafię wyrazić wam do jakiego stopnia stosunki moje z hrabią Raulem były serdeczne, dodam tylko, że uczuwałem dla niego przywiązanie podobne do tego, które uczuwa syn dla swego ojca.... On podzielał to przywiązanie, jestem tego pewnym... nie tracił żadnej sposobności, aby mi je okazać.... Niestety!!... ostatni jego dowód dał mi w ostatniej życia swego godzinie!!...
Marcel zamilkł znowu na chwilę.
Nie potrzebujemy mówić, że uwaga słuchaczy zdwajała się, gdyż od pierwszego frazesu tego opowiadania, zainteresowanie ciągle wzrastało.
Marcel zbladł, wzrok jego wyrażał straszne udręczenie, przywołał na pomoc całą swą odwagę i mówił:
— Pewnego dnia, większa część oficerów pułku, pomiędzy którymi znajdował się i komendant Raul i ja, zebrała się na ucztę korpusu, wyprawioną przez porucznika, świeżo awansowanego na kapitana. Bankiet ten bardzo był ożywiony i wesoły, toasty szybko jeden za drugim krążyły. Ja jeden z pomiędzy wszystkich współbiesiadników dość smutną miałem minę, upierając się przy wznoszeniu wszystkich toastów czystą wodą, podczas gdy szampan lał się strumieniem wokoło mnie. Wstrzemięźliwość ta wydała się zbyteczną i śmieszną kilku młodym szaleńcom, obsypującym mnie przyjacielskiemi szyderstwami; lecz zamknąłem się w rozsądnej nieufności ku sobie i znosiłem te przycinki z całym stoicyzmem.... — Dałyby Nieba, żebym był zachował tę silę woli do końca!... — Na nieszczęście, tak się nie stało!!...
W miarę jak głowy się rozgrzewały, epigramaty moich kolegów, stawały się coraz bardziej dotkliwe i w końcu poczęły mnie drażnić. Cierpliwość mnie opóściła, napełniając więc kielich winem szampańskiem i wychyląjąc go dwa razy, raz po razu, rzekłem:
— Na honor, panowie, sami chcieliście, — zgadzam się... — tem gorzej dla was!... Sobie przypisze cie skutki tego, do czego mnie zmuszacie!!...
Przyklasnęli hałaśliwie i zawołali: — «Brawo Marcel!!...« — Niewiele brakowało, ażeby podporucznicy mego wieku uczynili mi owacye i obnosili mnie w tryumfie!
Jednakże uczta trwała dalej. Uczyniłem pierwszy krok nie powstrzymywałem się już więcej, nalewano mi ciągle w kieliszek, a ja go ciągle wychlałem.... Dotrzymywałem placu najtęższym pijakom.... Czułem ogarniający mnie szał i powtarzałem sobie machinalnie: Tem gorzej dla nich!... — sami tego chcieli!!...
Nagle naokoło stołu zapanowało głębokie milczenie.
Komendant Raul, mój przyjaciel i protektor, zabrał głos, mówiąc o jakimś fakcie bez znaczenie, który nawet mnie nie dotyczył, a ja w najenergiczniejszy sposób zadałem mu kłamstwo.
Upłynęła minuta.
Minuta ta długą była jak wiek.
Nareszcie komendant przerwał milczenie; wzruszył lekko ramionami i rzekł głosem najnaturalniejszym:
— Marcelu, moje dziecię, miałeś wielką słuszność odmawiając pić, wino ci szkodzi.
— To być może! — zawołałem, — ale to do pana nie należy i niemniej utrzymuję to com powiedział....
— Nie słyszałem.
— Mam powtórzyć?
— Nie potrzeba... zarówno nie będę słyszał drugim razem, jak i pierwszym....
Komendant odważny był jak jego szpada.... — dowiódł tego dwadzieścia razy, a zresztą wszyscy znali przywiązanie, jakiem mnie zaszczycał... Jego cudownie zimna krew i heroiczna łagodność wobec mojej gburowatej obelgi, obudziły jedynie sympatyą i admiracyą ogólną.
Posłyszałem lekkie szemranie, na którego znaczeniu całkiem się omyliłem. Sądziłem, że oburzano się na słabość hrabiego Raula i począłem mówić znowu, podnosząc głos z akcentem prowokacyi.
— Eh! do licha, komendant ma słuszność!! kiedy nie chce podnosić zadanej sobie obelgi, dobrze czyni, nie słuchając jej!!... — Panowie, wypijemy, jeżeli chcecie, za zdrowie ludzi ostrożnych!!...
Słowo ostrożnych wymówiłem z naciskiem, w taki sposób, ażeby uczynić je w sposób jak najdobitniejszy synonimem podłych i podniosłem mój kielich.
Toastu tego nikt nie powtórzył.
— A zatem! — zawołałem wypiwszy, — jak się zdaje, ostrożność jest tu na porządku dziennym!....
Ogromnym wybuchem śmiechu wszyscy współbiesiadnicy powitali te moje słowa. To zbiorowe wyzwanie, rzucone wszystkim oficerom pułku, było czemś tak niedorzecznem i śmiesznem i tak ujawniało moje szaleństwo, że niemożliwem było brać go na seryo i gniewać się o nie.
Mnie jednak krew uderzyła do głowy, tak, że zostałem oślepionym na kilka sekund... uczułem dziką chęć, uchwycić za gardło mych sąsiadów i zadusić ich.... Szatan pijaństwa opanował całem mojem jestestwem... — chciałem koniecznie widzieć płynącą krew....
— Jeden zapłaci za wszystkich!! — powiedziałem sobie z nieubłaganem postanowieniem.
Zerwałem się też z miejsca i wyszedłem z sali, nie odwracając głowy i nie odpowiadając tym, którzy mnie chcieli zatrzymać. W chwili kiedym zatrzasnął gwałtownie drzwi, nowy wybuch śmiechu dał się słyszeć i zdwoił moją wściekłość. Wyciągnąłem nawpół szpadę z pochwy. Przyszło mi na myśl, otworzyć drzwi na nowo, — powrócić — i zabić kogokolwiek....
Lecz znowu powtórzyłem sobie fatalne słowa:
— Jeden zapłaci za wszystkich!!
Wyszedłem na ulicę.
Było to podczas zimy... czas był mroźny. Zimno jednak nie tylko nie zmniejszyło dziwnego mego upojenia, lecz zdawało się zwiększać go.
Rzecz dziwna, niewytłómaczona dla mnie (niewytłómaczona bezwątpienia i dla tych, których nazywają książętami nauki), upojenie to koncentrowało się w mojem sercu i mózgu, jakby w jakiemś podwójnem palącem ognisku, żaden zewnętrzny symptomat nie wyjawiał tego, co się działo we mnie. Wydawałem się spokojny.... Spotkałem kilka osób znajomych, z którymi rozmawiałem.... Żadna z nich nie zdawała się spostrzegać, że nie byłem w stanie naturalnym.
Błądziłem tak z godzinę po ulicach i po fortyfikacych, odpowiadając z pozornie zupełnie zimną krwią ukłonom wojskowym, kiedy szyldwach jaki prezentował broń przedemną.
Wszystkie te szczegóły, dziś mam żywo w pamięci, jak gdyby to co mam opowiadałem, stało się wczoraj....
Wszedłem do kawiarni, nie będącej wcale kawiarnią oficerską. Wziąłem gazetę i chciałem czytać... Oczy moje biegały po szpaltach, po wierszach, sylabizowały słowa, lecz nie wiem co czytałem. Myśli moje były gdzieindziej... co minuta powtarzałem sobie z uporem, którego nic nie mogło pokonać;
— Jeden zapłaci za wszystkich!!...
I tym, którego w moim szale, zemsta moja miała na celu... — tym — powiedźcie wy wszyscy, którzy mnie słuchacie, czybyście kiedykolwiek odgadli?... tym człowiekiem był komendant Raul!!...
Poczekałem jeszcze trochę, poczem rzekłem do siebie;
— Uczta musi być już oddawna skończona!!
Wstałem... wyszedłem z kawiarni i udałem się drogą jak najkrótszą, prowadzącą do domu, w którym mieszkał dowódca....
Wszyscy współbiesiadnicy Jerzego Herberta milczeli, zainteresowani widocznie opowiadaniem Marcela.
Dodać należy, że wyrazista fizyonomia opowiadającego, bladość zwiększająca się co chwila, spojrzenia zdające się z przerażeniem cofać do tej ponurej przeszłości, oraz drżenie jego głosu, nadawały opowiadaniu coś tak porywającego, że niepodobna tego opisać.
Pomiędzy żywemi słowami a opisem różnica jest taka, jak pomiędzy rzeczą żywą a martwą.
Marcel mówił dalej:
— Przybyłem, — rzekł. — Ztąd widzę jeszcze ten dom... był o dwóch piętrach, bez odźwiernego, położony na ulicy mało uczęszczanej; trawa rosła tam pomiędzy kamieniami bruku... korytarz zawsze w dzień otwarty dzielił go przez środek i prowadził ku schodom.
Dowódca Raul zajmował mieszkanie na pierwszem piętrze, jeden z tych lokali zaledwie umeblowanych, które wynajmowano zwykle oficerom w mieście przebywającym.
Podczas kiedy znajdowałem się na ulicy, szedłem wolno, krokiem regularnym, mierzonym, jak człowiek używający przechadzki i któremu nie pilno przybyć na miejsce.... W ciągu tej drogi, walczyłem z szatanem, którego byłem łupem i który popychał mnie naprzód, krzycząc mi do ucha, że nigdy nie przybędę!!
Wszedłszy nakoniec do domu, jednym już skokiem przebyłem korytarz i pędem wpadłem na schody.... Znalazłem się przed drzwiami dowódcy.... były zamknięte, lecz klucz pozostawiony w zamku, świadczył, że ten, którego szukałem, powrócił już do domu.
Otworzyłem pierwsze drzwi, prowadzące do wąskiego przedpokoju i usłyszałem głos hrabiego Raula, który pytał:
— Kto tam?
Nie odpowiedziałem nic, lecz natomiast otworzyłem drugie drzwi i stanąłem wobec człowieka, którego tak gorąco dotąd kochałem. Siedział przy jednem z okien, trzymając w ręku książkę, lecz sądzę, że jej nie czytał.
Widząc mnie, wstał i z żywością zbliżył się z wyciągniętemu rękami, mówiąc:
— Ah! jesteś tu, moje drogie dziecko... znając cię, z góry byłem pewny, że przyjdziesz.... Przedewszystkiem nie tłómacz mi się tylko, to byłoby zbytecznem.... Nie przypominam sobie niczego, a zresztą to co się stało, należy przypisać daleko mniej tobie, aniżeli tym wartogłowom, którzy przymusili cię pić pomimo twej woli.
Powiedziałem wam, panowie, że wino robiło mnie szalonym!! Tego dnia uczyniło ze mnie więcej aniżeli pozbawionego zmysłów!..., uczyniło mnie nędznikiem bez serca, bez duszy!!...
Ręce moje nie schwyciły szlachetnych rąk dowódcy!... pozostałem w miejscu nieruchomy i rzekłem ironicznie:
— Zapomniałeś pan?... — to możliwe... — to nawet prawdopodobne, gdyż jak się zdaje, brak pamięci... szczególniej w rzeczach honoru!... ale ja przypominam sobie wszystko!...
Dowódca spojrzał na mnie z osłupieniem. Widocznie nie dowierzał swym uszom.
— Marcelu!... Marcelu... — zapytał z bolesnym niepokojem, — nie przychodzisz więc jako przyjaciel?...
Pytanie to w usposobieniu umysłu, w jakiem się znajdowałem, wydało mi się tak potwornem, że zacząłem śmiać się na cały głos:
— Jako przyjaciel?... — powtórzyłem kilka rasy z ironią, — jako przyjaciel!!... nie... nie... panie hrabio... nie przychodzę jako przyjaciel!...
— A więc po co przychodzisz?
— Żądać od pana zadosyćuczynienia... wymagać go w potrzebie!!...
— Zadosyćuczynienia?... za co?... w czemże mam ci zadośćuczynić?...
Pytanie to tak proste, a na które trudno byłoby mi odpowiedzieć, było dla mnie tem, co uderzenie ostrogą dla znarowionego konia, który bierze na kieł... odebrało mi ono do reszty przytomność.
— Skończmy raz! — zawołałem. — To o co mnie pan pytasz, wiesz tak dobrze, jak i ja!...
— Nie, nie wiem... na mój honor, nie wiem!...
— Pański honor!! — odrzekłem z obelżywą goryczą, — pański honor!!
— Czy wątpisz o nim?...
— Więcej!... nie wierzę weń wcale!...
— Marcelu!!...
— Co takiego?
— Wiesz, że jesteś szalony!
— A ty, panie, jesteś podły!!...
Zaledwie słowa te wyszły z moich ust, ujrzałem, że dowódca zbladł straszliwie i prawą rękę wzniósł w górę, jakby chciał uczynić gest groźby.
Lecz ten szlachetny człowiek obdarzony był tak wielkim hartem duszy, że potrafił zapanować, nad strasznem wzruszeniem i postąpiwszy ku mnie dwa kroki, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, zapylał mnie prawie spokojnie:
— Nakoniec, jak się zdaje, nie bez powodu przychodzisz mnie znieważać, u mnie i z takim uporem. Biedne dziecię!... powiedz więc, o co ci chodzi?...
— Chcę odebrać ci życie, lub oddać ci moje!...
— Więc nienawidzisz mnie, Marcelu?...
— Z całej duszy!!...
— Dla czego?...
— Ponieważ pogardzam tobą!...
Sytuacya była więcej niż straszliwą, a jednak na tę odpowiedź, dowódca nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.... Rozumiał dobrze, eż to nie ja tak mówiłem... że mój rozum, serce, wola były nieobecne!...
Po krótkiem milczeniu rzekł:
— A więc chcesz się koniecznie ze mną pojedynkować?...
— Pojedynkować na śmierć!
— A więc, niech się wola twoja stanie.... Biorę za świadków kapitana Vernera i porucznika Pawła de Cernay... Poślij im swych świadków i złóż dymisyę w ręce pułkownika.... Będziemy się bić jutro....
— Ah! — krzyknąłem uderzając nogą o podłogę. — Nie o to mi chodzi! Nie należę do tych co myślą, że można pozwolić zemście ochłodnąć!!... a zresztą, gdybym podał się o dymisyę i jeżeliby świadkowie byli w to wszystko zamięszani, wiesz pan, równie jak i ja, że uczynionoby pojedynek ten niemożliwym. Jest to więc szaniec, który budujesz pan sobie, aby za nim ukryć swą podłość!....
Dowódca, jak się zdawało, nie zauważył nawet tej nowej zniewagi.
— Chcesz mego życia? — rzekł z najzupełniejszą zimną krwią, — mówisz o nasyceniu swej zemsty przez pojedynek na śmierć, a odmawiasz bić się jutro!... — Od chwili twego przybycia, nie dobrze cię rozumiem; teraz zaś przyznaję, nie rozumiem cię wcale!... Jeżeli sam pojmujesz, czego chcesz, a o czem ja wątpię, powiedz mi czego po mnie oczekujesz....
— Walki niezwłocznej, — tu — w tem miejscu i bez świadków!...
— Jeżeli zabijesz mnie, uchodzić będziesz za mordercę!...
— Cóż to pana obchodzi!... Przyjmujesz?
— Nie!... odmawiam....
— A więc — zawołałem z wściekłością, — jesteś sto razy podlejszy, aniżelim sądził i aby cię zmusić do pojedynkowania, spoliczkuję cię!!...
Przy tych słowach rzuciłem się na hrabiego, podnosząc rękę do uderzenia.
Ręka ta pozostała jednak w powietrzu, pułkownik bowiem schwycił w lot moje ramię z silą nieprzepartą, jak gdyby żelaznemi obcęgami.
— Nieszczęśliwe dziecię, — szeptał, odpychając mnie tak silnie, że cofnąłem się i oparłem się aż o przeciwległą ścianę pokoju, — nieszczęśliwe dziecko, nie mam dla ciebie nienawiści, mam tylko litość!... jesteś w stanie zupełnego szaleństwa!... przebaczam ci wszystko coś powiedział, wszystko coś uczynił, szał twój usprawiedliwia twoje postąpienie!... Będziesz jedynym człowiekiem, mogącym się pochwalić, żeś podniósł rękę na hrabiego Raula.... Lecz przez szacunek dla samego siebie, chwalić się tem nie będziesz!.... Odejdziesz ztąd, a ja zachowam to wszystko w tajemnicy.... Ale zanim pozwolę ci odejść, dowieść ci muszę, do jakiego stopnia życie twoje było w mych rękach....
Mówiąc te słowa, hrabia schwycił dwa florety z gałkami, wiszące na ścianie obok fuzyi, pistoletów i szpad, rzucił jeden z nich do mych nóg i stanął w pozycyi z drugim.
W pierwszej chwili niespostrzegłem, że florety te miały gałki, rzuciłem się z wściekłością na mego przeciwnika, oczekującego mnie z zimną krwią i nie tracącego spokoju.
W kilka sekund, zostałem dotknięty trzy razy w piersi, tak gwałtownie, że po każdem uderzeniu dech miałem zaparty i za każdym razem, kiedy gałka uderzała me ciało, hrabia swym głosem łagodnym i poważnym, w którym nie znać było najmniejszego wzrusznia, mówił:
— Widzisz!...
— Widzę, — odrzekłem przez zęby, — że jesteś odważny wobec nieszkodliwej broni... lecz wobec broni, która zabija, zobaczymy dopiero... i zobaczymy to natychmiast. Uczyń to, co ja, panie hrabio i floret przerób na szpadę!!...
W tej samej chwili, łącząc czyn ze słowami, uderzyłem końcem szpady w ceglaną podłogę pokoju tak, aby odłamać gałkę, potem rzekłem:
— Teraz stawaj, panie hrabio!! i trzymaj się dobrze!!...
— Nieszczęśliwe dziecko! — zawołał hrabia Raul, parując ze zwykłą swą zręcznością, gwałtowne ciosy, jakie mu zadawałem, — nieszczęśliwe dziecko!!...
Trwało to dwie lub trzy minuty. Ciemno zrobiło mi się w oczach, nie wiedziałem już co robię... kierowałem broń machinalnie, bez najprostszych reguł fechtunku. Jedną miałem tylko myśl, jedno życzenie: zabić... i znajdowałem, że moja ręka bardzo powoli słucha mej woli!...
Nagle po raz pierwszy, uczułem, że koniec mego floretu, dotknął i zagłębił się w ciało.
Hrabiemu floret wypadł z ręki, upadł na oba kolana, później posunął się zwolna w tył, wymawiając te słowa:
— Moja żono... moja biedna żono... mój synu.... nie zobaczę was więcej....
Stanąłem zadyszany i niemy nad ciałem rozciągnionem na ziemi.
Z rany, zadanej w piersi czworokątnym floretem, spływał po mundurze strumień krwi, rozlewając się około ciała po cegłach, jakby wielka kałuża ciemnoczerwona.
Niepewne moje spojrzenie spoczęło na florecie, wypadłym z rąk komendanta, dostrzegałem przedmioty, jakby przez mgłę, a jednakże, dostrzegłem wyraźnie gałkę na jego florecie.
Hrabia Raul, z litości dla mego wściekłego szału, nie zrzucił gałki!...
Pomiędzy nim a mną, nie było walki!... ale, morderstwo!!...
Nie byłem już pojedynkującym się, byłem mordercą!!
Widok krwi, widok trupa, nieszkodliwego floretu, postawionego przeciwko mej śmiertelnej broni, w jednej sekundzie oddalił moje obłąkanie, wypędził szatana z mej duszy.
Upojenie skończyło się... szał uchodził.... Rozumiałem teraz moją zbrodnię, lecz za późno było ją naprawić.... Uczułem wstyd i straszny wstręt do siebie samego.. lecz cóż mogły znaczyć wyrzuty?... Krew przelana płynęła i nie byłem w stanie zatrzymać jej!...
Upadłem na kolana przy ciele mej ofiary, załamałem ręce i rwiąc sobie włosy, wołałem:
— Jestem nędznikiem!... zabiłem mego przyjaciela!... zasłużyłem na śmierć... chcę umrzeć... Na pomoc, mój Boże!... Na pomoc!... Ratunku!... On umiera!... Boże miej litość nademną... wybaw go Boże!!..
Byłem ciągle w szale... lecz szał rozpaczy, zastąpił teraz szał wściekłości i nienawiści.
Porwałem w ramiona ciało komendanta i usiłowałem podnieść je i złożyć na łóżku, lecz nie byłem wstanie tego uczynić, gdyż moje nerwy, raptem rozluźnione, czyniły mnie słabym jak dziecię.
I wysilając się tak bezużytecznie, zdwajałem krzyki, aby dowołać się pomocy....
Komendant usłyszał mnie. Otworzył oczy, zwrócił na mnie wzrok pełen słodyczy i szepnął:
— Zamilcz moje dziecię!... zamilcz! Gdyby cię usłyszano, może zrozumianoby, co się tu stało... a ja nie chcę, aby zrozumiano....
Słowa te uderzyły mnie w serce, — mówił dalej Marcel, — i straszny w niem ból uczułem. Wybuchłem łkaniem.... Łzy moje, jakby deszcz nawałnicy, padały na siuną twarz zabitego, który umierając przebaczał mi i żałował mnie, a zamiast myśleć o sobie, myślał tylko o moim ratunku!...
Ah! Bóg mi świadkiem, że jeśliby potrzeba było mego życia dla ocalenia komendanta, przyjąłbym poświęcenie to natychmiast, z bezgraniczną radością!.. Niestety! poświęcenie to na nic by się już nie przydało! Mogłem tylko płakać, a na cóż łzy się zdały? Wszystkie łzy ziemi całej nie odkupiłyby jednej kropli tej nieocenionej krwi, płynącej strumieniem i porywającej za sobą duszę tak czystą i wielką, że nie zdawała się stworzoną dla tego smutnego świata, na którym żyjemy!!...
Podczas gdy rozpaczałem na próżno, komendant usiłował pocieszyć mnie jeszcze. Ale nie słyszałem już jego słów... dochodził tylko do mych uszu szept, słabnący stopniowo.
Okna pokoju wychodziły na ulicę.
Pobiegłem do jednego z nich, otworzyłem je i wychylając się na zewnątrz, krzyczałem pomocy z całych sił... Wołanie to usłyszano... nadbiegło wiele osób, a pomiędzy nimi znajdowało się też dwóch lub trzech oficerów, mieszkających w pobliżu.
Podczas gdy kładziono komendanta na łóżko, zdawało mi się, że oficerowie przypatrywali się mnie w dziwny sposób.... Podejrzliwe ich spojrzenia, spoczywały kolejno to na mnie, to na floretach, których nikt dotąd nie podniósł.
Umierający również zauważył te spojrzenia i zrozumiał je.
Wyciągnął do mnie rękę i szepnął:
— Nie oskarżajcie Marcela.... On jest niewinny... to tylko przypadek...
Chciał mówić dalej, lecz sił mu zabrakło. Głowa jego, dotychczas podniesiona, opadła na poduszki, które ułożono pod jego plecami... oczy zamknęły się i z ust wyszło długie westchnienie.
Komendant omdlał tylko, lecz ja myślałem, że umarł. Rzuciłem się na kolana i wydawałem jęki tak rozdzierające i rozpaczliwe, że wszyscy obecni, nawet nieznający hrabiego Raula, nie byli w stanie powstrzymać łez.
Dwóch lekarzy przybyło, a zaraz po nich zjawił się też i lekarz naszego pułku.
Obejrzeli ranę i chmurnie potrzęśli głowami, spoglądając po sobie z tym złowrogim wyrazem będącym wyrokiem śmierci.
Dowiedziawszy się, że komendat żyje jeszcze, miałem promyk nadziei, ale fizyonomie lekarzy zdruzgotały go.
— Więc jest zgubiony... zupełnie zgubiony, wyjąknąłem wpośród łkań.
— Oh! zupełnie! — odpowiedział chirurg pułkowy. — Może żyć jeszcze parę godzin.... do jutra może, lecz, aby wyratować go, trzebaby cudu, który uważam za niemożliwy.... Ah! poruczniku, zadałeś cios nieszczęśliwy!! Jakim u dyabła sposobem mogłeś to uczynić?... Biedny komendant!... taki godny człowiek... taki doskonały oficer!...
Pomimo przekonania, że nie ma żadnej nadziei, lekarze zaopiekowali się konającym z wielką starannością.
Skutek był szybki.... Hrabia Raul odzyskał przytomność i otworzył oczy; zobaczył mnie u stóp łóżka i uśmiechnął się do mnie?
— Ah! ah!... i ty doktorze! — rzekł potem do chirurga, no cóż, rachunek zamknięty, nie prawda?...
— Ależ nie, nie, komendancie, — odrzekł z żykością chirurg, Rana jest ciężka niewątpliwie, lecz wydobędziemy cię z tego....
— Tak sądzicie?...
— Z pewnością....
— Nie chcę ubliżać waszym talentom, które znam, ale wątpię, aby się wam powiodła ta kuracya...
— Mylisz się komendancie, jestem pełen nadziei....
— Zapewniasz mnie?...
— Dziesięć przeciwko jednemu!
— A więc daj mi słowo honoru, że taką jest twoja myśl... słowo honoru; czy słyszysz?... a uwierzę ci....
— Wyratowałem już w mem życiu niejednego rannego, o którym zrozpaczono. — Odpowiedział chirurg wymijająco....
— Dobrze.... Wiem teraz to com chciał wiedzieć.... Jeśli mam do uczynienia jakie rozporządzenia, czas zająć się niemi, nieprawdaż?...
Chirurg nieodpowiadając, pochylił głowę.
— Milczenie twoje jest wymowne!... — rzekł konający z nowym uśmiechem. — Doktorze muszę pisać.... Każ mnie umieścić, proszę cię, tak, abym nie zepsuł bandażu na ranie. — Marcelu, moje dziecię, — dodał, zwracając się do mnie.... podaj mi papier listowy i pióro, jest tam, na mojem biurku....
Usłuchałem machinalnie prawie, nie wiedząc co czynię.
Dwie osoby podtrzymywały rannego, a ja trzymałem papier i kałamarz. Nakreślił drżącą ręką następujące wyrazy, a pisząc, każde słowo wymawiał głośno, w miarę jak pisał:
»Oświadczam, że śmierć moja jest rezultatem prostego przypadku. Fechtowałem się z porucznikiem Marcelem de Labardès. Gałka jego floretu złamała się i żaden z nas tego nie spostrzegł. Gdyby ten floret znajdował się w mojem ręku, zamiast w jego, on a nie ja, byłby umierającym w tej chwili.»
Podpisał, poczem zwracając się do podpułkownika, który wszedł do pokoju, rzekł mu:
— Podpułkowniku, oto deklaracya co do joty zgodna z prawdą, mam honor złożyć ją w pańskie ręce....
Poczem znowu zaczął pisać, ręką coraz słabszą i wolniejszą, długi list do swej młodej żony, którą kochał z całej duszy; nie miał jej już nigdy zobaczyć i pozostawiał ją wdową z bardzo małem dzieckiem!...
Co za widok dla mnie!... dla mnie, jedynej przyczyny całego tego nieszczęścia!...
Podpułkownik wziął mnie pod rękę i zaprowadaił w zagłębienie okna.
— Poruczniku, — rzekł mi, — czy wiesz, że to wielkie dla ciebie szczęście, iż biedny twój przyjaciel nie został na miejscu zabity!! Po scenie, podczas dzisiejszej wieczerzy, scenie o której mówią już w mieście ze wszystkiemi możliwemi komentarzami, byłoby niepodobieństwem nie powołać cię przed radę wojenną, gdyby komendant umarł nie odzyskawszy przytomności i sam nie wiem jakbyśmy to zrobić mogli, aby cię nie skazać.
— Podpułkowniku, odpowiedziałem głuchym głosem, — skazalibyście mnie na śmierć, nieprawdaż?
— To bardzo prawdopodobne....
— Ach! byłoby mi to wszystko jedno!... Zabiłem mego przyjaciela... cóż dla mnie śmierć znaczy? I powróciłem do łóżka, przy którem ukląkłem, przykładając usta do lewej ręki komendanta, piszącego z trudnością prawą....
Dzień się skończył... noc nadeszła. Oświadczyłem, że nie wyjdę z żałobnego pokoju.... Pozostałem więc przy hrabiem Raulu, pogrążonym w ciężkim i gorączkowym śnie, podczas którego, szeptał ledwie dosłyszanym głosem bez związku jakieś słowa.
Węgiel kamienny palił się na kominku, lampa nocna na stoliku przy łóżku, okryta mlecznym szkłem, słabe rzucała światło na bladą twarz rannego i na jego bieliznę okrytą wielkiemi czarnemi plamami — plamami krwi!... Za oknami grzmiało od czasu do czasu, ulewa wyrzucała wodę z głuchym hałasem przez rynny. Wewnątrz słyszeć się dawał tylko oddech konającego, nierówny, gwiżdżący, podobny do rzężenia konających....
Chwilami, czy to była rzeczywistość, czy hallucynacya, zdawało mi się, że oddech ustawał zupełnie. Zrywałem się wówczas na nogi, drżący, okryty zimnym potem.... Pochylałem się nad moją ofiarą i po drżeniu nozdrzów i warg przekonywałem się, że życie nie całkiem jeszcze opóściło to biedne ciało.
Nad ranem, w chwili gdy pierwsze promienie jutrzenki rozjaśniały cienie nocy, komendant obudził się ze swego letargicznego snu.
Oczy jego otwarły się.
— Marcel, — zapytał, — jesteś tu?
Już mnie niewidział!!... śmierć się zbliżała!!...
— Tak, komendancie, — wyjąknąłem, — jestem tu, przy tobie... blisko....
— Noc jest jeszcze głęboka, nieprawdaż?
— Tak, komendancie....
— Czuję, że siły moje się wyczerpują... gdy dzień się zrobi... — skończę....
— Komendancie, w imię nieba, nie dopuszczaj tych złowrogich myśli!...
— To prawda, moje biedne dziecię... Nie opuściłeś mnie od wczoraj?
— Nie.
— Dziękuję ci.... Jesteś dobry, Marcelu! Zawsze cię kochałem... kocham cię.... Nie wyrzucaj sobie mej śmierci.... to nie twoja wina.... to fatalność.... No, nie płacz i posłuchaj mnie...
Milczał przez czas jakiś, później rzekł:
— Otwórz pierwszą szufladę mego biurka na lewo... — Czy już?...
— Tak, komendancie...
— Czy widzisz małe pudełko z safianu czerwonego, bardzo płaskie.
— Widzę je....
— Weź to pudełko....
— Mam je....
— Otwórz....
— Już otworzyłem....
— Co ono zawiera?...
— Medalion, — portret twój komendancie....
— Właśnie....
— Co trzeba uczynić z tym portretem?...
— Zachowaj go na moją pamiątkę... ofiaruję ci go.... Kiedy będziesz na niego patrzał, myśl o twym starym przyjacielu....
Łkania mnie dusiły... nie byłem w stanie odpowiedzieć... okrywałem medalion pocałunkami i łzami.
Po upływie sekundy komendant dodał:
— Wkładam na ciebie samego obowiązek odesłania listu, napisanego przezemnie do mojej biednej żony. A teraz... teraz... chwile moje są policzone.... Czas przestać myśleć o rzeczach ziemskich.... Obudź kogo w domu, moje dziecię i niech mi przyprowadzą księdza....
Rozkaz jego wykonałem bez zwłoki...
Cóż mam dodać więcej do tego rozdzierającego serce opowiadania? Zanim dwie godziny upłynęły, zanim blade zimowe słońce przebyło granicę horyzontu, oczy komendanta Raula zamknęły się na wieki, najszlachetniejsze serce bić przestało, dusza najszlachetniejsza opóściła ziemię i powróciła do nieba!!
Ah! dobrze powiedziałem w przeddzień!! — jeden zapłacił za wszystkich!!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.