<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ryta
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Józek składa wizytę...

Stratyńska przez chwilę stała w niepewności...
Co czynić?
Wyjść, czy też pozostać i usiłować ułagodzić ojca, udając oddaną i czułą córkę?
Rozumie, że dotknęła go bardzo, rozumie że niechęć wznieca ten, który przynosi niemiłe wieści, lecz właśnie należy rozproszyć tę niechęć, należy go przekonać o swojem przywiązaniu...
Prezes znów siedział, ukrywszy twarz w dłoniach i niby zapomniał o obecności dziewczyny.
Zaryzykuje...
— Gniewasz się na mnie, papo? — szepnęła.
Milczenie.
— Czem zasłużyłam na twój gniew...
Zdawało się, że mówi do jakiegoś martwego przedmiotu, zdawało się, że nie dobiegają wcale Stratyńskiego jej słowa lub udawał, iż ich nie słyszy.
Ponieważ jednak nie przerywał, ani nie ponowił rozkazu opuszczenia pokoju, ośmieliło ją to i podszedłszy blisko, jęła leciutko gładzić go po ramieniu.
— Złoty, kochany... — głos dziewczyny stał się pieszczotliwy. — Zapomnij... Wiem, że cierpisz okropnie... Ale czyż nie powinnam była tak postąpić... Wejdź w moje położenie...
Nie odpowiadał nadal nic, ale i nie usunął ręki, spoczywającej na jego ramieniu.
Czuła się z każdą chwilą pewniejsza, teraz jęła już śmiało przemawiać:
— Papo! Wiesz, jak cię kocham... Wiesz, jak boli mnie najlżejsza, wyrządzona ci krzywda... Dbam o twój honor, o nasz honor... Teraz pojmujesz, czemu uciekałam z domu, czemu czyniłam rzeczy niewłaściwe... Ale nic złego... i stale mając twoje dobro na widoku... Niechaj ci się wydaje, że wszystko coś przeżył, było tylko złym snem, snem koszmarnym, który się nigdy nie powtórzy...
Urwała, gdyż Stratyński nagle drgnął i podniósł na córkę oczy.
W starym człowieku nastąpił przełom.
Miast gniewu i oburzenia poczuł raptem przygnębienie wielkie. Jest słaby, biedny, skrzywdzony, niczem małe dziecko. Czemu równie przewrotnie postąpiła Vera? Czemu za jego dobre serce odpłaciła podstępem i kłamstwem? Zasłużył na to? Nie znajdzie się nikt na świecie, ktoby miał dlań odrobinę przywiązania?
Łzy zakręciły się w oczach prezesa... Dłoń córki gładziła go coraz serdeczniej...
— A może ona...
Już miał do niej odezwać się cieplejszem słówkiem, zapomniawszy o bólu, jaki mu niedawno sprawiło wystąpienie dziewczyny. Już rozważał w myślach, że może ocenia ją niesprawiedliwie i w zażartej walce z Verą li tylko o niego, a nie o względy osobiste jej chodzi, gdy wtem...
Na progu gabinetu stanął lokaj.
— Panie prezesie...
Spojrzał z niezadowoleniem na służącego. Również i ona skrzywiła się niechętnie. Niespodziewana przeszkoda psuła wytworzony nastrój, umożliwiający całkowite pogodzenie się z ojcem i odzyskanie nań dawnego wpływu.
— O co chodzi? — wyrzekła, pragnąc się sługi jaknajprędzej pozbyć. — Jesteśmy zajęci...
— Jakiś interesant...
— Prezes nikogo nie przyjmuje!...
— Nalega... Powiada, że sprawa bardzo ważna...
— Nazwisko?
— Nie chciał wymienić! Tylko prosił wyraźnie, abym powtórzył — tu lokaj się zmięszał i zawahał nieco — że to w związku z panienką i że o ile pan prezes go nie przyjmie... to będzie miał wielkie przykrości...
Serce drgnęło w dziewczynie, lecz jeszcze starała się nadrabiać miną.
— O mnie?... Co za głupstwo... Jak wygląda?
— Młody... dość porządnie ubrany.. ale... — tu służący wykonał ruch, mający oznaczać, że wygląd gościa nie wzbudza zaufania.
— Józek... z Czerniakowskiej! — mało nie krzyknęła.
Czyż wszystkie tak znakomicie przeprowadzone plany, miały się rozbić o te idjotyczne odwiedziny? Toć nie dopuści, aby ojciec prawdy się dowiedział. Sama wybiegnie, rozmówi się z andrusem, ułagodzi obietnicą znacznego pieniężnego okupu. Ale, co za czelność! Nie zaczekał. Przyszedł wślad za nią... Poco, naco? Nie wiele za milczenie od prezesa otrzyma, a ją tylko zgubi. O, łajdak...
— Ojcze! — zawołała, stawiając wszystko na jedną kartę. — Jakieś nieporozumienie! Podejrzany typ przybywa w mojej sprawie?... Świetne... ha... ha... — śmiech jej zabrzmiał sztucznie. — Wybiegnę i rozprawię się z nim...
— Zaczekaj...
Pąs oblał policzki dziewczyny. Głos prezesa znów był ostry i twardy. Chwila słabości minęła, a niechęć do córki odezwała się z dawną siłą. Tu ją jakiś obwieś odnalazł? Toć nie jest mu tajne, że uciekłszy z domu, bawiła wśród najgorszych szumowin. Sprawdzi wszystko do końca, aby móc wydać ostateczny sąd o jej postępowaniu. Sprawdzi, co warta jest ta dziewczyna, o której opowiadają, że nie cofała się przed uczestnictwem we włamaniach, a podejrzany typ, jaki się zjawił, nie darmo przybywa do prezesa. Dużo wiedzieć on musi — a niepokój dziewczyny jest widoczny.
— Sprowadź go tu! — rzucił lokajowi zlecenie.
— Ojcze...
— Sprowadź...
— Ojcze!.. Domyślam się o co chodzi! Brudny szantaż!
— Tem lepiej! Ja cię obronię!
— Kiedy...
— Mnie pozostaw tę sprawę! Jeśli jesteś niewinna rychło nauczę rozumu szantażystę.
— Czy nie lepiej, o ile uczynię to sama...
Prezes nie dał żadnej odpowiedzi, tylko skinął słudze ręką.
Lokaj wyszedł.
Dziewczyna szarpała w zdenerwowaniu batystową chusteczkę.
Co robić?
Jedyna nadzieja, — że może wzrokiem lub gestami nieznacznie porozumie się z Józkiem i zmusi go do milczenia. Może ten, trawiony wątpliwościami, przybył jeno, aby sprawdzić, czy jest w rzeczy samej córką bogatego prezesa, a ujrzawszy ją, uspokoi się i nie poczyni żadnych rewelacji.
Więc, odwagi!
Już z powrotem ironiczny uśmieszek jął zarysowywać się dokoła jej ust, gdy posłyszała głos ojca:
— Wyjdź....
— Ja mam wyjść?
— Tak! Chcę w cztery oczy rozmówić się z tym jegomościem.
Poczuła, jak wszystko w niej zamiera.
— Ależ, papo....
— Bądź łaskawa zastosować się do mojego życzenia....
— Ojcze! — wykrzyknęła żywo. — Toć on może kłamać, obrzucać niewiedzieć jakiem błotem... Skoro wyjdę, któż mu zaprzeczy?... Uwierzysz jeszcze kalumniom...
— Potrafię odróżnić kłamstwo od prawdy...
— Bo....
Wahała się, zwlekając z odejściem. Żeby choć na chwilę ujrzeć Józka i dać mu znak. Ale prezes tak groźnie popatrzył na nią, że zrozumiawszy, iż dalszy opór będzie bezowocny, powoli opuściła gabinet.
Niemal, w tejże chwili w ślad za lokajem wszedł apasz.
— Słucham? — rzucił krótko prezes, kiedy lokaj znikł i pozostali sam na sam.
Złodziej przystanął, mnąc w niepewności w ręku cyklistówkę. Był ubrany odświętnie, na „wizytę“, włożył nawet kołnierzyk i krawat, co mu się rzadko zdarzało. Teraz czuł się trochę „speszony“. Onieśmielało go bogate urządzenie mieszkania i gabinetu, onieśmielał ten starszy, siwy pan, o dumnym i nieprzystępnym wyrazie twarzy, siedzący za biurkiem. Gdyby nie to, że cały czas śledził Stratyńską, cała przygoda wydawałaby mu się jakimś fantastycznym snem. Ale widział, jak dziewczyna weszła do pałacyku, a jej spotkanie się z Waryńskim przyśpieszyło tylko decyzję apasza jaknajszybszego rozmówienia się z prezesem.
A nuż znajdzie innego wspólnika, a on nie skorzysta?
Jeśli żywił jeszcze jakieś wątpliwości, czy ta panna z pierwszorzędnej rodziny istotnie była jego kochanką, to leżąca na krześle a pozostawiona przez zapomnienie torebka Stratyńskiej, rozpraszała te wątpliwości. Poznawał dokładnie. Toć ta torebka parę godzin temu spoczywała tam na komodzie, w izdebce przy ulicy Czerniakowskiej.
— Jaśnie panie prezysie! — począł z góry ułożone opowiadanie. — Ja do jaśnie prezysa z takim jenteresem, że klepki we łbie sie krencom...
— Mów pan krótko! — przerwał zawiły wstęp Stratyński.
— Niby o panienke chodzi....
— O moją córkę?... Co się stało?
Andrus „zrobił“ poważny wyraz twarzy.
— Ano... poznalim sie z panienkom nad Wisłom, kiedy se spacerowała... Zagadałem, ona tyż... Powieda, że jest złodziejka, niby z naszej ferajny i dobrom robote nada...
— Dalej... — rzucił, domyślając się już reszty.
— Powiedziała, jako nima mieszkania... Tom jom zamelinował u znajomej, Jengutowej na Czerniakowskiej... Zaprowadziła panienka mnie po prawdzie w Aleje Róż, ale nic z roboty nie wyszło, bo frajerka... to jest... gospodyni... kulkami nas powitała...
— Domyślałem się tego! — mruknął, wspominając opowiadanie Very.
— To później namawia, żeby iść na drugie włamanie... Do jakiegoś gościa... Otocki... ma nazwisko... Znów poszlim, znów był guzik..... bo w mieszkaniu mieli być papiry, cacka... a ich nie było...
Aczkolwiek z niezbyt przyjemnem uczuciem wysłuchiwał prezes ścisłego sprawozdania o „czynach“ swej córki, dotychczasowe rewelacje nie stanowiły dlań nic nowego. Wiedział o nich i bolały go wielce. Toć nawet gdyby przyjął pod uwagę, że postępowała tak, pragnąc zdobyć materjał obciążający Verę, lub odzyskać klejnoty, rzekomo zabrane przez Otockiego, były to w każdym razie wybryki niedopuszczalne, wybryki, które kodeks karny kwalifikował, jako przestępstwa... Nie mógł uznać jej tłomaczenia, że cel uświęca środki i że robiła wszystko, byle otworzyć mu oczy i uwolnić od „przewrotnej grzesznicy“.
Ale pocóż przybywał ten drab? Szczyt bezczelności!
Zażąda odszkodowania za stracony czas przy nieudanych „wyprawach“? Oto w jakie miłe sytuacje pakowały go szaleństwa dziewczyny.
— Więc? — zapytał, pragnąc jaknajprędzej go się pozbyć, a rozumiejąc, że wypadnie okupić milczenie apasza. — To wszystko?
— Nie...
— Nie wszystko? — powtórzył zdziwiony.
— Coby było wszystko — począł andrus, przystępując do najważniejszej części swych rewelacji — to nijak bym nie miał śmiałości, panu prezysowi głowy zawracać. Nie poszli roboty, nie podleciał fart... to i kuniec... Do nikogo nimam pretensji...
— Ale, gadajże pan wyraźniej! — przerwał ze zniecierpliwieniem Stratyński.
— Kiedy... — Józek dobierał wyrazów.
— No...
— Panienka je niby moja żona!... — nagle wyrzucił z siebie...
— Oszalał pan? Żona...
— Ano kochanka...
Jeśli Stratyński, posłyszawszy niemiłe wieści o Verze, z początku nie chciał im dać wiary, to teraz oświadczenie złodzieja wydało mu się tak potworne i nieprawdopodobne, że poderwawszy się ze swego miejsca, spozierał nań szeroko rozwartemi ze zdumienia oczami.
— Moja córka... pańską... kochanką...
Józek nie stracił rezonu...
— Prawdę, niby na spowiedzi, powiadam, jaśnie panie prezysie... Uczciwie... Jak pragnę wolności!... Kochanka... Kiedym po tej „robocie“ w Alei Róż na drugom nie chciał iść, sama prosiła... weź mnie, żebyś wiedział, że tobie jezdem oddana... Będziem żyli... mąż i żona... Zrobim robote, forsy kupe zdobendziem... A jak nic z roboty nie wyńdzie... to ciebie ojcu przedstawię... Narzeczony... Ojciec, chcąc ukryć wstyd, dużo zapłaci... Wszystko, gadała, na złość rodzinie...
Oczy prezesa rozszerzały się coraz bardziej. Choć opowiadanie złodzieja było mocno poplątane i chaotyczne, choć nie powtarzał on niektórych szczegółów, w jego głosie dźwięczały takie akcenty szczerości, że Stratyński nie mógł nadal wątpić.
On tymczasem, zgoła inaczej tłomacząc sobie milczenie Stratyńskiego i zachęcony tem milczeniem prawił dalej:
— Z początku mnie skołowała panienka... poszłem na jej śtuki... Ale później? Se kombinuje... Z takiej rodziny... takie hece... Jak ta podchodziara, potaskówka?... To se powiedam... jenteres nie rychtyk... Musi być pomylona na rozumie... Co mam się pchać, a na bide liźć?... Lepi przyńde do pana, równo wysypie... jego przecie dziecko... a pan prezys sam...
— Dość! — krzyknął Stratyński zmienionym głosem.
Wprost fizyczny ból sprawiały mu wyznania łobuza. Widział w wyobraźni swoją córkę w objęciach ohydnego draba, widział, jak wstrętny, brudny dryblas pieścił ją poufale, czynił, co tylko chciał... Córka? Nie, doprawdy można oszaleć... Toć to dziewczyna ostatecznie zepsuta, gorsza od ulicznicy, która, aby nasycić swą zemstę, nie cofa się przed niczem.
A przeciw komu była skierowana ta zemsta? Przeciw niemu w pierwszym rzędzie. Bo teraz wszystko doskonale pojął. Kiedy nie udało się jej zdobyć dowodów, obciążających Verę, zdecydowała się zostać kochanką apasza, aby ojca skompromitować, ośmieszyć, doprowadzić do skandalu. Potem dopiero, widocznie, zetknęła się z Waryńskim i posłyszała od niego, co tamten mu powtórzył niedawno. Wtedy przybywa i śmie odgrywać komedję uczciwości i przywiązania! O mały włos nie uległ jej czułym słówkom! Byłby uwierzył i wszystko wybaczył, gdyby nie niespodziewane odwiedziny andrusa...
Potworne... Ależ ona naprawdę jest obłąkana... Chyba...
Prezes nie mógł powstrzymać się dłużej. Szybko podszedł do drzwi.
— Wejdź! — zawołał.
Dziewczyna stała w przyległym do gabinetu salonie, cała drżąca. Dobiegły ją niektóre frazesy, prowadzonej tam rozmowy i wiadomem już jej było mniej więcej, co Józek opowiedział ojcu i że w swych wyznaniach nie zataił najbardziej drastycznych szczegółów. Z miny Stratyńskiego łatwo mogła poznać, jakie to uczyniło na nim wrażenie. Po raz pierwszy w życiu straciła całkowicie zwykły tupet, nie wiedząc, ani co mówić, ani co czynić, aby wybrnąć z matni.
— Wejdź! — powtórzył prezes, pochwyciwszy ją za rękę i wciągając niemal siłą do gabinetu.
Nieprzytomna, nie śmiąc oczu podnieść na ojca, znalazła się w pokoju.
— Ten pan twierdził przed chwilą — zawołał z gniewem Stratyński — że byłaś jego kochanką!... Niechaj w oczy ci to powtórzy!... Ładnych rzeczy się dowiaduję!...
— Ja... ja... go... nie znam.
— Nie znasz go?
— N...i...e... Widzę pierwszy raz.
Jednocześnie dawała rozpaczliwe znaki Józkowi, aby ten potwierdził jej słowa i wyparł się z nią znajomości, chcąc jeszcze ratować sytuację. Ale Józek albo nie dojrzał tych znaków, albo udał, że ich nie widzi, uważając, że cofnięcie poprzednich zeznań zepsuje mu jego własne „jenteresy“. Przeciwnie przeczenia dziewczyny podnieciły go bardziej.
— Jakto nie zna! — krzyknął z oburzeniem — A kto latał na melinę... na Czerniakowską?... Nie świć, panna...
— Pomyłka!... Bierze mnie pan za inną osobę...
— Inne osobe... inne osobe! — przedrzeźnił — Jam się prosił na kochanka... czy panna sama... po nocy tamuj mnie szukała?... Kto trajlował, co bendziem mąż i żona?... Co wszystko bez złość ojcu... niby prezysowi... Że jak mnie, panna, do domu sprowadzisz a pokażesz... kupe forsiaków na stół wywalom...
— Kłamstwo!
— Ja łże? A to ci czelna dziewucha! O rany!... Dzisiaj mnie rankiem całowała... a tera się zapira.... Ale czekaj! Moja bendzie prawda!... I Jengutowa cię pozna... i stróż poświadczy...
— Ojcze... brudne wymysły... szantaż...
Prezes wiedział, co chciał wiedzieć: Postanowił przerwać wstrętną scenę. Józek jeszcze chciał mówić. Skinieniem ręki nakazał mu milczenie. Musiał przed łobuzem ratować honor rodziny.
— Moja córka jest niespełna rozumu! — wyrzekł powoli. — Jeśli dopuściłem do waszej rozmowy, to tylko chcąc się przekonać czy nie zaszła pomyłka, co do osoby! Jest obłąkana... Pan wiedział o tem doskonale! Zresztą sam to zaznaczył... Gdyby się pan zjawił do mnie po pierwszej jej wizycie... na Czerniakowskiej... czułbym dlań wdzięczność wielką i wynagrodziłbym hojnie... Lecz pan wolał „robić“ z nią do spółki różne „wyprawy“, a dopiero, kiedy nadzieje na suty łup zawiodły, pojawia się, pragnąc otrzymać zapłatę za milczenie...
— Jaśnie panie prezysie...
— Proszę nie przerywać! Pańskie milczenie jest mi zbyteczne! Moja nieszczęśliwa córka znajdzie się w domu zdrowia, a pan powinien odpowiadać za wykorzystanie stanu nieprzytomności istoty chorej! Zrozumiano! Właściwie moim obowiązkiem byłoby zawiadomić policję... Nie chcę jednak rozgłosu, więc tego nie uczynię. Oto moja zapłata za pańskie wyznanie... Odejdzie pan wolny... Ale proszę się nie spodziewać grosza odemnie...
— Kiedy... bo... Jakto? — jął bełkotać Józek, zdumiony niespodziewanym obrotem rozmowy.
Prezes przemyślał wszystko doskonale. Gdyby raz dał pieniądze apaszowi, naraziłby się na dalsze szantaże. Teraz dał folgę oburzeniu, które nurtowało w nim oddawna.
— Won, łobuzie! — krzyknął. — Wynoś się precz w tej chwili!... Albo zatrzymam... i zatelefonuję do komisarjatu! I żebyś mi się nie ważył powtórnie tu kiedykolwiek zjawić...
Andrus chciał jeszcze coś odrzec zuchwale. Lecz ręka prezesa już spoczywała na dzwonku. Na progu ukazał się barczysty lokaj.
— Wyprowadź natychmiast pana! — padło ostre zlecenie. — A gdyby się opierał...
Józek pojął, że nic tu nie da się zrobić. Wyszedł, obrzuciwszy jeno Stratyńskiego złym i mściwym wzrokiem. Może przeklinał teraz, iż nie usłuchał dziewczyny i ze swemi „rewelacjami“ wybrał się zbyt pochopnie. Nie sądził nigdy, że na podobną odprawę ze strony ojca się natknie.
— Cholernik! — mruknął przez zęby, gdy się znalazł na ulicy.
Wszelka nadzieja wyciągnięcia „forsiaków“ ze sprawy z „kołowatą“ kochanką raz na zawsze została stracona!
Tymczasem Stratyńska, pozostawszy z prezesem sam na sam, jeszcze usiłowała się bronić.
— Przysięgam... szantaż... — poczęła.
— Od dziś przestałem cię uważać za moje dziecko! — przerwał wszelkie próby wyjaśnień — Nie jesteś obłąkana, ale, zła, zepsuta i przewrotna... Jednak zmuszony jestem potraktować cię, jako obłąkaną...
— Ojcze!
— I ty oskarżałaś Verę! Jeśli ona mnie okłamywała, to ma przynajmniej uczucie na swe usprawiedliwienie. Ty śmiesz twierdzić, że działałaś w obronie mojego honoru. Świetne! A czyniłaś, co tylko mogłaś, aby przez podłą zemstę nasz honor wdeptać w błoto... Moja córka kochanką złodzieja! Sądziłaś, że się ulęknę i grubo wam obojgu zapłacę za milczenie... Zawiodły rachuby!... Potrafię sobie z tobą dać radę inaczej...
Dziewczyna pojęła, że daremne będzie, chcieć się wykręcić z tragicznej sytuacji jakiemś bezczelnem kłamstwem. Pojęła, że ojciec nie grozi napróżno i wykreślił ją raz na zawsze ze swego serca. W głosie prezesa dźwięczał gniew i ból, ale jednocześnie i pogarda i jakaś powzięta stanowcza decyzja.
To też milczała, utkwiwszy wzrok w podłogę.
— Chodź za mną! — rzekł Stratyński, wiodąc ją do jednego z dalszych pokojów.
Bez oporu znalazła się w małym pokoiku, w którym prezes przechowywał zazwyczaj niepotrzebne akty i papiery. Stały tam tylko dwie duże szafy, stół i krzesło, a okno było osłonięte żelaznemi kratami.
— Tu pozostaniesz! — oświadczył. — Jesteś dzikie zwierzę i postępujesz jak zwierzę... albo obłąkana... W obydwu wypadkach należy cię unieszkodliwić!... Rychło o swoim losie się dowiesz!... A nie radzę uciekać!... Ucieczka stąd trudna.. i tylko pogorszyłaby twoją sprawę...
Wyszedł, zamykając drzwi. Zgrzytnął klucz w zamku. Posłyszała oddalające się kroki.
Obrzuciła spojrzeniem izdebkę.
Istotnie, dobre ojciec znalazł więzienie. Do pokoiku prowadzą jedne tylko drzwi a okna zamykają sztaby. Co zamierza z nią uczynić? Zapewne, zamknie do jakiego zakładu dla umysłowo chorych, lub gorzej jeszcze...
Brr... Czyżby wszystko było stracone? Samochcąc wpadła w pułapkę...
Dziewczyna zbliżyła się do okna, opierając rozpalone czoło o szybę...
Coś wymyśleć musi!...
Powoli jej paluszki jęły potrząsać kratami... Nie są tak silnie obsadzone... Jedną sztabę od drugiej dzieli znaczna przestrzeń... Może uda się pomiędzy niemi prześlizgnąć...
Odwagi!...
Byle odzyskać wolność...
Bo jeśli śmiało zamierzone plany spełzły na niczem, to pozostają do załatwienia jeszcze pewne porachunki... Z Verą.. no i z tamtą...
Znów w oczach dziewczyny zamigotało szaleństwo... a twarz, pod wpływem ogarniającej ją, niepohamowanej złości — przybrała wyraz straszny....
Wie, jak postąpić!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.