Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Małe wojsko, a wielka bitwa.

Przybywszy do Dol, chłopi, jak widzieliśmy, rozproszyli się po mieście, robiąc co się któremu podobało, jak to bywa, gdy się jest „posłusznym z przyjazni,“ jak się wyrażają Wandejczycy. Rodzaj ten posłuszeństwa wytwarza bohaterów, ale nie wojskowych. Uszykowali artyleryę razem z bagażami pod sklepieniami starego bazaru, i znużeni, jedząc, popijając, „szkaplerzując,“ pokładli się w nieładzie napoprzek ulicy, która była zawalona raczej niż strzeżona. Ponieważ noc zapadła, większa część zasnęła położywszy głowę na tłomoczku, niektórzy z żonami przy boku, bo często chłopki szły za chłopami, a w Wandei kobiety ciężarne służyły za szpiegów. Noc była ciepła, lipcowa, gwiazdy świetnie jaśniały na ciemnym lazurze niebios. Cały biwak, podobny raczej do wytchnienia karawany, niż do obozowania wojskowego, usypiał spokojnie. Nagle wśród przebłysków zmierzchu, ci, którzy jeszcze nie przymknęli oczów, spostrzegli trzy działa wycelowane u wejścia na wielką ulicę. Był to Gauvain. Podszedł znienacka grangardę, dostał się do miasta i zajął ze swoją kolumną początek ulicy.
Jeden z wieśniaków powstał, zawołał: kto idzie! i wystrzelił z karabina; odpowiedziano wystrzałem z działa. Następnie wybuchł wściekły ogień ręcznej broni. Cały tłum uśpiony zerwał się na równe nogi. Ciężkie wstrząśnienie. Zasnąć pod gwiazdami, a pod kartaczami się obudzić!
Pierwsza chwila była straszna. Nic tragiczniejszego nad mrowienie się ciżby gromem rażonej. Rzucili się do broni, krzyczeli, biegali; — wielu padało. Chłopi napadnięci, nie wiedzieli co czynią i wzajem do siebie strzelali. Ludzie jak odurzeni, wychodzili z domów, wchodzili napowrót, błądzili wśród zgiełku jak w obłędzie. Rodziny się nawoływały. Walka ponura, w której plątały się kobiety i dzieci! Kule świszcząc, kreśliły pręgi w ciemności. Strzały padały ze wszystkich ciemnych kątów. Wszędzie dym i zgiełk. Łączyła się do tego plątanina furgonów i pociągów. Konie wierzgały. Deptano po ranionych, z ziemi słychać było wycia. Jednych groza przejęła, inni osłupieli. Żołnierze i oficerowie szukali się nawzajem. Wśród tego wszystkiego epizody ponurej obojętności. Jakaś kobieta karmiła swe niemowlę siedząc pod ścianą, o którą oparł się jej mąż ze strzaskaną nogą. Krew płynęła mu z nogi, a on nabijał spokojnie karabin i strzelał na traf, zabijając przed sobą, w cieniu. Ludzie, leżąc na brzuchu, strzelali przez koła od wozów. Chwilami wybuchała wrzawa z tysiąca okrzyków. Potężny odgłos działa zagłuszał wszystko. Było to przerażające.
Rzekłbyś, że to nagle wycinanie drzew: wszyscy padali jedni na drugich. Gauvain przyczajony kartaczował napewno, nie wiele tracąc ludzi.
Jednakże nieustraszeni w nieładzie wieśniacy zajęli wkrótce stanowisko obronne, cofnęli się ku bazarowi, obszernej i ciemnej reducie, niby ku lasowi filarów kamiennych. Tam nabrali otuchy; wszystko, co podobne było do boru, wzbudzało w nich inność. Wilkołak zastępował jak mógł najlepiej nieobecnego Lantenac’a. Mieli działa, ale ku wielkiemu zdziwieniu Gauvain’a, nie używali ich wcale. Stało się to dlatego, że oficerowie artyleryi udali się razem z margrabią na górę Dol, a chłopi nie wiedzieli, jak się wziąć do śmigownic i ośmiofuntówek; na kartacze odpowiadali ogniem z ręcznej broni. Teraz byli już oni zabezpieczeni. Nagromadzili wozy, kary gnojowe, bagaże i wszystkie beczki z bazaru i zaimprowizowali wysoką barykadę z otworami na karabiny. Ogień z tych strzelnic był zabójczy. Wszystko to stało się szybko. W kwadrans bazar przedstawiał front nie do wzięcia.
Obrót ten rzeczy nie na rękę był dla Gauvain’a. Bazar nagle przekształcony na twierdzę, było to coś niespodzianego. Wieśniacy zabezpieczyli się tam gromadnie i silnie. Gauvain’owi udał się napad znienacka, ale nie zdołał zmusić do rozsypki. Zsiadł z konia. Rozważając, ze szpadą w ręku pod skrzyżowanemi ramionami, stał oblany światłem pochodni oświetlającej jego bateryę, i patrzył w ten kąt ciemny.
Wysoka jego postać na tle tej jasności widoczną była dla ludzi za barykadą. Służył za cel, ale nie myślał o tem.
Grad kul z barykady sypał się około Gauvain’a, ale on przeciwko karabinom miał armaty, Kula działowa zawsze w końcu bierze górę. Kto ma artyleryę, ma zwycięztwo. Baterya jego, dobrze obsłużona, zapewniała mu wyższość.
Nagle błyskawica trysnęła z wnętrza bazaru pełnego ciemności; rozległ się jakby huk piorunu i kule armatnia wpadła w dom powyżej głowy Gauvain’a.
Barykada odpowiedziała armatą na armatę.
Co się tam działo? Zaszło coś nowego. Artylerya była już po obu stronach.
Drugi pocisk nastąpił po pierwszym i zarył się w mur blisko Gauvain’a. Trzecia kula zrzuciła mu kapelusz.
Pociski były wielkiego kalibru. Wyrzucała je armata szesnasto-funtowa.
— Celują do ciebie, dowódco! — krzyknęli artylerzyści.
I zagasili pochodnię. Gauwain, zadumany, podniósł swój kapelusz.
Ktoś istotnie celował do Gauvain’a. Był to Lantenac.
Margrabia wszedł za barykadę od strony przeciwnej.
Wilkołak podbiegł do niego.
— Panie margrabio, uderzono na nas znienacka.
— Kto?
— Nie wiem.
— Czy droga od Dinan swobodna.
— Tak sądzę.
— Trzeba rozpocząć odwrót.
— Odwrót rozpoczęty. Wielu już uciekło.
— Nie trzeba uciekać, trzeba się cofać. Dlaczego nie używacie artyleryi?
— Wszyscy stracili głowę, a zresztą nie było oficerów.
— Ja tam idę.
— Wysłałem ku Fougeres ile można było bagażów, kobiet i wszystkiego, co niepotrzebne. Co zrobić z trojgiem małych więźniów?
— Ach! z tem i dziećmi?
— Tak.
— To nasi zakładnicy. Każ ich zaprowadzić do Tourgue.
Powiedziawszy to, margrabia poszedł ku barykadzie. Za nadejściem dowódcy wszystko się zmieniło^ Barykada źle była urządzona do artyleryi; zostawiono miejsce na dwie tylko armaty; margrabia wstawił tam dwa działa szesnasto-funtowe, dla których porobiono strzelnice. Pochylony nad jedną z armat przyglądał się właśnie bateryi nieprzyjacielskiej przez strzelnicę, gdy spostrzegł Gauvaina.
— To on! — zawołał.
Wtedy chwycił sam za wyszór, nabił działo, ustawi! celownik i wycelował.
Przy razy brał na cel Gauvain’a i chybiał. Trzeci wystrzał ogołocił go tylko z kapelusza.
— Niezręczny! — mruknął Lantenac. — Trochę niżej, a mogłem mu głowę roztrzaskać.
Nagle pochodnia zgasła i margrabia miał już tylko ciemność przed sobą.
— Niech i tak będzie — rzekł.
I zwracając się do kanonierów wiejskich, zawołał:
— Kartaczami!
Gauvain ze swej strony niemniej był poważny. Położenie pogarszało się. Zarysowała się nowa faza walki. Barykada teraz jego kartaczowała. Kto wie, czy nie przejdzie z obrony do zaczepki? Miał przeciw sobie, odtrącając zabitych i zbiegów, przynajmniej pięć tysięcy walczących, a jemu samemu pozostało się nie więcej nad tysiąc dwieście ludzi zdolnych do boju. Coby się stało z republikanami, gdyby nieprzyjaciel spostrzegł małą ich liczbę? Roleby się zmieniły. Z zaczepiającego byłoby się zaczepionym. Niechby barykada zrobiła wycieczkę, a wszystko mogło być straconem.
Co czynić? Nie można było myśleć o uderzeniu na barykadę z frontu; wziąć ją szturmem było niepodobieństwem. Tysiąc dwieście ludzi nie wyprze pięciu tysięcy. Działać porywczo, na nic się nie zdało, czekać, było zgubą. Trzeba było raz skończyć. Ale jak?
Gauvain, jako miejscowy, znał miasto. Wiedział, że stary bazar, w którym się Wandejczycy oszańcowali, przypierał do labiryntu uliczek ciasnych i krętych.
Zwrócił się ku swemu adjutantowi, walecznemu kapitanowi Guéchamp, który się później wsławił oczyszczeniem lasu Concise, będącego miejscem urodzenia Jana Chouan’a, i zatamowaniem buntownikom drogi do stawu de la Chaine, co im nie dozwoliło zdobyć Bourgneuf.
— Guéchamp — rzekł do niego — oddaję ci dowództwo. Utrzymuj ogień, jak będziesz mógł. Podziuraw barykadę strzałami armatniemi. Zatrudniaj ich ile możesz.
— Rozumiem — odparł Guéchamp.
— Zgromadź całą kolumnę z nabitą bronią i miej ich w pogotowiu do ataku.
Dodał kilka słów na ucho Guéchamp’owi.
— To się rozumie — rzekł Guéchamp.
Gauvain mówił dalej:
— Czy z doboszy nie brak żadnego?
— Są wszyscy.
— Mamy ich dziewięciu. Zatrzymaj dwóch, a daj mi siedmiu.
Siedmiu doboszów stanęło w milczeniu rzędem przed Gauvain’era.
Wtedy Gauvain zawołał:
— Do mnie! batalion Czerwonej Czapki!
Dwunastu żołnierzy, z których jeden sierżant, wyszło z kolumny.
— Cały batalion niech wystąpi.
— Jest cały — odpowiedział sierżant.
— Dwunastu was tylko!
— Zostało nas dwunastu.
— Dobrze — rzekł Gauvain.
Sierżantem był dobry i dzielny szeregowiec Radoub, który w imię batalionu przybrał troje dzieci znalezionych w lesie Saudraie.
Czytelnik przypomina sobie, że tylko pół batalionu wyginęło w folwarku Ziele w Słomie, a Radoub szczęśliwym trafem nie należał do tej połowy.
Furgon z furażem stał blizko; Gauvain wskazał nań palcem sierżantowi.
— Sierżancie, każ swoim ludziom ukręcić powrósła ze słomy i niech niemi obwiną karabiny, ażeby nie było słychać brzęku, jeżeli o siebie uderzą!
Chwila upłynęła, rozkaz wykonano w milczeniu i wśród ciemności.
— Gotowi — rzekł sierżant.
— Żołnierze pozdejmujcie trzewiki — komenderował dalej Gauvain.
— Nie mamy trzewików — odpowiedział sierżant.
Z siedmiu doboszami było dziewiętnastu ludzi, a Gauvain dwudziesty.
Gauvain zawołał:
— Pojedynczo z kolei. Dobosze za mną, potem batalion. Sierżancie, będziesz dowodził batalionem.
Stanął na czele kolumny i podczas kiedy kanonada grzmiała z obu stron, dwudziestu ludzi, sunąc niby cienie, zapuściło się w puste uliczki.
Szli tak czas jakiś, mijając domy. Zdawało się, że w mieście wszystko wymarło; mieszczanie pochowali się w piwnicach. Nie było widać ani jednych drzwi, żeby nie były na sztabę zamknięte, ani jednej okiennicy odemkniętej. Światła nie było nigdzie.
Wśród tego milczenia wielka ulica huczała wściekle: walka na armaty nie ustawała; baterya republikańska i baterya rojalistowka zaciekle pluły na siebie kartaczami.
Po dwudziestu minutach krętego marsza Gauvain, stąpający niepewnie w tej ciemności, doszedł dokońca uliczki, z której można było zawrócić do wielkiej ulicy; tylko, że się zachodziło od tyłu bazaru.
Pozycya nieprzyjaciela została zatem okrążona. Nie było z tej strony szańców i to jest właśnie odwieczna nieostrożność budujących barykady. Bazar był otwarty i można było wejść pod filary, gdzie stało zaprzężonych kilka wozów z bagażami, gotowych do odjazdu. Gauvain i dziewiętnastu jego ludzi mieli przed sobą pięć tysięcy Wandejczyków, którym tył zaszli.
Gauvain przemówił zcicha do sierżanta; odwiązano słomę owiniętą około karabinów; dwunastu grenadyerów ustawiło się w szyku bojowym za węgłem uliczki, a siedmiu doboszów z podniesionemi pałeczkam i — czekało.
Ogień artyleryi był peryodyczny. Nagle w przerwie między jednym a drugim wystrzałem Gauvain podniósł szpadę i głosem, który wśród tego milczenia podobny był do dźwięku trąby, zawołał:
— Dwieście ludzi na prawo, dwieście na lewo, reszta na środek!
Rozległo się dwanaście wystrzałów karabinowych i siedem bębnów uderzyło do ataku.
A Gauvain wydał straszny okrzyk Niebieskich:
— Na bagnety!
Skutek był niesłychany.
Cała ta masa chłopska uczuła się napadniętą z drugiej strony i wystawiła sobie, że ma nową armię na tyłach. Jednocześnie na odgłos bębna, kolumna działająca od czoła ulicy wielkiej i dowodzona przez Guéchampa, ruszyła z miejsca, bębniąc również do ataku, i rzuciła się biegiem na barykadę. Wieśniacy spostrzegli, że ich wzięto we dwa ognie. Strach paniczny, to zolbrzymienie. W tego rodzaju trwodze wystrzał z pistoletu wydaje się jak strzał armatni, każdy krzyk staje się zjawiskiem, a szczekanie psa wydaje się lwim rykiem. Dodajmy i to, że wieśniaka ogarnia strach jak strzechę ogień obejmuje, i z równą łatwością, jak ogień na strzesze, staje się pożarem, strach wieśniaka staje się rozsypką. Zaczęła się ucieczka nie do opisania.
W kilka chwil bazar był pusty; chłopi strwożeni rozproszyli się, oficerowie nie mieli już co robić; Wilkołak zabił bezużytecznie dwóch, czy trzech zbiegów, a tymczasem słychać tylko krzyk: „uciekać, kto w Boga wierzy!“ i wojsko owo rozproszyło się po polach przez ulice miasta, jak przez otwory przetaka, z szybkością obłoku pędzonego burzą.
Jedni uciekali ku Chateauneuf, drudzy ku Plerguer, inni ku Antrain.
Margrabia Lantenac patrzył na tę rozsypkę. Zagwoździł własną ręką armaty, potem oddalił się ostatni, zwolna, spokojnie, mówiąc do siebie: „Widocznie chłopi nie wytrzymują. Trzeba nam Anglików.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.