Ryta/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ryta |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Bibljoteka Najciekawszych Powieści |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prezes Stratyński siedział w swoim gabinecie za wielkiem mahoniowem biurkiem.
Przed nim leżała cała plika papierów, jakieś pisma urzędowe, listy, oczekujące podpisu.
Ale ta pilna korespondencja nie interesowała w tej chwili prezesa. Podparłszy czoło ręką, w zamyśleniu spozierał przed siebie, a palce machinalnie bawiły się ołówkiem.
Ach, wciąż przykrości, same przykrości...
Przedewszystkiem Vera... Co właściwie ma oznaczać jej postępowanie? Te ciągłe zwłoki, niechęć wyznaczenia terminu ślubu... O tem, że go nie kocha — wie dobrze... Ale czyż tylokrotnie nie zapewniała Stratyńskiego, że po doznanych przykrościach i różnych zawodach, miłość nie gra żadnej w jej życiu roli. Czy nie zapewniała, że szuka męża, przyjaciela, opiekuna a nie kochanka? Więc dlaczego zwłóczy, dlaczego nie chce, aby ich stosunek przybrał określone kształty. Istnieje jaka przeszkoda? Kto inny pociąga Verę i pod jego wpływem unika ostatecznej odpowiedzi?
Nieznośna zazdrość targnęła sercem prezesa?
Kto inny? Jął w myślach przebiegać znajomych „narzeczonej“ i nad nikim nie mógł zatrzymać się dłużej. Wszystkie wolne chwile przepędza wraz z nim, żyje w odosobnieniu, nie przyjmuje wizyt mężczyzn. Tylko Waryński? Ale to posądzenie śmieszne. Waryński przecież jest kuzynem Very, pozatem brzydki, nudny, mało pociągający? Prawdziwy „buldog“. Zresztą sama go chciała żenić z jego córką...
Tedy nie kaprys sercowy Very staje na przeszkodzie. Różne zachodzić muszą tu względy.
Może Vera nie chce wchodzić do rodziny, w takich, jak obecnie warunkach. Zraziła ją zaciekła nienawiść przyszłej „pasierbicy“, jej ucieczki z domu, jej walka, prowadzona z całą bezwzględnością, byle tylko nie dopuścić do zamierzonego małżeństwa. Choć wie, że to napół szalona dziewczyna, ulękła się tego nieokiełznanego charakteru, ulękła się jego córki, która nie cofała się nawet przed włamaniem i przed łączeniem się przeciw niej ze światem przestępczym! Bo i to jest znane prezesowi...
Jego córka! Ach, ileż dałby za to, żeby ona stała się inna! Czyż nie uczynił wszystkiego dla dziewczyny, co było w ludzkiej mocy, chcąc jej zabezpieczyć szczęście i dobrobyt! Choćby przez pamięć na matkę, na tę matkę, którą skrzywdził niesłusznie, a którą to krzywdę daremnie usiłował naprawić... Tymczasem... Wysiłki pozostały próżne, aczkolwiek zdawało się przez chwilę... A teraz... Nie pozostaje nic innego, niźli osadzić ją w domu obłąkanych... Boże, jaka hańba, jaki wstyd, po tylu wysiłkach!... Chyba ukorzy się jeszcze... Lecz, jeśli nawet się ukorzy, czy ta skrucha potrwa długo?... O... słuszna spotyka go kara... Złe czyny, popełnione w przeszłości się mszczą, wloką się, niczem kula u nogi...
Coraz niżej opuszczała się głowa prezesa, usta krzywił grymas bolesny i nie rychło ocknąłby się sam z zadumy, gdyby nie szelest kroków, jaki rozległ się w sąsiadującym z gabinetem salonie.
Spojrzał zdziwiony. Któż przybywać mógł w odwiedziny o tej porze?
Kroki były pośpieszne i lekkie — niewieście...
Na progu zarysowała się kobieca sylwetka.
— Ty? — zawołał aż poderwawszy się ze swego miejsca, na tyle zaskoczył go widok przybyłej.
— Ja, ojcze....
Cicho wypadły te słowa z ust Stratyńskiej. Patrzyła na prezesa serdecznie wielkiemi chabrowemi oczętami, a twarzyczkę cechował wyraz niewinności.
— Przyszłaś?
— Powróciłam, papo...
Oparł się o biurko i ciężko westchnął. Znać było, że w jego piersi toczy się ciężka walka. Zmagały się w niej, chęć osypania potokiem wymówek nieznośnej dziewczyny, która go wciąż o tyle przykrości przyprawiała, z zadowoleniem, że jest, że stawia się pokorna i skruszona, że może na koniec zaprzestanie wybryków i wszystko ułoży się jeszcze.
To ostatnie uczucie przeważyło, tem bardziej, iż wzrok córki spoczywał na nim prosząco, błagalnie...
— Więc? — mruknął, nieco rozbrojony.
— Gniewasz się na mnie, papo?
Nie wytrzymał.
— Ty się zapytujesz, czy się gniewam! — zawołał, starając się możliwie pohamować. — Czyż sama sobie nie zdajesz sprawy, że to, co wyrabiasz od pewnego czasu, to wstyd, skandal i hańba...
— Ależ...
— Nie tłomacz się! Zachowujesz się, niczem ostatnia ulicznica! Uciekasz z domu, błąkasz się po najgorszych spelunkach, widziano cię w towarzystwie szumowin, złodziejów... Podobno przyjmowałaś udział we włamaniach.
— Chwileczkę, papo...
— Mogę ci wybaczyć! — mówił, nie zwróciwszy uwagi na jej wykrzyknik. — Ale o ile mi wyznasz wszystko szczerze i przysięgniesz, że to się więcej nie powtórzy... Inaczej...
— Chwileczkę, papo! — powtórzyła stanowczo, patrząc mu prosto w oczy.
— O co ci chodzi? Wykręty? — zapytał gniewnie, uderzony jej tonem.
Ona poczęła teraz mówić śmiało.
— Istotnie, ojcze! Wiem, że popełniłam szereg czynów, których szanująca się panna nie powinna była popełnić... Zapewniam, nic złego... Pozorne nietakty...
— Ładne nietakty! Szaleństwa, przestępstwa...
— Może! Jeśli jednak tak postępowałam, to tylko dla twojego dobra, ojcze.
— Mojego dobra?
— Pragnęłam cię uwolnić od kobiety, która nie jest warta ciebie...
Zdanie dziewczyny zabrzmiało twardo. Twarz prezesa spąsowiała. Zamierzał darować córce wybryki, ale właśnie pod warunkiem, aby nigdy nie powracała do tego tematu.
— Znów zaczynasz? — ostro wykrzyknął.
— Muszę!
— Zdaje się, nasze nieporozumienia poszły... o twoje wtrącanie się do moich spraw osobistych!... O panią Verę!... Raz na zawsze ci zabraniam!... Rozumiesz! Ani słóweczka...
— Kiedy...
— Milcz! Myślałem, że przyszłaś się upokorzyć i obiecać, że intryg zaprzestaniesz... Tymczasem... Więc sobie zapamiętaj! Albo... albo... Albo nie będziesz oczerniała pani Very, zawrzesz z nią choć pozorną zgodę i uznam cię z powrotem za córkę, albo potrafię cię unieszkodliwić... Tak, unieszkodliwić!...
Stratyński, w zburzeniu, uderzył z całej mocy pięścią o blat biurka.
Nie przestraszył ją ani gniew, ani pogróżka prezesa.
— Ojcze! — jęła mówić szybko, obawiając się, aby znów jej nie przerwał. — Zdobądź się na spokój! Wysłuchaj mnie... Źle postępowałam.. ale pragnęłam cię ocalić! Dziś przynoszę dowody...
— Nie chcę słyszeć o niczem!...
— Oszukują cię, zdradzają haniebnie...
— Kłamstwo!...
— Padłeś ofiarą awanturnicy...
— Ostrzegam...
— Vera ma kochanka...
— Precz!...
— Dla czego odkłada termin ślubu? Czy nie zauważyłeś, że staje się dla ciebie ozięblejsza?
Dziewczyna wiedziała, jak wygrać atuty. Gdyby z jej ust padły inne słowa, Stratyński zapewne przerwałby rozmowę i rozkazał córce wyjść z pokoju. Wszak już podniosła się jego ręka, wskazując w kierunku drzwi. Ale to, co posłyszał z jej ust, tak dziwnie zgadzało się z własnemi spostrzeżeniami, tak dziwnie się zgadzało z myślą, dręczącą go nie dawno, że wyciągnięta ręka mimowolnie opuściła się na dół.
Ambicję przezwyciężyła zazdrość starego mężczyzny.
— Kto? — wypadł z piersi, niby wbrew woli, chrapliwy wykrzyknik.
— Otocki! Przeszło od tygodnia łączy Verę bliski stosunek z Otockim!
— Otocki?
Nie mógł uwierzyć. Przecież Vera prawie nie widuje Otockiego. Raz, czy dwa na zebraniach. Nigdy pisarza u niej nie zastał i nigdy o nim nawet nie wspominała.
— Otocki? — powtórzył. — Niemożebne...
Aż drgnęła w duchu z radości. Połknął sprytnie zarzuconą wędkę. Teraz wiedziała już czem ojca przekonać.
— On! — zawołała, odgadując wątpliwości, nurtujące prezesa. — Urządzają się nadzwyczaj sprytnie... Udają, że nie znają się niemal... W rzeczywistości... Odwiedziła go, pragnąc odebrać pozostawioną przezemnie walizkę i wtedy został jej kochankiem.
— Przecież...
— Chcesz powiedzieć, ojcze, że torebki zostały zamienione w cukierni? Nieprawda! Musiała cię w taki sposób okłamać, aby nie wzbudzić twej zazdrości... Od tej pory czuły związek trwa. Gruchają, niczem zakochane gołąbki... Obecnie Vera umyślnie zwodzi, odkłada termin ślubu, wcale nie zamierzając wyjść zamąż, gdyż chcą jaknajwięcej wyciągnąć od ciebie pieniędzy, a później uciec...
— A... a... — wydarł się stłumiony jęk z gardła Stratyńskiego, a ręką schwycił się za serce, rzekłbyś prosto tam otrzymał cios.
Postarał się jednak opanować. A jeśli to są nowe insynuacje? Jeśli dziewczyna znów rzuca na niczem nie oparte podejrzenia, pragnąc zohydzić „narzeczoną“?
— Dowody? — zawołał gwałtownie. — Bo o ile...
Nie straciła rezonu.
— Od początku — odparła. — Zaznaczałam, ojcze, że przyniosłam dowody, aby cię przekonać... Czyż ośmieliłabym się inaczej... Pragnę, ostatecznie, otworzyć ci oczy... Uchronić od kobiety złej i podstępnej...
— Więc...
— O Otockim przekonać się możesz bardzo łatwo, gdy nieco poobserwujesz Verę, szczególniej, co robi nocami... Zbyteczne jednak będzie w tym wypadku śledzenie! Znane mi są i inne jej sprawki...
— Jakie?
— Otocki nie jest jedynym kochankiem Very!
— Co?
— Prócz niego tę samą rolę odgrywa i Waryński!
— Waryński? Łżesz... łżesz...
Twarz prezesa była fioletowa. Jeśli poprzednio, posłyszawszy o Otockim zachwiał się na nogach, teraz ogarnął go gniew, iż zdawało się, że wnet rzuci się na córkę. Oskarżenie padło tak potworne, że nie chciał mu dać wiary.
— Łżesz!... — krzyknął, postępując ku niej o parę kroków.
— Waryński sam to potwierdzi!
— Potwierdzi?
— Przybył wraz ze mną! Oczekuje obok...
— Waryński... przybył... wraz z tobą?....
Ciężko opadła głowa na piersi starego człowieka. Cofnąwszy się, bezsilnie osunął się w fotel. Straszne! Okropne! Nadal nie mógł się łudzić...
— Czy mam go wezwać?
Przez chwilę nie dawał odpowiedzi. Grały w nim resztki dumy. Zawezwać ma tego jegomościa, którym oddawna pogardzał, przeczuwając niewyraźną przeszłość? Posłyszeć z ust „buldoga“ rzeczy wstrętne o Verze, którą czci i kocha nad życie? Dowiedzieć się, że typ ten czynił, co chciał z piękną kobietą, podczas gdy jemu pozwalała najwyżej ucałować końce paluszków? Czuł, iż nie wytrzyma tej tortury i już pragnął zawołać stanowczo — nie! — gdy znów targnęła nim bolesna chęć zgłębienia prawdy aż do dna.
A ona tymczasem, niczem demon przewrotny, przemawiała:
— Daruj ojcze, że sprawić ci musiałem taką przykrość... Ale ranę najlepiej wypalić rozpalonem żelazem... Wierz mi... dla twojego dobra to czynię... We mnie samej drga wszystko z gniewu i wstydu...
— Niech wejdzie! — rzekł krótko.
Przezwyciężył się całkowicie. Powstał z fotela i z powrotem zajął miejsce za biurkiem, przybierając pozornie obojętną i sztywną minę. Ale krew pulsowała w skroniach, a serce uderzało z taką siłą, iż zdawało mu się, że rozsadzi piersi. Przedmioty w gabinecie tańczyły przed jego wzrokiem, a zdala we mgle widział Verę roskoszną i obnażoną, w objęciach mężczyzn...
Zagryzł wargi.
Rychło zabrzmiały kroki i wślad za córką do pokoju wszedł Waryński.
Był czerwony i choć czuł się niezbyt pewnie, świadomość, że znalazł się przed prezesem i że za chwilę spełni swą zemstę, dodawała mu śmiałości.
— Miał mnie pan o czemś powiadomić! — z trudem wymówił Stratyński, nie podając mu ręki, a tylko niedbałym gestem wskazawszy na krzesło. — Mówiła mi córka...
— Tak, panie prezesie! — wybąkał tamten, siadając — sprawa poufna, przykra...
— Słucham! Wiem mniej więcej o co chodzi...
„Buldog“ nabrał odwagi.
— Spotkałem dziś przypadkowo pannę Stratyńską... córkę... i oświadczyłem jej wręcz, że dłużej patrzeć na to nie mogę, co pani Vera wyrabia... Postępuje niegodnie, oszukując pana prezesa.
— Otocki?
— Tak, Otocki! Utrzymuje z nim od dłuższego czasu bliższe stosunki... Sam wczoraj stwierdziłem, że wyszedł od niej nad ranem...
— Po mojej wizycie? — mimowolnie wydarł się okrzyk Stratyńskiemu.
— Zapewne! Kiedym zauważywszy to, zaczął robić wymówki, oświadczyła wprost, że ten gryzipiórek jest jej kochankiem... Przyznaję się, byłem tak oburzony, iż chciałem Verę zastrzelić na miejscu...
— Czemuż to tak pana oburzyło?
Waryński zrozumiał, że zagalopował się za daleko.
— Oburza mnie wszelka podłość! — mruknął.
Lecz prezes zimno nacierał dalej.
— Dlatego postanowił mnie pan uprzedzić?
— Nakazywał mi tak honor i sumienie...
— Hm...
— Widzisz, ojcze! — zawołała Stratyńska, pragnąc coś jeszcze oświadczyć, ale prezes ruchem ręki powstrzymał dalsze wywody.
— Hm — powtórzył, patrząc „buldogowi“ ostro w oczy — A może pan o Verę zazdrosny?
— Nie przeczę!
— Łączył pana z Verą również bliski stosunek?
— Od dłuższego czasu... Byłem jej pierwszym kochankiem...
Prezes drgnął, lecz opanował się natychmiast.
— Pierwszym kochankiem? A obecnie?
— Wszystko przez tego łajdaka Otockiego! — wyrwało się Waryńskiemu w nagłym przystępie nienawiści. — Traktuje mnie gorzej, niż psa...
— Acha...
Stratyński porwał się z za biurka i jął powoli i dobitnie cedzić wyrazy.
— Więc kiedy pan oszukiwał mnie razem z Verą, uważał pan, że wszystko jest w porządku... Kiedy zaś przeniosła ona innego nad pana, przychodzi mnie ostrzegać?...
„Buldog“ zmięszał się. Rozmowa inny poczynała przybierać obrót, niźli to sobie wyobrażał.
— Obowiązek... — bąknął.
— Obowiązek? — zawołał z gniewem Stratyński. — Nie obowiązek, a podłość... Pan się mści podle, jak tchórz, z za płota...
— Panie prezesie! — Waryński zbladł i mimowolnie również powstał z miejsca.
Lecz Stratyński dał folgę oburzeniu.
— Powtarzam, jak tchórz... Twierdził pan przed chwilą, że chciał zastrzelić Verę... Nie wierzę! Nigdy nie ośmieliłby się pan na nią podnieść ręki, nie ośmieliłby się nawet szukać zaczepki z Otockim.... Pan tylko potrafi oczerniać! Kto odgrywał względem mnie niecną rolę, a później przyszedł wszystko opowiedzieć, tylko dla tego, że nadal nie chce znać go kochanka, jest szubrawcem! Pan jest szubrawcem, panie Waryński...
„Buldog“ mienił się na twarzy.
— Prezes mnie obraża...
— Milczeć! Nie będę tu wydawał sądu o postępowaniu Very! Ale z panem zamierzam skończyć! Proszę mi się zgłosić za godzinę do mojego sekretarza! Tam będzie czek na okrągłą sumkę. Panu tylko o pieniądze chodzi. Wyjedzie pan natychmiast z Warszawy. O ile zaś ośmieliłby się pan pozostać, lub napastował mnie, albo Verę, potrafię sobie poradzić... Znam tajemnicę sfałszowanych dokumentów i pańskiego prawdziwego nazwiska...
Waryński chciał coś mówić.
— Ani słowa!... Tam są drzwi...
„Buldog“ pojął, że wszelka chęć usprawiedliwienia się będzie daremna. Rzucił błagalne spojrzenie Stratyńskiej, jakgdyby u niej szukając pomocy, ale ta, przestraszona obrotem, jaki przyjęła rozmowa udała, że nie widzi tej niemej prośby.
To też powoli wyszedł z gabinetu, z opuszczoną głową. Pocieszało go jedno. Miał otrzymać pieniądze. Natomiast rozumiał, że niemożliwa będzie dalsza zemsta. Gdyby nie wyjechał z Warszawy, albo chciał szkodzić dawnej kochance — prezes spełni swą groźbę...
W rzeczy samej, nie rychło Vera i prezes mieli posłyszeć o nim.
Tymczasem panna Stratyńska, pozostawszy sam na sam z ojcem, nie wiedziała, jak się zachować. W każdym razie cios został wymierzony celnie, odniosła zwycięstwo i chyba prezes na zawsze wykreśli „grzesznicę“ ze swego życia.
Teraz ona zajmie jej miejsce.
— Ojcze! — szepnęła. — Te ohydne wiadomości sprawiły ci okrutny ból...
Stratyński, który obecnie siedział za biurkiem, ukrywszy twarz w dłoniach i oddychając ciężko, bowiem ponad siły mu była poprzednia rozmowa, podniósł na córkę oczy — obrzucił ją jakimś błędnym, nieprzytomnym wzrokiem.
— Nienawidzę cię! — wyrzekł powoli, a głos jego był zmieniony i głuchy. — Nienawidzę, zła i bez serca dziewczyno.... Wyjdź!... Pragnę pozostać sam...