Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga szósta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Gauvain zamyślony.

Zamyślenie jego było bezdenne.
Stała się szybka, nadzwyczajna przemiana.
Margrabia Lantenac przemienił się.
Gauvain był świadkiem tej przemiany.
Nigdyby nie uwierzył, aby coś podobnego mogło wyniknąć ze zbiegu jakichkolwiek okoliczności. Nigdyby nawet we śnie nie pomyślał, by coś takiego mogło się zdarzyć.
Niespodziewane — to coś niewiadome, co wyniośle igra z człowiekiem, pochwyciło i trzymało Gauvain’a.
Gauvain miał przed sobą niepodobieństwo, które się stałą rzeczywistością, widoczną, wyraźną, nieubłaganą.
Co myślał o tem, on, Gauvain?
Nie chodziło tu o wykręty; trzeba było coś postanowić.
Stawiono mu pytanie; nie mógł przed niem uciec.
Kto je postawił?\
Wypadki.
I nie same tylko wypadki.
Bo gdy wypadki, które są zmienne, postawią nam pytanie, to sprawiedliwość niewzruszona wzywa nas do odpowiedzi.
Po za chmurą, która nam rzuca swój cień, jest gwiazda, rzucająca nam swoje światło.
Jednakowo nie możemy skryć się przed światłem, jak i przed cieniem.
Gauvain poddany był badaniu.
Stawiony był przed kimś.
Przed kimś strasznym.
Przed swem sumieniem.
Gauvain czuł, że wszystko się w nim chwieje. Najniewrzruszeńsze jego postanowienia, najbardziej stanowcze obietnice, zasady najniezłomniejsze, wszystko to się chwiało w głębiach jego woli.
Bywają trzęsienia duszy.
Im więcej rozmyślał nad tem, co widział, tembardziej był wzburzony.
Gauvain, republikanin, mniemał, że konieczność nim włada, i uwiązł w niej rzeczywiście. Teraz wyższa objawiała mu się niezbędność.
Ponad koniecznością rewolucyjną jest konieczność człowiecza.
To, co się działo, nie dawało się wyminąć; sprawa była ważną; Gauvain miał udział w tej sprawie; był w nią wmieszany, nie mógł się wycofać; a lubo Cimourdain powiedział: „To cię już nie obchodzi,“ czuł w sobie coś nakształt tego, co czuje drzewo w chwili, gdy je odłączają od korzenia.
Każdy człowiek ma pewną zasadę; zachwianie tej zasady sprawia głęboki zamęt; Gauvain czuł ten zamęt.
Ściskał oburącz głowę, jakby chciał, aby z niej prawda trysnęła. Określić sobie jasno takie położenie było rzeczą niełatwą; nic trudniejszego nad to. Miął przed sobą przerażające cyfry, które zsumować należało; sumować przeznaczenie, co za szaleństwo! Próbował jednak; starał się zdać sprawę; usiłował zebrać swe myśli, ująć w karby swój opór i streścić fakta.
Wykładał je sobie samemu.
Komuż nie zdarzyło się zdawać sobie samemu sprawy i pytać w ważnej okoliczności samego siebie o drogę, czy ma iść naprzód, czy się cofać?
Gauvain był obecnym spełnieniu się cudu.
Jednocześnie z walką ziemską odbyła się walka niebiańska.
Walka dobrego przeciw złemu.
Straszliwe serce zostało zwyciężone.
Względnie do człowieka, z tem wszystkiem, co było w nim złego: gwałtowność, obłęd, zaślepienie, opór szkodliwy, pycha, samolubstwo — Gauvain widział cud.
Zwycięztwo ludzkości nad człowiekiem.
Ludzkość zwyciężyła nieludzkość.
Jakim środkiem, jakim sposobem? czem powaliła ten kolos gniewu i nienawiści? jakiej broni użyła? jakiej machiny wojennej? Kołyski.
Gauvain został olśniony. W wirze społecznej wojny, w pełni ścierania się wszystkich zawiści i wszelakiej zemsty, w najmniej rozjaśnionej i najwścieklejszej chwili zamętu, gdy zbrodnia dawała wszystek swój płomień, a nienawiść wszystkie swe mroki; w tej dobie zapasów, gdy wszystko staje się pociskiem, a bój tak grobowo ponurym, że nie wiadomo już, gdzie jest słuszność, gdzie uczciwość, gdzie prawda; Nieznany, Tajemniczy ostrzegacz dusz, ponad błaski i mroki ludzkie, roztoczył znagła wielką, wiekuistą światłość.
Ponad posępną walką fałszu z tem, co jest względne, wśród otchłani, zjawiło się naraz oblicze prawdy.
Siła słabych wdała się niespodzianie.
Widziano trzy biedne istoty ledwie co zrodzone, bezwiedne, opuszczone, sieroty, bełkotki, uśmiechnięte, mające przeciw sobie domową wojnę, zemstę, straszną logikę odwetu, morderstwo, rzeź, bratobójstwo, wściekłość, zawziętość, wszystkie Gorgony tryumfujące; widziano niepowodzenie i klęskę haniebnych wichrzeń, którym zleconą była zbrodnia; widziano srogie zamysły pomieszane i zniweczone; widziano, jak stara feodalna dzikość, stara pogarda nieubłagana, wrzekoma świadomość wymagań wojny, interes państwowy, wszystkie zarozumiałe przedsięwzięcia srogiej starości, rozwiały się przed błękitną źrenicą tych, którzy jeszcze nie doświadczyli życia. I rzecz prosta, bo kto nie żył jeszcze, ten źle nie czynił; jest sprawiedliwością, jest prawdą, jest białością i niezmierzone anioły niebios przebywają w drobnych dziecinach.
Widok pożyteczny, rada, nauka; żołnierze, rozwścieczeni w tej wojnie bez miłosierdzia, ujrzeli nagle wobec wszelakiej szkarady, wszelakich pokuszeń, wszelakiego fanatyzmu, wobec morderstw, zemsty zażegającej stosy, śmierci, przybywającej z pochodnią w ręku, w znoszącą się nad niezliczonym zastępem zbrodni — niewinność.
I niewinność zwyciężyła.
I można było powiedzieć: Nie, wojna domowa nie istnieje, barbarzyństwo nie istnieje, nienawiść nie istnieje, występek nie istnieje, ciemności nie istnieją; do rozproszenia tych widm wystarczy ta zorza — dziecięctwo.
Nigdy, w żadnej walce, szatan nie był widoczniejszym, ani Bóg.
Polem tej walki było sumienie.
Sumienie Lantenac’a.
Walka ta zaczynała się teraz, może zawziętsza jeszcze i bardziej stanowcza, w drugiem sumieniu.
W sumieniu Gauvain’a.
Cóżto za pole walki, człowiek!
Oddani jesteśmy w moc tych bogów, tych potworów, tych olbrzymów, naszych myśli.
Straszni ci rycerze tratują częstokroć nogami naszą duszę.
Gauvain rozważał.
Margrabia Lantenac osaczony, blokowany, skazany, wyjęty z pod prawa, naciskany jak dziki zwierz w cyrku, jak gwóźdź w cęgach, zamknięty w swej siedzibie, która stała się jego więzieniem, opasany ze wszech stron murem z żelaza i ognia, zdołał się ztamtąd wydobyć. Dokazał tego cudu, że umknął. Udało mu się to arcydzieło, najtrudniejsze ze wszystkich w takiej wojnie, ucieczka. Posiadł napowrót las, aby się w nim oszańcować, kraj, aby w nim walczyć, pomrokę, aby w niej znikać. Stał się napowrót straszliwym wędrowcem, złowrogim tułaczem, wodzem niewidzialnym, naczelnikiem podziemnych ludzi, władcą puszczy. Gauvain zwyciężył, lecz Lantenac był wolny. Lantenac był teraz bezpieczny, miał przed sobą drogi otwarte, niewyczerpany wybór schronień. Był do niepochwycenia, do nieodszukania, był niedostępny. Lew schwytany w sidła wyszedł z nich cało.
Otóż sam w nie powrócił.
Margrabia Lantenac dobrowolnie, z własnego popędu, z własnego wyboru, opuścił las, ciemności, bezpieczeństwo, wolność, aby stanąć nieustraszenie wśród najgroźniejszego niebezpieczeństwa. Naprzód widział Gauvain, jak się rzucił w pożar z narażeniem na śmierć w płomieniach; powtóre, jak spuszczał ową drabinę, która oddawała go w ręce nieprzyjaciół, która będąc dla innych drabiną ocalenia, dla niego była drabiną zguby.
Dlaczego to zrobił?
Dla ocalenia trojga dzieci.
A teraz co chcą zrobić z tym człowiekiem?
Zgilotynować go.
Tak więc człowiek ten, dla trojga dzieci, ani swoich, ani ze swej rodziny, ani ze swojej kasty; dla trojga malców, biednych, pierwszych lepszych, jakie się nawinęły, znalezionych, nieznanych, obdartych, bosych; ten szlachcic, ten książę, ten starzec, ocalony, oswobodzony, zwycięzca — bo uszedł z takiego osaczenia — zdał wszystko na los, wszystko naraził, podał w wątpliwość wszystko, co przedstawiaj i w tymże samym czasie, gdy oddawał dzieci, przyniósł dumnie swą głowę, i tę głowę, dotąd straszną, teraz szanowną, złożył w ofierze.
Co miano z nią zrobić?
Przyjąć ją.
Margrabia de Lantenac mógł wybierać pomiędzy życiem cudzem a własnem; w tym szczytnym wyborze swoją śmierć przełożył.
I miano zgodzić się na ów wybór.
Miano go zabić.
Jakaż zapłata za bohaterstwo!
Na czyn szlachetny odpowiedzieć czynem dzikim!
Poniżyć tak rewolucyę!
Co za znikczemnienie rzeczypospolitej!
Gdy człowiek, popierający przesądy i niewolę, zmieniony nagle powracał do ludzkości, oni, narzędzia swobód i wyzwolenia, mieliby grzęznąć w wojnie domowej, w krwawem nawyknieniu, w bratobójstwie.
A wzniosłe prawo Boże przebaczenia, zaparcia się, odkupienia, ofiary, miałożby istnieć dla zapaśników błędu, a nie dla żołnierzy prawdy?
Jakto! nie walczyć wspaniałomyślnością, dozwolić na taką porażkę, aby z mocniejszych stać się słabszymi, aby zwycięzcy stali się mordercami i aby powiedziano, że po stronie monarchii są ci, którzy ocalają dzieci, a po stronie rzeczypospolitej ci, którzy zabijają starców? Mianożby widzieć, jak ten wielki wojownik, ten potężny ośmdziesięcioletni starzec, ten rycerz bezbronny, skradziony raczej niż wzięty do niewoli, schwytany w samą chwilę spełniania dobrego czynu, skrępowany za własnem swem zezwoleniem, mający jeszcze na czole znój szczytnego poświęcenia, wstępować będzie po stopniach rusztowania, jak po stopniach apoteozy? Mianożby oddać pod nóż gilotyny tę głowę, dokoła której krążyłyby błagalnie trzy dusze drobnych aniołków ocalonych, i wobec tej śmierci zniesławiającej katów, mianożby ujrzeć na twarzy tego człowieka uśmiech, a na obliczu rzeczypospolitej rumieniec wstydu?
I wszystko to spełniłoby się wobec Gauvain’a, wodza!
I mogąc temu przeszkodzić, miałby zezwolić! Poprzestałby na tej wyniosłej odprawie: „To cię już nie obchodzi!“ I nie powiedziałby sobie, że w podobnym razie usunąć się, jest to być wspólnikiem. Inie miałby spostrzedz, że gdy idzie o czyn tak niezmiernej wagi, ten, co go się dopuszcza, winniejszym jest od tego, który go spełnia, bo jest podłym!
Ale czyż Gauvaln nie przyrzekł tej śmierci? On, człowiek łaskawy, czyż nie oświadczył, że Lantenac nie godzien jest łaski i że go wyda Cimourdainowi.
Tę głowę był dłużny. Więc spłacał ją.
Byłaż to jednak ta sama głowa!
Dotychczas Gauvain widział w Lantenac u tylko dzikiego wojownika, fanatyka monarchii i feodalizmu, mordercę jeńców, zbójcę rozkiełznanego wojną, człowieka krwawego. Człowieka tego nie lękał się; banitę tego byłby skazał; okrutnik ten byłby go znalazł nieubłaganym. I nic prostszego, droga była wytknięta, posępna a łatwa; wszystko było przewidziane: miano zabić tego, który zabija, była to prosta kolej grozy.
Nagle zerwała się ta kolej, nieprzewidziany zwrot odsłaniał nowy widnokręg, nastąpiła przemiana. Niespodziewany jakiś Lantenac stanął na widowni. Bohater wychodził z potwora; więcej niż bohater, człowiek. Więcej niż dusza, serce.
Nie zbójcę to już miał Gauvain przed sobą, ale wybawcę. Gauvain powalony został falą niebiańskiej światłości. Lantenac spiorunował go dobrocią.
I przemieniony Lantenac nie miałby Gauvain’a przemienić? Jakto! ten błysk światła pozostałby bez odbłysku? Człowiek przeszłości miałby iść naprzód, a cofać się człowiek przyszłości? Mąż okrucieństw i przesądów rozwinąłby nagle skrzydła, wzbił się do góry i widział czołgającego się pod sobą w ciemnościach i błocie męża ideału! Gauvain miałby się czołgać po starych, krwawych szlakach, a Lantenac bujać w sferach szczytności?
Nie koniec na tem.
A rodzina?
Ta krew, którą miał przelać, bo pozwolić na jej przelanie na jedno wychodzi co samemu ją przelać, czyliż nie była krwią Gauvain’a? Jego dziad nie żył, ale żył dziad stryjeczny, a tym dziadem stryjecznym był margrabia Lantenac. Czyżby ten z dwojga braci, który legł w grobie, nie powstał, aby zatrzymać nad nim drugiego? Czy nie nakazałby wnukowi szanować odtąd tej korony białych włosów, siostry swej własnej aureoli? Czyż nie było tam, pomiędzy Gauvain’em a Lantenac’em, widma patrzącego z oburzeniem?
Czy celem rewolucyi było pozbawić człowieka Jego natury? Czy po to ją zrobiono, by rozerwać rodzinę, zdławić człowieczeństwo? Bynajmniej. Rok 89 wyłonił się dla stwierdzenia owych najwyższych rzeczywistości, nie zaś przeczenia im. Zburzyć Bastylię, to wyswobodzić ludzkość; znieść feodalizm, to założyć rodzinę. Twórczość jest początkiem władzy i władza zawiera się w twórczości; niema więc innej władzy, prócz ojcowstwa. Ztąd prawowitość królowej ula, która rodzi swój lud, i będąc matką jego, jest królową. Cóż to znaczy? Znaczy rodzinę, ludzkość; i w gruncie rzeczy lud — jest to człowiek.
Chodziło o to, by wiedzieć, czy skoro Lantenac wrócił do ludzkości, Gauvain powróci do rodziny.
Chodziło o to, by wiedzieć, czy stryj i synowiec złączą się z sobą w wyższej światłości, lub też, czy na postępowość stryja synowiec wstecznictwem odpowie.
Takie w owej wzniosłej rozprawie Gauvain’a z sumieniem zaczynało stawiać się pytanie, a odpowiedź z natury rzeczy wypływała: ocalić Lantenac’a.
Dobrze, lecz Francya!
Tu zawrotne owo zagadnienie zmieniało nagle swą postać.
Jakto! Francya konała, Francya była wydana, odsłonięta, bez szańca! Nie miała już fosy, Niemcy przechodziły Ren; nie miała już murów, Włochy przekraczały Alpy, a Hiszpania Pireneje. Została jej jeszcze wielka otchłań, ocean. Miała za sobą przepaść. Mogła się na niej wesprzeć, i olbrzymia, oparta o całe morze, walczyć z całym lądem. Pozycya w każdym razie niezdobyta. Lecz nie, i tę traciła. Ten ocean nie należał już do niej. Na tym oceanie była Anglia. Anglia wprawdzie nic wiedziała, jak go przebyć. Owóż był człowiek, który miał rzucić jej most, pewien człowiek miał podać jej rękę, pewien człowiek miał powiedzieć Pitt’owi, Craig’owi, Cornwallis’owi, Dundas’owi, korsarzom: — chodźcie! — pewien człowiek miał zawołać: — Anglio, bierz Francyę! a tym człowiekiem był margrabia Lantenac.
Człowieka tego trzymano w ręku. Po trzech miesiącach polowania, pościgów, zaciętej walki, został nareszcie ujęty. Ręka rewolucyi spadła na przeklętego; zaciśnięta pięść 93-go trzymała za kark rojalistowskiego mordercę. Jednem z owych zrządzeń rozmysłu tajemniczego, który z wysokości miesza się do spraw ludzkich, ojcobójca ten w lochu swego rodzinnego gniazda oczekiwał na karę; człowiek feodalizmu wtrącony był do podziemia feodalnego; kamienie jego zamku wznosiły się przeciw niemu i zamykały się nad nim, i tego, który chciał kraj swój wydać, wydał dom jego własny. Widocznie sam Bóg wszystko to zrządził, godzina sprawiedliwości wybiła; rewolucya uwięziła tego wroga kraju: nie mógł już walczyć, nie mógł potykać się, nie mógł już szkodzić. W tej Wandei, mającej tyle rąk, on jeden tylko był głową; z jego śmiercią, koniec domowej wojny; miano go. Rozwiązanie tragiczne i szczęśliwe; po tylu mordach i rzeziach, człowiek, który zabijał, był więźniem, przyszła i na niego kolej umrzeć.
Miałżeby znaleźć się ktoś, coby go oswobodził?
Cimourdain, to jest rok 93-ci, trzymał Lantenac’a, to jest monarchię; i znalazłby się kto taki, coby wydobył tę zdobycz z tych szponów bronzowych? Lantenac, człowiek, w którym skupiał się cały snop nieszczęść, zwany przeszłością, margrabia de Lantenac był w grobie, ciężkie drzwi wieczności zatrzasnęły się za nim; i miałby ktoś z zewnątrz odsunąć wrzeciądze? Złoczyńca ten społeczny umarł, a z nim bunt, walka bratobójcza, wojna zwierzęca; i ktoś miałby go wskrzesić!
Oh! jakżeby się śmiała ta głowa trupia!
Jakżeby to widmo mówiło: — Dobrze, więc żyję, o głupcy!
Jakby on się zabrał napowrót do haniebnego dzieła! Jakżeby ów Lantenac nieugięty zanurzył się radośnie w otchłań nienawiści i wojny! Widzianoby nazajutrz płonące domy, mordowanych jeńców, dobijanych rannych, kobiety rozstrzeliwane.
A wreszcie ów czyn, który oczarował Gauvain’a, czy nie był przeceniany przez niego?
Troje dzieci było zgubionych; Lantenac je ocalił.
Lecz któż je zgubił?
Alboż nie Lantenac?
Kto umieścił owe kołyski w pożarze?
Czy nie Wilkołak?
Któż był Wilkołak?
Namiestnik margrabiego.
Odpowiedzialność spada na wodza.
Podpalaczem więc i mordercą był Lantenac.
Cóż więc uczynił tak godnego uwielbienia?
Nie wytrwał w zbrodni, nic więcej.
Zbudował zbrodnię i cofnął się przed jej spełnieniem. Wzdrygnął się sam przed sobą. Krzyk matki zbudził w nim ten zaród starej litości człowieczej, rodzaj depozytu wszechżycia, który spoczywa w każdej duszy, nawet najgorszej. Na ten krzyk zawrócił się. Z ciemności, w którą zapadł, cofnął się ku światłu. Spełniwszy zbrodnię, odrobił ją. Cała jego zasługa, że nie pozostał potworem do końca.
I za tę drobnostkę oddać mu wszystko! oddać mu przestrzeń, pola, równiny, powietrze, światło; wrócić mu las, aby go użył do rozboju, wrócić mu wolność, aby jej użył do sprawy niewoli, wrócić mu życie, aby go użył na korzyść śmierci!
A ktoby spróbował porozumieć się z nim, ktobv zechciał układać się z tą duszą wyniosłą, stawiać mu warunki oswobodzenia, ktoby zapytał go, czy zgodzi się za ocalenie mu życia, zaniechać nadal wszelkich nieprzyjacielskich kroków i buntu — jakżeby ciężko ten zbłądził, jaką przewagę dałby mu nad sobą, jaką spotkałby pogardę, jakżeby odpowiedz spoliczkowała pytanie! Jakby on odrzekł: „Zachowajcie hańbę dla siebie. Zabijcie mnie.“
Nie było innej rady z tym człowiekiem, jak zabić go albo ocalić. Człowiek ten stał na szczycie. Gotów był z każdą chwilą ulecieć albo się rzuci, był sam dla siebie orłem i przepaścią.
Zabić go? — jakaż zgroza! ocalić? — jakaż odpowiedzialność!
Gdy Lantcnac zostanie ocalony, trzeba będzie zacząć nanowo z Wandeą, jak z hydrą, póki ma głowę nieuciętą. W mgnieniu oka i z szybkością meteoru cały pożar, przygaszony zniknięciem tego człowieka, znów się roznieci. Lantenac nie spocząłby, nie ziściwszy swego zamiaru ohydnego, aby położyć, jako kamień grobowy, monarchię na rzeczypospolitej, a Anglię na Francyi. Ocalić Lantenac’a, było to poświęcić Francyę; życie Lantenac’a, to śmierć tłumu niewinnych istot, mężczyzn, kobiet, dzieci, porwanych nanowo w wir domowej wojny; to wylądowanie Anglików, cofnięcie się rewolucyi, zrabowane miasta, lud szarpany, Bretania skrwawiona, ofiara wrócona szponom. I Gauvain wśród i wszelkiego rodzaju niepewnych świateł i krzyżujących się blasków, widział jak w myślach jego zarysowywała się mglisto i stawała przed nim ta zagadka: Oswobodzenie tygrysa.
Potem pytanie przedstawiało się znów w pierwotnym kształcie; kamień Syzyfa, który jest niczem innem, jak kłótnią człowieka z samym sobą, znów opadał. Lantenac byłże tygrysem?
Może nim był dawniej, lecz byłże nim jeszcze? Gauvain doznawał owych zawrotnych kołowań umysłu, wracającego wciąż do jednej myśli, które ją czynią podobną do żmii. Wistocie, czy można było, nawet po dokładnej rozwadze, zaprzeczyć poświęceniu Lantenac’a, jego stoickiemu zaparciu się, jego szczytnemu zapomnieniu o sobie? Jakto, wobec rozwartych wszystkich paszcz domowej wojny, stwierdzić człowieczeństwo? jakto, starcie się prawd niższego rzędu, zagrodzić prawdą wyższą! jakto, dowieść, że ponad monarchią, ponad rewolucyą, ponad sprawy ziemskie, jest niezmierzona czułość duszy ludzkiej, pomoc należna słabym od silnych, ratunek należny ginącym od ocalonych, ojcowstwo należne wszystkim dzieciom od wszystkich starców! Dowieść tych rzeczy wspaniałych i dowieść ofiarą własnej głowy! Jakto! będąc wodzem, wyrzec się strategii, bitwy, odwetu; jakto! będąc rojalistą, wziąć szalę do ręki, położyć z jednej strony króla Francyi, piętnasto wiekową monarchię, przywrócenie dawnych praw, odbudowanie dawnego społeczeństwa — a z drugiej troje pierwszych lepszych wieśniaczych malców, i uznać, że te, trzy niewiniątka przeważyły króla, tron, berło i piętnaście wieków monarchii! Jakto! wszystkoż to byłoby niczem! jakto! ten, który to zrobił, miałby być jeszcze tygrysem i mianoby obejść się z nim, jak z dzikim zwierzem! Nie! nie! nie! Nie potworem był człowiek, który blaskiem czynu Boskiego rozświetlił przepaść domowych wojen! Mąż krwawy zmienił się w męża światłości. Szatan piekieł stał się napowrót niebiańskim Lucyperem. Lantenac odkupił wszystkie swe okrucieństwa czynem ofiary; gubiąc się materyalnie, moralnie ocalił; odrodził się niewinnym; podpisał swe Własne ułaskawienie. Alboż prawo przebaczenia samemu sobie nie istnieje? Odtąd stał się czcigodnym.
Lantenac stał się szczytnym. Teraz przyszła kolej na Gauvain’a.
Gaurain winien mu był odpowiedź.
Walka namiętności dobrych ze złemi tworzyła w owym czasie odmęt na świecie; Lantenac, górując nad tym odmętem, wydobył z niego ludzkość; do Gauvain’a teraz należało wydobyć zeń rodzinę.
Co miał począć?
Miałże Gauvain zawieść ufność Bożą?
Nie. I szeptał w duchu: — Ocalmy Lantenac’a.
Więc dobrze. Idź, popieraj sprawę Anglii. Zbiegnij z szeregów. Przejdź do nieprzyjaciela. Ocal Lantenac’a, a zdradź Francyę.
I drżał.
Twe rozwiązanie, myślicielu! nie jest rozwiązaniem. Gauvain widział w ciemności złowrogi uśmiech Sfinksa.
Położenie to było rodzajem strasznego rozdroża, na którem walczące prawdy ścierały się z sobą i stykały i na którem mierzyły się wzrokiem trzy najwyższe pojęcia człowieka: ludzkość, rodzina, ojczyzna.
Każdy z tych głosów przychodził z kolei do słowa i każdy z kolei mówił prawdę. Jak tu wybrać? każdy z kolei zdawał się radzić mądrze i sprawiedliwie, i mówił: — Zrób to. — Czy to właśnie należało zrobić? Tak. Nie. Rozumowanie mówiło swoje, uczucie co innego; obie rady były przeciwne. Rozumowanie jest tylko rozumem, uczucie jest często sumieniem; pierwsze pochodzi od człowieka, drugie od kogoś wyższego.
Ztąd uczucie mniej jest jasne a potężniejsze.
Jakaż to jednak siła w surowości rozumu!
Gauvain wahał się.
Okrutna wątpliwość.
Dwie otchłanie otwierały się przed Gauvain’em. Zgubić margrabiego? ocalić go? Trzeba było rzucić się w jedną lub drugą.
Która z obu tych otchłani była obowiązkiem?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.