>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Rumak Czarownika
Podtytuł Baśń z 1001 nocy
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 60
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. 1933
Druk „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
E. KOROTYŃSKA.
Rumak
Czarownika
Baśń z 1001 nocy.
Z ILUSTRACJAMI.
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA, ul. MARSZAŁKOWSKA 141.
Druk. „Bristol”, Elektoralna 31, Tel. 761-56.






Król możny i bohaterski kazał urządzić igrzyska i dźwiękiem trąb i uderzaniem w bębny zwoływać lud i rycerzy.
Na placu ustawiono przeróżne przeszkody dla wyścigających się, złocistym piaskiem usypano drogi a wieńcami ozdobiono przydrożne słupy.
Rozjaśniły się krużganki pałacu różnobarwnem kwieciem i wzorzystemi ustrojono kobiercami...
Złociły się blaskami od wysadzanego brylantami i drogiemi kamieniami królewskiego tronu i od dworzan w srebrzyste przybranych szaty.
W pałacu królewskim, w komnacie dziecięcej, złotowłosa królewna skakała z radości i śpiewała swoje najulubieńsze piosenki. Dama dworu ubierała ją w prześliczną białą sukienkę wyhaftowaną srebrem i uspakajała napróżno. Po raz to pierwszy maleńka Ludmiła miała być przy boku rodziców na igrzyskach. Nie dziw więc, że się tak bardzo radowała nieznanem jej jeszcze widowiskiem.
Brat jej starszy, czternastoletni Zbigniew po raz trzeci był na podobnej uroczystości, ale pałając chęcią należenia do turniejów, smucił się, że mu król iść w szranki walczących rycerzy nie pozwala.
Nadszedł dzień uroczysty igrzysk, zagrano w trąby, odezwały się rogi i zadzwoniły wielkie dzwony...
Król zasiadł w koronie, z berłem złocistem w ręku, obok niego królowa ze Zbigniewem, do walki się rwącym i prześliczną dziesięcioletnią Ludmiłą.
Rój dam dworskich i dworzan otaczał tron królewski, całe stosy kwiecia przeznaczonego dla zwycięzców leżały na malachitowym stole, a pośrodku srebrny wieniec dla tego, kto we wszystkich potyczkach okaże się najodważniejszym i wszystkich zdoła pokonać.
Bawiono się tak przez wieczór i noc całą, poczem po obdarzeniu nagrodami i spożyciu uczty wspaniałej, rozpoczęto innego rodzaju uroczystość.
Co rok przyjeżdżali z różnych krajów i z pośród różnych narodów ludzie wyspecjalizowani w jakimś zawodzie i przedstawiali królowi najnowszy swój wynalazek. Przedmiot, który okazał się godnym uwagi, kupował król i umieszczać go kazał w skarbcu.
I tym razem przedstawiono mu różne osobliwości, a więc ptaka sztucznego wyśpiewującego za nakręceniem przez dni całe przecudne trele, o mało co nie piękniejsze od słowiczych, to znów jakieś przedziwne instrumenty, dotychczas nie widziane, lub warsztaty ze srebra, tkające niebywałe dotąd wzory i pajęczej cienkości koronki.
Naraz zameldowano królowi, że z dalekich krajów przybyły indjanin, chce rzecz jakąś cudowną przedstawić.
Zawezwano go przed króla. Zjawił się, prowadząc za uzdę wspaniałego rycerskiego rumaka.
Trudno było poznać, że ów koń ze wspaniale brylantami wysadzanem siodłem, — jest sztuczny.
Król był zachwycony i postanowił go kupić, ale na wychwalanie indjanina, okazywał zupełną obojętność, aby sumy nazbyt znacznej nie zapłacić.
— Nic nadzwyczajnego w tym koniu nie widzę, sama tylko sztuka, wykonanie artystyczne, nic więcej — mówił król. Gdyby to był koń obdarzony życiem, to co innego.
— Królu, — odpowiedział cudzoziemiec — koń ten posiada niebywałą zaletę — potrafi się wznieść w obłoki i wielomilowe przestrzenie w przeciągu minuty oblecieć.
— Chciałbym to na własne oczy zobaczyć — odrzekł monarcha. — Otóż życzę sobie, żebyś w tejże chwili uleciał z nim do zamku mego kuzyna o mil 20 odległego i abyś mi stamtąd urwał na dowód gałązkę jemioły, z dębu rosnącego na wysokiej górze, sięgającej niebios.
— W tej minucie będę z powrotem, — rzekł indjanin — gałązka jemioły będzie zerwana i u stóp waszej królewskiej mości położona.
Mówiąc to, podszedł do swego cudownego konia i dotknąwszy się ukrytego miejsca pod siodłem wzniósł się w powietrze i momentalnie znikł w przestworzu.
Minęła minuta i koń czarodziejski wraz ze swym jeźdźcem powrócił z gałązką jemioły przy siodle.
— Oto masz, wszechwładny królu, to, coś mi przynieść rozkazał — rzekł pokłoniwszy się do ziemi indjanin, przekonałem cię panie, żem nie kłamał. Powiedz teraz, o królu, czy jest rumak mojemu podobny?
— Przyznaję, że jest nadzwyczajny, kupić też chcę natychmiast do swego użytku, dając ci dużą sumę.
— Królu — odrzekł właściciel konia, niemożliwą to rzeczą, gdyż dostałem go od pewnego czarodzieja, z warunkiem że nikomu nie oddam ani sprzedam. W przeciwnym razie spadną na mnie nieszczęścia, a na kraj cały klęski. Boję się nie posłuchać, żeby na siebie i na kraj nie sprowadzać nieszczęść.

— To są tylko wykręty z twej strony — odpowiedział król — zostaw go, mam syna, który będzie z tego szybkobiega korzystał.

— I w tej chwili wyruszyłbym z przyjemnością — rzekł królewicz, przybliżając się do rumaka i oglądając go od stóp do głów. Z radością przyjmę ten dar od ciebie ojcze, gdy go zakupisz...
— Mogę go pozostawić u ciebie królu na czas jakiś, — odezwał się indjanin — i może się twój syn nacieszyć nim dowoli, nauczę go jednak, jak się ma z tym czarodziejskim rumakiem zachować... Nie znając sposobu szybowania na nim, mógłby lecieć w powietrzu do nieskończoności...
To mówiąc podszedł do konia... Ale zanim zdołał powstrzymać, królewicz, zauważywszy przedtem, że indjanin, wyruszając po gałązkę jemioły coś kręcił pod siodłem, poruszył sprężyną ukrytą i natychmiast uniósł się w górę. Chwila jedna, a nie było go wcale widać.
Rozpacz króla i królowej była straszliwa. Zatrwożył się też i indjanin, bojąc się o utratę konia, królewiczowi bowiem nie zdążył wytłómaczyć w jaki sposób mógłby się zatrzymać i spuścić na ziemię.
— Utraciłem syna — rzekł król — powodem ty jesteś, dopóki przeto syn mój nie wróci, siedzieć będziesz w więzieniu.
Zaprowadzono go do więzienia, a dwór cały pogrążył się w smutku.
Tymczasem syn królewski niesiony przez czarodziejskiego rumaka, przelatywał z błyskawiczną szybkością ponad lasami i górami, ponad nieznanem państwem, jednem, drugiem i dziesiątem, bez zatrzymania się bodaj na minutę.
Poznał młodzieniec jedną z gwiazd uczepionych obłoków, tę, na którą zwykle wieczorem czatował na ganku, aby zachwycać się jej pięknością.
Lżej mu się zrobiło na sercu, zawszeć to z jego stron rodzinnych, które tak lekkomyślnie porzucił.
Łzawy wzrok obrócił ku niej i szepnął: Cudna, piękna gwiazdo z srebrzystemi blaski, ratuj mnie, poradź co mam robić, aby ku ziemi spłynąć, aby w biegu tego rumaka osadzić.
Żal zrobiło się gwieździe pięknego i dobrego królewicza, który z takim zachwytem wpatrywał się w nią codziennie z krużganków pałacowych...
Końcem srebrzystego promyka dotknęła pędzącego rumaka i wskazała na siodło...
Królewicz podniósł siodło i ujrzał drugą sprężynę, którą zakręciwszy dwukrotnie, zaczął się momentalnie ku ziemi opuszczać.
Spragniony, głodny oglądał się w około, czy nie znajdzie gdzie jakiej ludzkiej siedziby, gdzieby mógł pożywić się i spocząć.
Rozglądając się w ciemnościach, była to bowiem noc głucha, spostrzegł szczyty wspaniałego zamku, tuż prawie koło niego stojącego.
Wszedł w podwórze, ale stojące straże przeraziły go, mógł być aresztowany jak złoczyńca zakradający się do zamku. Wyszedł więc pośpiesznie i zaczął się przyglądać szklanemu dachowi otwartemu do połowy dla wpuszczania świeżego powietrza.
W jednej chwili postanowił przez szklany otwór dostać się do wnętrza i w ten sposób uprosić u mieszkańców zamku pożywienie i wypoczynek.
Zakręcił więc śrubę w koniu, aby stał na miejscu i wdrapał się na wierzch dachu.
Wsunąwszy się do głębi komnat, stanął ździwiony przepychem. Musiał to być niezawodnie zamek królewski, ale do jakiego króla i jakiej należącego narodowości, o tem nie miał pojęcia.
Cichutko stąpał po wzorzystych dywanach, ledwie dotykając stopami ziemi, aby nie pobudzić śpiących mieszkańców w komnatach.
Przeszedłszy parę komnat osłupiał. Na schodach i w przedpokoju, wiodącym do dalszych pokoi, leżeli tu, lub siedzieli z bronią w rękach czarni jak sadze niewolnicy, murzyni. Sen ogarnął ich tak dalece, że nie słyszeli szelestu stóp i ani jeden z nich nie spostrzegł przesuwającego się cicho koło nich królewicza, który zrozumiał odrazu, że straż murzyńska pilnuje drzwi jakiejś dostojnej osoby.
Wszedłszy do najbliższej komnaty, stanął w podziwie. Na wspaniałem, pokrytem jedwabiami łożu leżała cudna królewna. Osądził ją odrazu, że jest królewną, tak piękna była komnata i tak imponujący wyraz twarzy miała uśpiona dziewica.
Przebudziła się zaraz, ale zanim przerażona miała spytać, kto taki śmiał wejść do jej komnaty, już klęczał królewicz przed jej łożem i w kilku słowach przedstawił swoje dziwne położenie i prosił o opiekę.
Królewna wytłómaczyła mu, iż jest w kraju perskim, że nie powinien się niczego obawiać, będzie miał i opiekę i pożywienie dokąd tylko zechce.
Ogromnie była ciekawa całej jego przygody, ale widząc, że jest bardzo znużony, odłożyła wybadanie do dnia przyszłego, wołając na służebnice aby zaprowadziły go do gościnnego pokoju i przyniosły potraw różnych i napojów, przeczuwała bowiem, że jest straszliwie głodny.
Królewicz zachwycony i widokiem cudnej dziewicy i wygodami, jakie znalazł w swoim pokoju, po posileniu się, usnął po raz pierwszy spokojnie i dopiero dochodzące z innych pokojów szmery, zmusiły go do wstania.
Natychmiast prawie, przyszła służebna królewny, prosząc, aby zechciał pójść do zamkowej komnaty, gdzie nań oczekiwała królewna.
Znalazłszy się przed obliczem tej, o której już marzył we śnie, opowiedział jej swoje dziwne przygody i podziękowawszy za gościnę, chciał odjechać do swego kraju.
Królewna jednak uprosiła go, żeby jeszcze czas jakiś pozostał, co królewicz z największą radością wypełnił.
Ale razu pewnego w nocy, miał dziwny wypadek. Stanął przed nim w przerażającej postaci indjanin, niegdyś właściciel czarodziejskiego konia i w wyrazach rozpaczliwych zaklinał, żeby królewicz powracał do kraju, gdyż nadchodzi dzień, w którym, on, siedzący obecnie w więzieniu, będzie zabity — o ile królewicz przedtem nie stanie przed swoim ojcem. Wypowiedziawszy to, znikł, jak mgła jakaś, wprost rozwiał się w powietrzu, a królewicz zrozumiał, że indjanin ten był czarownikiem i mógł się przenosić duchem w dalekie krainy.
Zaraz nazajutrz powiedział królewnie, że zmuszony jest wracać do kraju, gdzie oczekuje na niego stęskniony długiem niewidzeniem i niespokojny o jego los, ojciec.
Wyznał przytem, że ją kocha i chciałby mieć za żonę. Królewna oświadczyła, że gotowa nietylko wyjść za niego, ale nawet zaraz wyruszyć do jego kraju na cudownym rumaku.
Wyruszono więc natychmiast, ale królewicz, chcąc zgotować swej przyszłej żonie uroczyste przyjęcie i pragnąc otrzymać przedtem zezwolenie ojca, którego był pewnym, zatrzymał się przed jednym z królewskich zamków, oddalonych od dworu i tam zostawił królewnę, obiecując w tymże dniu jeszcze zawieźć przed swego ojca.
Przybywszy przed króla, uszczęśliwionego jego powrotem, prosił o uwolnienie indjanina i opowiedział o przywiezieniu przez siebie królewny. Uwolniono więźnia i z radością zezwolono na przyjazd oblubienicy, posyłając wygodne powozy i dworzan.
Tymczasem niegodziwy indjanin, skorzystawszy z tego, że w ogólnem zamieszaniu nie zwracano uwagi na jego konia, odkręcił śrubę, usiadł i momentalnie przypędził do królewny, mówiąc, że polecono mu ją przywieźć do dworu, gdyż królewicz czyni przygotowania do wesela i oczekiwać jej będzie w połowie drogi.
Nie przeczuwając podstępu, usiadła wraz z oszustem na konia, ale po małej chwili spostrzegła, że pędzą w przeciwnym kierunku i zaczęła wołać o ratunek. Roześmiał się indjanin, bo i cóż znaczyły jej krzyki w obłokach, któż dosłyszeć mógł jej rozpaczliwych wołań?
— Musisz być moją żoną — rzekł czarownik — i żadne wołania nie pomogą ci teraz. Zawiozę cię do swojego kraju i będziesz opływała w dostatki.
— Nie wyjdę nigdy za ciebie, niedobry człowieku, i raczej umrę, niż w kraju twoim osiędę — szlochała biedna królewna.
Wiózł ją tak przez noc całą, wreszcie rankiem, zmożony głodem, spuścił się ze swą branką na polanę i poszedł szukać pożywienia, pozostawiając królewnę samą przy drzewie.
Nieszczęśliwa królewna, posłyszawszy zdala dźwięki rogów i trąb myśliwskich, wołać zaczęła o pomoc. Nadbiegli polujący rycerze, wraz ze swym władcą i usłyszawszy jej opowiadanie, groźnie zapytywali nadbiegłego już indjanina, jakiem prawem porwał królewską córkę i w jakim ją wiezie zamiarze.
— Jest moją żoną — odrzekł kłamca — i nikt nie ma prawa wtrącać się do naszych spraw, mogę z nią robić, co mi się spodoba, nawet zabić.
Porwano go natychmiast, wierząc bardziej słowom królewny, niż jego kłamstwom i ucięto mu głowę. Królewnę zaś zabrano i zawieziono do zamku owego dostojnika. Konia przyprowadzono i umieszczono w specjalnej stajni dopókiby nie był z uroczystościami dany do przechowania w skarbcu.
Podobała się królewna tak dalece swemu staremu wybawcy, że postanowił tegoż jeszcze wieczoru, pojąć ją za żonę. Rozpoczęto przygotowania do zabaw i oznajmiono uroczyście królewnie, że odbędzie się jej wesele.

Gdy książe podszedł do niej, aby oznajmić o jej wielkiem, jak się zdawało, szczęściu, zaczęła tupać nogami, bić go i drapać, wydając przytem oszalałe krzyki i drąc wszystko, co jej wpadało pod rękę.

— Nieszczęsna! — zawołał książe — straciła zmysły, ale musimy ją wyleczyć... Przejścia odebrały jej rozum...
Zawezwał więc najsłynniejszych lekarzy i wróżów, aby ratowali jego narzeczoną, ale wszystko było nadaremne.
Królewna nie dopuszczała do siebie nikogo, krzycząc, tupiąc i wygrażając tym, co się chcieli do niej zbliżyć.
Naraz zjawił się nowy i nikomu nieznany lekarz. Długa broda zwisała mu do pasa, ciemne okulary zasłaniały zupełnie oczy, a szata fałdzista owijała całą jego postać. Przyszedł i prosił o przedstawienie go chorej królewnie.
Byłto przebrany królewicz.
Szedł tak dnie całe i noce, wypytując się wszystkich, czy nie widzieli cudnej dziewicy, z oczyma jak gwiazdy i długim złocistym włosem.
Odpowiadano mu, że nikt taki tutaj nie mieszka i odprawiano z wioski lub miasta.
Aż razu pewnego, znękany niepowodzeniem królewicz, usiadł pod drzewem i gorzko zapłakał.
Zesłał Bóg jedną z gwiazd srebrnych na ziemię, aby łzy mu otarła i drogę ku królewnie wskazała.
Delikatnem drżeniem promienia osuszyła mu łzy i do serca wlała ufność... Wstał i poszedł ku stronie, kędy wznosił się pałac księcia i gdzie w żalu i tęsknocie siedziała jego oblubienica.
Zaprowadzono go przed królewnę. Nie poznawszy go, nie dała mu do siebie przystąpić, dopiero, gdy szepnął jej swe imię, uspokoiła się i pozwoliła niby leczyć.
Książe uradowany wielce, że obiecano mu jej wyzdrowienie, nie wypuścił od siebie lekarza, prosząc go, aby ją leczył na zamku.
Umówili się więc narzeczeni, że uciekną na czarodziejskim koniu, którego postanowiono odebrać podstępem.
Królewicz zaraz zażądał zobaczenia i przyprowadzenia owego konia, niby w celu czynienia zaklęć, które miały rzekomo uzdrowić królewnę.
Przywiedziono przed niego rumaka, do którego polecił zbliżyć się narzeczonej, a gdy posłuchała, zakręcił śrubę i dosiadłszy wraz z nią konia, uleciał w powietrze.
Z góry zakrzyknął tylko do dostojnika: — Nie odbieraj nigdy ukochanych przez kogoś królewien, bo los taki zawsze cię spotka.
Witano ich z radosnemi okrzykami na zamku, wyprawiono huczne wesele, a życie ich całe było jedynie szczęściem bez granic i błogosławieństwem dla kraju.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.